Suwerenność a demokracja

ZACZNIJMY od sprawy o znaczeniu pierwszorzędnym, a mianowicie od odróżnienia porządku „czystych pojęć”, czyli ideałów, od porządku praktyki politycznej, tylko w jakimś (niezbyt wielkim najczęściej) stopniu kierującej się ideami jako wzorcami działania bądź celami polityki. Suwerenność jest dobrym przykładem tej dwoistości. Jako ideał jest czymś prostym i czytelnym – oznacza, że nikt nie może się wtrącać do tego, co na swoim terytorium czyni jego prawowita władza, niezależnie od tego, czy jest nią wola ludu czy monarchy (względnie wola monarchy albo innego rodzaju rządu jako domniemanego wyraziciela woli ludu). Idealnie rozumiana suwerenność jest niestopniowalna.

W praktyce jednak żadne państwo, nawet najpotężniejsze albo, przeciwnie, małe i odizolowane od świata górami i wodą, nie jest suwerenne absolutnie, zaś realny kształt suwerenności jest rezultatem rozmaitych procesów i antagonizmów rożnych sił – wewnętrznych i zewnętrznych. Tych procesów i sił, a także działań i decyzji polityków nie da się podzielić po prostu na takie, które wzmacniają suwerenność i takie, które ją osłabiają. Mogą bowiem być jednocześnie i takie, i takie.

Co więcej, nie zawsze to, co służy realizacji jednego ideału, na przykład suwerenności, służy realizacji innego, być może nie mniej istotnego, na przykład dobrobytu. Bardziej suwerenny nie znaczy szczęśliwszy czy bezpieczniejszy. Nie znaczy też bardziej sprawiedliwy. Państwo może być suwerenne, a jednocześnie bardzo biedne, nieszczęśliwe i niesprawiedliwe.

Niestety, podobnie jest z demokracją. Oznacza ona rożne rzeczy, lecz nie wszystko, co demokratyczne i z demokracją zgodne, musi koniecznie służyć innym wartościom polityki, nie wyłączając suwerenności. Wprawdzie aby władza demokratyczna miała realną zdolność wcielania w życie swych postanowień, na ogół suwerenność jest niezbędna (jakkolwiek zdarzają się wyjątki, w postaci tworów quasi-państwowych, nieuznawanych przez sąsiadów, lecz rządzących się w miarę niezależnie i częściowo demokratycznie), niemniej jednak ani samo wspieranie suwerenności nie musi oznaczać umacniania demokracji, ani praktykowanie demokracji nie musi oznaczać postępującej izolacji politycznej i ekonomicznej danego państwa, w imię jak największej jego suwerenności.

Wartości polityczne trudno ze sobą synchronizować i bodaj żadna z nich, nawet wzięta jako „czysty ideał”, nie jest absolutna – chyba że wskażemy na „szczęście”. Lecz czymże ono jest? Poszczególne jego składniki i warunki nie są celami samymi w sobie, lecz stanowią jedynie element szerszego i bardziej skomplikowanego układu. Nawet suwerenność jest „po coś”, bo umożliwia zbiorowe praktykowanie wolności. Podobnie jak demokracja – i dlatego generalnie te dwie wartości są ze sobą spójne. Jednak nawet wolność nie gwarantuje szczęścia, cokolwiek ono znaczy.

W realnej polityce wielkie ideały traktowane są na ogół jako drogowskazy. Jeśli jakieś państwo w pełni kontroluje całe swoje terytorium, a faktycznie sprawujący władzę są tej samej narodowości, co większość społeczeństwa i są obywatelami rządzonego przez siebie państwa, to w oczach opinii publicznej ich państwo jest „wolne”, czyli suwerenne. A przecież „swojskość” władzy nie przesądza o tym, że jest sprawiedliwa i wspiera wolność obywateli. Tak czy inaczej, formalny demokratyzm i formalna suwerenność satysfakcjonują większość z nas. Z doświadczenia wiemy bowiem, że brak wolnych wyborów i obca władza najczęściej oznaczają nieszczęście i ucisk. Dlatego patrioci wszystkich krajów walczą o niepodległość i wolne wybory, czyli o suwerenność i demokrację. Wierzą, że bez tego nie da się urządzić dobrego życia ani zaprowadzić sprawiedliwości.

Jak widzimy, relacje między suwerennością i demokracją są w praktyce bardzo złożone. Było tak zawsze. Czy demokratyczne Ateny, w V i IV wieku p.n.e., były państwem suwerennym? I tak, i nie. Były suwerenne, bo na ich terytorium nikt Ateńczykom nie rozkazywał. Ateny znały republikańską wolność i bardzo ją sobie ceniły. Gdy Filip i Aleksander jednoczyli Grecję, większość światłych obywateli Aten, na czele z Demostenesem, widziała w tym wielkie zagrożenie dla ateńskiej wspólnoty politycznej – dla polis. Z pewnością niepodległość była wartością znaną już starożytnym Grekom i o tyle, o ile słowo „suwerenność” oznacza niepodległość, miasta greckie, takie jak Sparta, Teby i Ateny, były suwerenne. Pozostawały jednakże w tak silnej od siebie zależności politycznej i gospodarczej i były tak bliskie sobie kulturowo, że jeśli przez suwerenność mielibyśmy rozumieć daleko idącą samowystarczalność, to nie było o niej mowy. Ponadto w ustroju Aten i innych demokratycznych miast Grecji, jak Korynt i Megara, było coś, co z ideą suwerenności trudno pogodzić.

Demokracja Greków opierała się na dwóch zasadach. Pierwsza głosiła, że w rządach powinno brać udział wielu obywateli, których łącznie nazywano ludem – demos. Druga głosiła, że wszyscy obywatele są równi i mają tak samo ważny głos w sprawach publicznych. Dlatego demokracja grecka to „polikracja” (władza wielu) oraz „izonomia” (władza równych). Skoro jednak w demokracji wszyscy są równi, to władza nie może koncentrować się w jednych rękach. A przecież w pojęciu suwerenności zawiera się moment koncentracji władzy, moment autorytarny, przeciwstawny demokracji, która władzę raczej rozprasza niż koncentruje. Dlatego wszelkiej maści demagodzy i trybuni ludowi marzyli o jednomyślności – możliwej także w demokracji – która mogłaby zastąpić, a nawet przewyższyć władzę królewską swą siłą i stanowczością. Jednomyślna wola ludu wydawała się zawsze czymś co najmniej tak samo pożądanym, jak silna władza mądrego i sprawiedliwego króla.
W obu przypadkach mamy więc do czynienia z siłą woli – monarszej albo ludowej. Moment siły, fascynacji siłą i woluntaryzmem również odnajdujemy w pojęciu suwerenności. Da się go uzgodnić z demokracją tylko wtedy, gdy będziemy przez nią rozumieć mechanizm transpozycji woli obywateli w postanowienia i działania rządu. Jest to jednak wąskie, woluntarystyczne rozumienie demokracji, a ponadto jednomyślność obywateli jest czymś w demokracji wielce podejrzanym – wszak system demokratyczny to taki, który pozwala wyważyć interesy antagonistów w sposób racjonalny i pokojowy. Demokracja prowadzi do jednomyślności tylko w sensie powszechnie akceptowanego kompromisu. Jednakże z kompromisu nikt nie jest w pełni zadowolony. Suwerenność nie wydaje się cechą władzy unikającej stanowczych kroków i szukającej wszędzie kompromisu.

Wydaje się przeto, że pomiędzy ideami suwerenności i demokracji zachodzi sprzeczność, a co najmniej antagonizm. Albo rządzi niezłomna wola i rozkazy suwerena (jednoosobowego lub zbiorowego), albo przestrzegamy z trudem wypracowanych i demokratycznie ustanowionych (jako przepisy prawa) kompromisów. Suweren – jeśli będzie nim osoba monarchy – może nie liczyć się z wolą większości, nie mówiąc już o woli i interesach mniejszości. Suweren z zasady nie jest demokratą. A co wtedy, gdy suwerenem nie jest król ani, tym bardziej, krwawy despota, lecz cały naród? Gdyby tak miało być, wtenczas nic nie służyłoby suwerenności lepiej niż demokracja – ustalająca, czego chce lud-suweren, a i demokracji potrzebna byłaby suwerenność, gwarantująca, że wyroki ludu naprawdę wejdą w życie. Tak myślał Jan Jakub Rousseau, który jednoznacznie powiązał suwerenność nowoczesnej republiki z demokracją, widząc w tej ostatniej metodę konstytuowania się i wyrażania „woli powszechnej”. W jego pojęciu władza polityczna wywodzić się powinna z umowy społecznej, będącej czymś na kształt wiążącego przymierza spajającego społeczeństwo z rządem. I bodajże tak myślą współcześni ideolodzy Federacji Rosyjskiej, posługujący się terminem „demokracja suwerenna”. Również w Polsce słychać z kręgów władzy pochwałę „suwerenności demokratycznej”, opartej na przekonaniu, że naród może wszystko, a raz wyraziwszy swą wolę w wyborach oddaje rządowi prawo do wszelkich reform i posunięć. Niejeden współczesny władca marzy o tym, by – tak jak za dawnych dobrych, predemokratycznych czasów – mieć władzę niemal absolutną, tyle że utwierdzoną nie siłą, nie bożą wolą, lecz poparciem wyborców.

W pewnym sensie idea suwerenności państwowej znana jest od samego zarania instytucji państwa, podobnie jak władza absolutna, z którą suwerenność wydaje się najściślej związana. Jeśli suwerenne państwo to takie, które samodzielnie i niepodzielnie panuje nad pewnym terytorium, a suweren to osoba lub wspólnota, która sprawuje taką pełnię władzy za pośrednictwem aparatu państwa, to w zasadzie już każda starożytna satrapia – od małej polis, jak Sparta, po wielkie imperium, jak Persja – była suwerenna, a jej władca był suwerenem.

Skojarzenie państwowości z niepodzielnym panowaniem na określonym terytorium jest jedną z najtrwalszych klisz politycznego rozumu. Jednakże w czasach antycznych granice nie były tak ściśle wyznaczone, a władza nie była tak doskonale scentralizowana, jak w Europie nowożytnej. Nie było też narodów ani nacjonalizmu, który opiera się na roszczeniu, aby ponad klasowa wspólnota narodowa była jednością. Jej fundamentem są religia, język i organizacja polityczna, która bezwarunkowo włada swoim terytorium, wyznaczonym wedle kryteriów etnicznych.

W swym ścisłym znaczeniu suwerenność jest więc ideą nowoczesną i wiąże się z powstaniem państw narodowych, a te wywodzą się z reformacji, wojen religijnych w Europie XVI i XVII wieku oraz procesu uniezależniania się europejskich dworów królewskich i książęcych od papiestwa i ponadnarodowej biurokracji Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Suwerenność to jedna z idei, które legły u podłoża wolności narodów Europy.

Tym samym jest to idea z ducha protestancka, choć skorzystały z niej również dwory katolickie, budując absolutystyczne monarchie w XVII i XVIII wieku, monarchie, które miały później być zastąpione przez formy bardziej „oświecone”, a wreszcie „konstytucyjne” i demokratyczne. Na końcu tej historycznej drogi, prowadzącej ku wyzwoleniu z feudalnej teokracji i całej sieci paneuropejskich powiązań władzy i własności ziemskiej, znalazła się wolna wspólnota demokratycznych i niepodległych państw. Taką wspólnota jest dzisiejsza Unia Europejska.

Zaczęło się natomiast od żądania suwerenności i traktatów, które ją wprowadzały w życie, takich jak pokój augsburski zawarty w roku 1555 w następstwie wojen religijnych w Europie, i pokój westfalski z 1648 roku, który kładł kres mającej również religijne tło wojnie trzydziestoletniej. Skończyło się, jako się rzekło, na wielkiej wspólnocie państw demokratycznych, których demokratyzm uczynił je zdolnymi do rezygnacji z pełnej suwerenności na rzecz połączonej suwerenności Europejczyków, dobrowolnie i suwerennie postanawiających żyć razem, w wolnej unii wolnych państw i narodów.

W ten sposób historia zatoczyła koło, a idea suwerenności, podbudowująca niegdyś absolutyzm władzy, sprzęgła się z demokracją jako nową i sprawiedliwszą formą praktykowania politycznej wolności. I wszystko to urzeczywistniło się jeszcze za sprawą religii i nacjonalizmu, który najczęściej mało demokracji przyjazny, pomógł w powstaniu narodów. W konsekwencji pomógł również w powstaniu narodowych państw demokratycznych i demokratycznej wspólnoty narodów, istniejącej dzięki najwyższemu aktowi suwerennego narodu i państwa, jakim jest wolne postanowienie o przyłączeniu się do unii, kosztem utraty pełni władzy na swoim terytorium. To jeden z najbardziej zadziwiających procesów politycznych, jakie znamy. Osnową tego procesu była dialektyka wolności politycznej, w której wolność ta raz zjawia się pod postacią suwerenności autorytarnej władzy państwowej, a innym razem pod postacią swobód politycznych obywatela liberalnej demokracji. A pomiędzy monarchą absolutnym i demokracją liberalną jawi się miraż ich syntezy: absolutna władza demokratycznie rządzącego się ludu, którego wyrażona plebiscytem „wola powszechna” jest najwyższym jego prawem. W takiej konfiguracji idei i pojęć toczyła się dyskusja o suwerenności, a w ślad za nią praktyka polityczna nowoczesnego świata.

Pokój westfalski powołał do życia Związek Szwajcarski jako suwerenne państwo, przesądził o suwerennym bycie Niderlandów i nadał podmiotowość księstwom niemieckim. Tak oto wymuszona przez wojny tolerancja dla protestantów przeistoczyła się w pozytywną ideę polityczną, jaką jest ład międzynarodowy oparty na wzajemnym uznawaniu przez państwa swej suwerenności. W tym sensie suwerenność wczesnonowożytna była czymś na kształt idei prywatności rozciągniętej na królów, książąt i ich państwa. Niechaj każdy kraj rządzi się sam, byleby nie wtrącał się do życia innych państw. Nowe państwa, wychodzące spod kurateli słabnącego cesarstwa i papiestwa, pracowały nad swoją wewnętrzną spoistością, zaczynając od tożsamości religijnej (luterańskiej, kalwińskiej, lecz również narodowo-katolickiej), by następnie obudować ją wątkami mitologii historycznej i narodowej. W naturalny sposób zmierzały więc w stronę nacjonalizmu, który stał się powszechną w Europie ideologią, legitymizującą państwa narodowe i wzmacniającą ich roszczenia do suwerennego bytu. Nacjonalizm, jak wiemy, doprowadził do licznych wojen w XIX i XX wieku, gdyż terytoria wieloetniczne automatycznie stają się sporne w obliczu żądania niepodległej państwowości dla każdego narodu, rozciągającego się terytorialnie tak daleko, jako daleko zamieszkują jego przedstawiciele.

Tym samym idea suwerenności, poprzez swój związek z nacjonalizmem, ma w sobie potencjał agonistyczny, wręcz agresywny. Wygląda więc na to, że z jednej strony – suwerenność państw jest ideą polityczną gwarantującą ład pokojowy, a z drugiej – proces powstawania niepodległych państw narodowych z natury rzeczy jest procesem militarnym. Dlatego polityką europejską rządzi zasada uznawania faktów wynikających z rozstrzygnięć wojennych przy jednoczesnym odrzuceniu jakichkolwiek dalszych starć militarnych jako sposobu rozstrzygania konfliktów terytorialnych.

Toteż idea suwerenności została twardo sprzęgnięta z ideą pokoju światowego i praw człowieka (lecz już nie demokracji jako takiej!), co potwierdza Karta Narodów Zjednoczonych i wiele innych dokumentów międzynarodowych. Aby jednak to sprzężenie mogło, się urzeczywistnić, a nie pozostawać jedynie w sferze deklaracji, jak w czasach Ligii Narodów, owe suwerenne państwa narodowe muszą być demokratyczne, bo tylko demokratyczne państwa, których ustrój opiera się na szacunku dla wolności i praw człowieka, zdolne są szanować wolność innych, także małych i słabych państw.

Żyjmy w globalnym systemie politycznym, który afirmuje suwerenność pod warunkiem, że będzie ona elementem systemu wartości politycznych gwarantujących światowy pokój. Jak na razie system ten z grubsza działa. W pewnej mierze odpowiada on wizji Immanuela Kanta z książeczki O wiecznym pokoju. Do wiecznego pokoju wszelako nam bardzo daleko.

Mimo że po kilku stuleciach praktykowania suwerennej państwowości, opartej na samostanowienia narodów, doszliśmy do jako takiego uzgodnienia tego dumnego i władczego ideału z afirmacją demokracji, trzeba pamiętać, że nowoczesna suwerenność jest – przynajmniej jako teoretyczny ideał polityczny – źle urodzona. Pierwszym autorem, który wprost opisał ją jako ideał polityczny był szesnastowieczny francuski filozof Jean Bodin. Ten bezkompromisowy ideolog francuskiego absolutyzmu, nie zalecał wprawdzie terroru, lecz domagał się dla królów władzy absolut-nej i niepodzielnej, ograniczonej co najwyżej pewnymi ogólnymi „prawami naturalnymi”. Podobnie jak autor Sześciu ksiąg o Rzeczypospolitej (1576), także inni reakcjoniści wywodzili władzę polityczną z woli Boga, a nie ludu, w czym zresztą przypominali średniowiecznych ideologów wszechwładnego papiestwa. Na demokrację patrzyli krzywo (dopuszczając ją tylko lokalnie i na niskim szczeblu), podobnie jak Machiavelli, który reakcjonistą nie był, lecz całą swą filozofię polityki oparł na idei walki o utrzymanie władzy w niepodległej republice, czyli poniekąd właśnie na idei suwerenności.

Starszy o ponad stulecie Thomas Hobbes był chyba jeszcze bardziej zafascynowany uwodzicielską potęgą suwerennej władzy, domagając się, aby władza, raz oddana monarsze przez uciekający się pod jego obronę lud, nie miała już żadnych ograniczeń. Król-prawodawca musi stać ponad prawem, które stanowi. Ta idea, wywodząca się z teologii (Boga nie wiążą boże prawa) i radykalnie antydemokratyczna, stała się kością niezgody pomiędzy zwolennikami feudalnego ancien régime’u, a modernistami czy „liberałami”, którzy skłonni byli przyznawać ludowi prawo do wolnego wyłaniania rządu, widząc w nim suwerena bardziej niż w samym królu. Dla reakcjonistów był to nonsens i bluźnierstwo – suweren nie może być związany wolą ludu ani prawem, zaś jego absolutna władza w tym się właśnie wyraża, iż może wszystko, w tym również odwołać dowolne prawo bądź odstąpić od jego stosowania.

Suweren stojący ponad prawem, ponad konstytucją, to emfatyczny miraż, od którego zawrotów głowy dostawali faszyści i naziści. Ich najpoważniejszym ideologiem był Carl Schmitt, najbardziej nieprzejednany wróg demokracji w XX-wiecznej myśli politycznej.

Widzimy więc jak niejednoznaczne i jak złożone są relacje suwerenności i demokracji. Sadzę, że w centrum skomplikowanego splotu antagonistycznych idei i emocji, jakie kryją się za tymi pojęciami, tkwi idea legitymacji władzy i jej reprezentatywnego charakteru. Suwerenność oznacza posiadanie władzy. Może ona polegać na samostanowieniu lub na rozkazywaniu. Demokracja sprzeciwia się autorytaryzmowi, utożsamiając władzę z samostanowieniem wolnych społeczeństw, złożonych z wolnych jednostek. Suwerenność tych wolnych społeczeństw polega na tym, że mają przewagę nad wyłanianym przez siebie rządem, który mogą kontrolować i odwoływać. Dlatego w demokracji rząd jest umocowany w narodzie i legitymizowany poprzez wolne wybory. Tym samym rząd reprezentuje społeczeństwo, działa w jego imieniu i przed nim odpowiada.

Aby jednak podmiotowość społeczeństwa, a więc i jego suwerenność, była możliwa, rządowi nie wolno uczynić niczego, co umniejszyłoby prawa jednostki i prawa kolektywne w sposób osłabiający suwerenność narodu i jego zdolność prawidłowego, zgodnego z jego wolą wyłaniania rządu. Toteż w demokracji suwerenność narodu wyraża się w dwojaki sposób: w reprezentatywności rządu oraz w jego ograniczoności (polegającej głównie na konstytucyjnej ochronie praw osobistych i politycznych jednostki oraz trójpodziale władzy). W ustroju autorytarnym jest odwrotnie – suwerenność narodu w istocie nie istnieje, gdyż scedowana jest na rząd (dyktatora), który cieszy się nieograniczoną władzą rozkazywania i sam ogłasza się (jeśli zechce) reprezentantem narodu i wyrazicielem jego woli.

Niestety, chociaż ideę suwerenności można pogodzić z demokracją, a nawet jest ona dla trwałej demokracji niezbędna, bardzo łatwo jej nadużywać. Polityczna pycha, zwana z grecka hybris, nigdzie nie dochodzi do głosu z taką mocą, jak wtedy, gdy mowa jest o suwerenności. Hasło „jeden naród – jedno państwo – jeden przywódca” ma potężną moc uwodzenia, w przeciwieństwie do konstytucyjnej idei rządu ograniczonego, która razem z mechanizmem demokracji zabezpieczają naszą wolność. Wspólnym mianownikiem suwerenności i demokracji jest wolność – pycha, woluntaryzm i tyrania są zaś ich największym wypaczeniem i zagrożeniem.


Jan Hartman (1967) – profesor filozofii, ostatnio opublikował: „Etyka! Poradnik dla grzeszników”, Warszawa (2015); „Pochwała litości. Rzecz o wspólnocie”, Kraków (2017), „Polityka. Władza i nadzieja”, Warszawa (2017).

Artykuł ukazał się w 150 numerze Przeglądu Politycznego

Skip to content