Małgorzata Szpakowska
NAJBARDZIEJ przejmujący portret sporządził syn. Tomasz Lem opisał potwora. I opisał go z miłością i zrozumieniem. Śmieszny geniusz, autystycznie zamknięty we własnym świecie, pozbawiony empatii, nieczuły na reakcje innych ludzi i na konwenanse towarzyskie. Czasem przytłaczający niezręcznością dobrych chęci. Bajecznie przenikliwy, ślepy na codzienność, fantasta. Bez wątpienia trudny w relacjach – to powtarza się także we wspomnieniach innych osob: o zrywaniu znajomości, o urazach, o pretensjach do krytykow, wydawcow, adaptatorow. Zdumiewający ogromem wiedzy i dziecinnym egoizmem. Coż, pisze syn przytaczając ktoreś z niekonwencjonalnych zachowań Stanisława Lema, mogło być gorzej: w porownaniu z rodziną choćby takiego Tomasza Manna mieliśmy się z matką wprost doskonale (Tomasz Lem, Awantury na tle powszechnego ciążenia, 2009).
Innym biografom, przynajmniej w warstwie anegdotycznej, trudno wyjść poza obraz nakreślony w Awanturach… Nie tylko dlatego, co oczywiste, że autor tej książki siłą rzeczy dysponował wiedzą bezpośrednią i postronnym niedostępną na temat tego, jaki jego ojciec był na co dzień. I nawet nie tylko dlatego, że Tomasz Lem dla wszystkich następcow pozostaje źrodłem nie do pominięcia. Ale rownież ze względu na szczegolny ton jego opowieści, legitymowany usytuowaniem narratora. Jemu najzwyczajniej więcej wolno. W książce syna w tle niezwykłego intelektu ojca pojawia się jego dziecinne łakomstwo, podziwowi dla jego wiedzy i szerokości horyzontow towarzyszy wspomnienie gaf towarzyskich, wielkość podszyta jest oszałamiającym egotyzmem. Zarazem w opowieści syna nie ma nic z pomnika i nic z demaskacji, za ciepłą ironią czujemy silny związek emocjonalny. Nikt inny pisząc o Stanisławie Lemie z takiego przywileju nie korzysta.
Bieda w tym jednak, że dla innych biografow po książce syna niewiele już zostało. Bo też życiorys Stanisława Lema nie obfitował w wydarzenia wyjątkowe. Albo inaczej: nie był bardziej dramatyczny od biografii całej generacji. Nie tylko Lemowi przecież przyszło doświadczyć wojny, okupacji, prześladowań, zmian ustroju, utraty majątku, ekspatriacji, stalinizmu i poźniejszej huśtawki odwilży i przymrozkow politycznych. Ten garb dzielił z tysiącami ludzi, także tych, ktorym powiodło się dużo gorzej. Bo jemu, jak na polskie warunki, przez większość czasu żyło się w sumie nieźle. W każdym razie przez wiele lat pozostawał outsiderem na podkrakowskiej poł-emigracji, co najwyżej skazany na zwykłe uciążliwości życia w kraju cenzury i niedoboru. Wydaje się, że nie brał udziału w żadnych grach i podchodach w środowisku literackim, politykę też omijał dość konsekwentnie, wyjąwszy poźne lata PRL. To, co naprawdę było dla niego ważne i czym przede wszystkim nadal warto się zajmować, zaświadczone zostało w jego książkach. Po prostu.
Sam zresztą o sobie opowiedział sporo: w rozmowach z Beresiem, z Fijałkowskim, a wcześniej jeszcze w quasi-autobiograficznym Wysokim Zamku (1966). Można oczywiście do tych opowieści podejść po prokuratorsku: gdzie się pomylił, gdzie skłamał, co chciał zataić, a gdzie się bezwiednie odsłonił. Zestawić z tym, co zawarł w prywatnej korespondencji (a listow napisał mnostwo i spora ich część już została opublikowana), co pisali o nim przyjaciele, a co można znaleźć w aktach rożnych instytucji. Pytanie tylko, czy z tych poszukiwań coś wynika. Bo co mi z tego, że w końcu udało się ustalić, co się zepsuło i w ktorym kolejnym samochodzie pisarza? Albo jakie części zamienne do fiata miał mu za granicą wyszukać Mrożek? Lub, jaką trasą państwo Lemowie w 1960 roku podrożowali po Czechosłowacji? Można też tropić ślady autobiograficzne, ktore chyba każdy autor chcąc czy nie chcąc zostawia w swoich tekstach. Odkryć, że bohater Solaris miał tyle samo lat, co Lem, kiedy go wymyślił; albo wyśledzić, że inny bohater podczas wojny pracował w tej samej firmie, co pisarz. Ale najstaranniejsza nawet kwerenda nie zdoła odpowiedzieć na pytanie, po co właściwie ustala się te szczegoły. Bo przecież Stanisław Lem godny jest uwagi nie dlatego, że gubił kluczyki do samochodu.
Prawdopodobnie największym we współczesności nieporozumieniem, ktore zrodziło zarówno angielską filozofię lingwistyczną, jak odmienną od niej jawnie filozofię fenomenologiczną, wraz z poźnymi naroślami owej filozofii (Heidegger, Derrida, le Man, Lyotard et alii), była przyczyna ukryta przed rozumiejącym spojrzeniem tych myślicieli: mam na uwadze, mianowicie, słynny dowód Godla, ktory dla naszych potrzeb tutaj wystarczy przywołać tylko na poły metaforycznie, a w pełni skrótowo. Żaden system dostatecznie bogaty, razem ze swoim alfabetem i swoją gramatyką, ni e j e s t p e ł n y. Znaczy to, że dla każdego takiego systemu można wykrywać zdania prawdziwe, ktorych prawdziwości nie da się dowieść wewnątrz owego systemu j e g o sposobami. Stanisław Lem
Piszę to wszystko na marginesie książki biograficznej Wojciecha Orlińskiego, zdając sobie sprawę, jak bardzo brzmi to niesprawiedliwie. Lem. Życie nie z tej ziemi czyta się świetnie, autor sięgnął do wielu źrodeł dotychczas niepublikowanych, przede wszystkim do listow swego bohatera do Aleksandra Ścibora-Rylskiego i Jerzego Wroblewskiego. Przekopał się przez stos innych papierow, rozmawiał z każdym, kto mogł coś o Lemie wiedzieć z autopsji, i z wieloma, ktorzy Lema opisywali. Portret, ktory naszkicował, jest plastyczny, zresztą w dużych partiach książki Lem mowi tu własnym głosem. Jako biograf Orliński pozostaje w zasadzie bez zarzutu (choć, co sam przyznaje, nie zawsze radzi sobie z przypisami). Zarazem jednak jest to portret co najwyżej połowiczny: tworczość Lema ostała się w tej książce niemal tylko w tytułach rozdziałow. Nie przeczę, opisany został ciekawy człowiek. Ale właściwie dlaczego ciekawy? Dlaczego mam się nim zajmować? Bo przecież nie dlatego, że gustował w mercedesach. Tymczasem automobilowe przygody Lema stanowią w książce Orlińskiego jeden z głownych wątkow.
Interpretację tekstow Orliński podejmuje właściwie tylko w jednym przypadku. Pozostał bowiem w tworczości Lema pewien obszar nie do końca opisany, ktory zarazem ma ścisły związek z jego biografią – i tu autor Życia nie z tej ziemi rzeczywiście zmuszony jest sięgnąć także po spuściznę literacką bohatera. Najogolniej rzecz biorąc chodzi o pochodzenie pisarza i jego konsekwencje dla tworczości. Lem, jak wiadomo, sam starał się omijać ten temat, także w wywiadach-rzekach. Czuł się Polakiem i zapewne nie chciał, by jego dzieło redukowano do jakkolwiek rozumianej kwestii żydowskiej. Jednocześnie zaś ślady Holokaustu są w jego książkach obecne i wcale obfite – od najbardziej znanej (rownież w wersji filmowej) opowieści doktora Rappaporta z Głosu Pana (1968), ktora stanowi przetworzenie masowego mordu, jakiego Niemcy latem 1941 roku dokonali na lwowskich Żydach, obciążywszy ich odpowiedzialnością za śmierć więźniow z Brygidek, po melancholijnego mecenasa Finkelsteina z Wizji lokalnej (1983), ktorego błogosławionej pamięci ojciec miał antykwariat w Czortkowie, a ktory, czystym przypadkiem ocalony z obozu zagłady, życzył sobie tylko, by nigdy więcej nikt z niczyjej skory nie probował zrobić abażuru do lampy. Nie mowiąc już o Prowokacji, quasi-rozprawie z 1980 roku w całości poświęconej Endlosung. Lem wywodził tam, że nie samo ludobojstwo hitlerowskie jest znamieniem dwudziestego wieku, lecz mord o totalnie sfałszowanym uzasadnieniu, maskowany w przebiegu i skutkach (Odra, nr 7– 8/1980). Nie wydaje mi się jednak, by obecność tych i podobnych wątkow w tworczości wymagała sięgania w głąb psychiki autora. W tamtym pokoleniu naznaczeni wojną i zbrodnią byli w jakimś stopniu wszyscy.
Co zaś do samego pochodzenia; coż, skoro Lem nie bardzo chciał o nim mowić, krytycy też siedzieli cicho. Mieliśmy za sobą marzec 1968, kiedy z wysokim błogosławieństwem wytykano ludziom żydowskie korzenie, i szczęśliwie nie znalazł się nikt chętny do kontynuowania tej praktyki wobec Lema. Sytuacja zmieniła się jednak po śmierci pisarza. Niepisana umowa straciła moc i wahadło wychyliło się w drugą stronę. Rekonstrukcja żydowskich paranteli Lema, ktora stanowi znaczną część książki Agnieszki Gajewskiej (Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema, 2016), także u Orlińskiego wydaje się kluczowa. A w każdym razie zajmuje bardzo dużo miejsca. Autor Życia nie z tej ziemi z fascynacją opisuje wojenny Lwow, dość nawet jest zdziwiony po wizycie w tym mieście, że mimo wojny większość budynkow stoi tam, gdzie stała (s. 25). Ale jeszcze bardziej zdziwiony zdaje się faktem, że w relacjach Lema groza obecna w innych lwowskich wspomnieniach praktycznie nie występuje (s. 58). No a zdaniem Orlińskiego powinna. Biograf zastępuje więc pisarza, dopowiada za niego przejmujący fragment historii, w ktorym mieszczą się zbrodnie i radzieckie, i niemieckie, i ukraińskie, i na tym tle w miarę możliwości rekonstruując wojenne dzieje samego Lema i jego rodziny. Myślę jednak, że z pewną przesadą przypisuje Lemowi w konkluzji trwający przez resztę życia kompleks ocaleńca. Diagnozuje: Pytanie o zagładę i odpowiedzialność moralną mimowolnych wspołuczestnikow dręczyło […] Lema przez całe życie (s. 84). Brzmi to tak, jakby koniecznie chciał wpisać swego bohatera w dzisiejsze dyskusje o odpowiedzialności ofiar i świadkow. W trochę luksusowe dyskusje poźnych wnukow.
Drugie domniemanie Orlińskiego dotyczące czynnikow kształtujących osobowość Lema jest pozahistoryczne i dotyczy stosunkow pisarza z ojcem. Zdaniem biografa bowiem Lem cierpiał z powodu niedostatku uwagi, jaką ojciec darzył go w dzieciństwie. Argumentem miałby być brak wspomnień o wspolnych zabawach z rodzicami, a także cechy osobowości samego Lema: poźniejsza niezdolność respektowania norm savoir-vivre’u, egotyzm i trudność nawiązania więzi z własnym synem (Stanisław Lem po prostu nie miał dobrych wzorow ojcostwa, s. 298). Przesłanki dla tej hipotezy są jednak raczej nikłe. Po pierwsze dlatego, że z tego, iż coś nie zostało opisane, nie musi wynikać, że się nie zdarzyło. A po drugie i pewno ważniejsze: dlatego, że w generacji rodzicow Lema nawet najczulsi ojcowie niekoniecznie bawili się z dziećmi. Być może ta czarna pedagogika istotnie miała tak katastrofalne skutki, jak utrzymywała Alice Miller. Wtedy jednak, rozciągnięta na całe pokolenie, odbierałaby Lemowi wyjątkowość.
Co więcej zaś – w tej sprawie Wojciech Orliński sam sobie przeczy, przytaczając opowieść Lema o jego dziecinnych kaprysach. Bardzo, powiedzmy, barokową: Jadać godziłem się – pisze Lem w Wysokim Zamku – kiedy ojciec, stojąc na stole, na przemian otwierał i zamykał parasol, albo znow karmić można mnie było tylko pod stołem (s. 37). Gdyby to była prawda, obracałaby w niwecz tezę o ojcowskiej obojętności, rzecz w tym jednak, że jak cały Wysoki Zamek, tak i ta opowieść jest przede wszystkim – opowieścią. Domniemany pakt autobiograficzny został od początku podważony przez samego autora wspomnień: Chciałem dopuścić do głosu dziecko uczciwie, nie przeszkadzając mu, jak tylko się da – tymczasem […] napisałem jeszcze jedną książkę. Lem miał świadomość konwencji, chyba zresztą już wtedy pracował nad Filozofią przypadku czyli własną teorią literatury. I zapewne nie zakładał, że jego wysmakowane wspomnienia w każdym punkcie zostaną potraktowane dosłownie.
A czy można dosłownie traktować jego listy? Bo na przykład wydana przed kilku laty korespondencja Stanisława Lema ze Sławomirem Mrożkiem (Listy 1956 –1978, 2011) każe w tej kwestii zachowywać rezerwę. Zwłaszcza w pierwszym okresie ta wymiana korespondencji jest przede wszystkim pojedynkiem na miny: obaj panowie licytują się na dowcipy, uprawiają piętrowe persyflaże w kilku językach na raz, mizdrzą się, kokietują i w żaden sposob nie są w stanie pozbyć się przyprawionej na początku wzajemnej gęby (szerzej na ten temat pisałam w Ich dwoch, Dialog, nr 2/2012).
Powie ktoś: to szczegolny przypadek, kompulsja podyktowana przez osobowość obydwu korespondentow. Prawda, w listach do innych osob Lem jest mniej manieryczny. Tym wyraźniej jednak ujawnia się tam jego rozgoryczenie, żal do całego świata, a w szczegolności do tych, ktorzy go nie doceniają (jak Leszek Kołakowski), albo wprawdzie go cenią, ale nie za to, co trzeba. Zdezorientowany Orliński, wskazując największe sukcesy Lema z lat sześćdziesiątych (Solaris, Summa technologiae, Cyberiada, Głos Pana), konstatuje: Złotą erę swojej tworczości Lem spędził więc, paradoksalnie, w poczuciu frustracji, niespełnienia i wypalenia (s. 276). Permanentnemu utyskiwaniu trudno w tej sytuacji uwierzyć, choćby subiektywnie było najbardziej autentyczne.
Skąd się to brało? Biograf odpowiedzialnością za zły humor swojego bohatera obciąża bezpośrednio PRL. Choć dostrzega w tym paradoks, bo Lem święcił w PRL największe tryumfy. I nie tylko on. Ludzie żyjący w złotej erze przeważnie tego nie wiedzą – pisze Orliński. Nie mieli takiej świadomości starożytni Ateńczycy ani renesansowi Florentyńczycy. Nie mieli jej też polscy literaci w latach sześćdziesiątych, choć niewątpliwie jest to złoty okres polskiej kultury (s. 239). Tymczasem i Lem, i jego przyjaciele żyli w głębokim przygnębieniu. Dlaczego? Orliński sugeruje: złota era złotą erą, ale decydowała atmosfera polityczna. Cenzura, zniewolenie, strach. Słowem: państwo było nieprzyjazne, a w złym państwie trudno być szczęśliwym.
Trochę to za proste i sam autor ma trudności z dowodem. Bo czy Lem na pewno tak mocno odczuwał presję polityczną? Czy był nastawiony opozycyjnie na wszystkich etapach PRL? I czy jego postawa była konsekwentna? W jego książkach pierwiastek krytyczny czy antytotalitarny jest bardzo wyraźny, w Dialogach skądinąd wyłożony expressis verbis. Co do oceny zachowań byłabym jednak ostrożniejsza. Orliński zresztą sam sobie trochę przeczy, bo rozważając powody zniechęcenia Lema i jego przyjacioł pisze: Na co dzień czuli permanentne upokorzenie związane z tym, że bez względu na talent i zasługi są dla tego systemu nikim (s. 252). To jak ostatecznie było – kontestowali system czy też truli się, że ich nie docenia? A jeśliby docenił, to byłoby źle czy dobrze? Wygląda na to, że biograf trochę gubi się w tych subtelnościach. W roku 1976 Lem ciężko zachorował. Orliński dopowiada: Najbardziej go jednak cieszyło, że pobyt w szpitalu był mocnym pretekstem, by nie uczestniczyć w ceremonii wręczania mu Nagrody Państwowej I stopnia w dziedzinie literatury. Musieli mu ją przysłać (s. 319). Informację o powodach radości Lema biograf podaje bez źrodła, gdyby jednak była prawdziwa, wcale nie świadczyłoby to dobrze o pisarzu jako opozycjoniście. Znaczyłoby tyle, że nie chciał się skalać kontaktem z ofiarodawcami, ale pieniądze, owszem, przyjął. To zresztą bardzo wyrazisty przykład, jak wieloznaczne bywało życie w PRL. I jak z dzisiejszej perspektywy trudno je oceniać.
Lem na pewno nie miał natury bojownika. Świadczą o tym jego listy – ostrożne, gdy pisane w kraju i naznaczone lękiem przed kontrolą polityczną, tym bardziej jadowite, gdy znalazł się za granicą. Świadczy paniczna reakcja na ogłoszenie stanu wojennego, kiedy o świcie zaczął palić papiery, ktore jego zdaniem mogłyby być obciążeniem w razie rewizji. Świadczy decyzja o wyjeździe z kraju w latach osiemdziesiątych i owczesna połemigracja, ale rownież fakt, że jednak do końca nie palił mostow. Świadczy też – o czym już Orliński nie pisze – sceptyczny dystans wobec buntującej się inteligencji końca lat siedemdziesiątych, wobec listow protestacyjnych i wydawnictw drugoobiegowych. W liście z 22 września 1978 roku Lem z Berlina skarżył się Mrożkowi: źle znoszę młodocianych, naprawdę płomiennych dysydenciakow naszych, panienki, co pod okupacyjne łączniczki zaaferowane latają z bibułą, i dzielnych młodzieńcow. I wykrzywiał się z niesmakiem na coś, co nazywał zawodowstwem opozycyjności.
Tymczasem Orliński chciałby go w tej opozycyjności ujednoznacznić, i to niemal od lat stalinowskich. Przesłanie ideologiczne Astronautow tłumaczy koniecznością zapisania się do Związku Literatow. Prześlizguje się nad socrealizmem Jachtu „Paradise” (1951) i opowiadań z tomu Sezam (1954). Rozgrzesza podporządkowane cenzurze dalsze dwa tomy Szpitala Przemienienia (1955). Podkreśla, że w odrożnieniu od wielu swoich rowieśnikow piszących w tym okresie socrealistyczne utwory z żarliwym przekonaniem – Lem nigdy w tę ideologię nie uwierzył do końca (s. 116), jakby nie zdając sobie sprawy, że to żadne usprawiedliwienie, raczej argument przemawiający za konformizmem pisarza. Pomija natomiast milczeniem ustalenia Stanisława Beresia (Socrealistyczne przypadki Stanisława Lema, Puls, nr 45, wiosna 1990). Lem, jak wiadomo, bardzo obraził się za ten tekst i na długo zerwał znajomość z krytykiem. Bereś precyzyjnie bowiem wykazał, jak dalece teksty Lema z tamtych czasow noszą piętno panującej doktryny. I wyraźnie nie bierze pod uwagę, jak wiele mogło tu być stanowisk pośrednich.
Skłonność do uproszczeń wychodzi na jaw zwłaszcza tam, gdzie biograf probuje poszerzać obraz przez charakterystykę epoki. I nie chodzi mi nawet o błędy, ktorych jest niewiele. Najbardziej rażący: w liście Lema o narodzinach syna w marcu 1968 roku pojawia się informacja o czymś, co działo się na dwa dni przed przemowieniem Gomułki; Orliński uzupełnia to w nawiasie kwadratowym informacją o „syjonistycznej V kolumnie” (s. 291). Tymczasem o syjonistycznej piątej kolumnie Gomułka mowił prawie rok wcześniej, na kongresie CRZZ, po wojnie sześciodniowej; 19 marca 1968 natomiast opowiadał o bankrutach politycznych, profesorach-rewizjonistach, Jasienicy i Januszu Szpotańskim.
Idzie mi zatem – powtorzę – nie tyle o błędy, ile o myślenie schematami, o komentarze polityczne rodem z dzisiejszego poradnika agitatora. Przykład pierwszy z brzegu: Październikowy wiec na placu Defilad, na ktorym nowy pierwszy sekretarz Władysław Gomułka mowił o „wypaczeniach idei socjalizmu”, nie zapoczątkował demokratyzujących system przemian. Przeciwnie (s. 136). Niby to prawda, ale zarazem bardzo odległa od rzeczywistych procesow, jakie wowczas zachodziły, a ktorych rezultatem była między innymi owa tak opiewana przez autora Życia nie z tej ziemi złota era kultury. „Wygaszanie Października” istotnie zaczęło się już w październiku 1956 roku, ale paliwa starczyło na dalsze dziesięć czy nawet dwanaście lat. Nie da się tego sensownie opowiedzieć w jednym zdaniu czy w jednym akapicie, a co więcej – nie ma takiej potrzeby. Jednozdaniowe tło polityczne niczego nie tłumaczy, bo ustalenie związku między przemianami politycznymi a samopoczuciem i tworczością Stanisława Lema wymagałoby znacznie subtelniejszego instrumentarium. A i tak wynik byłby wątpliwy, choćby dlatego, że Lema własne sukcesy wprawiały na ogoł w fatalny humor.
Jeszcze jedna dokonana przez Orlińskiego synteza polityczna: Z toczących się przez lata sześćdziesiąte walk frakcyjnych między natolińczykami a puławianami wyszedł pat. Natolińczycy wykończyli puławian w roku 1968, niedobitki puławian wzięły odwet w roku 1970. Byli jednak już zbyt słabi, żeby wprowadzić demokrację socjalistyczną, o ktorej marzyli w 1956 – większość przywodcow tego nurtu zmuszono do emigracji lub odstawiono na boczny tor (s. 321). Ta diagnoza ma tłumaczyć przygnębienie Lema sytuacją ogolną w latach siedemdziesiątych. I znowu z pewnego punktu widzenia opis jest prawdziwy, ale nie do końca i nie tylko dlatego, że w aparacie władzy nastąpiły przegrupowania niemal całkowicie dezaktualizujące podziały z lat pięćdziesiątych. Ale przede wszystkim ta kawiarniana synteza nie ułatwia zrozumienia rzeczywistych procesow zachodzących w społeczeństwie, a gdyby nawet ułatwiała, byłaby i tak bezużyteczna. Powtarzam: nie istnieje bezpośrednie przełożenie polityki na tworczość. Owszem, dla tworcow miewa znaczenie atmosfera panująca w kraju, ale ani ta atmosfera nie jest prostą konsekwencją układanek personalnych na szczytach władzy, ani też nie wywiera jednoznacznego wpływu na artystow. Czego zresztą sam autor Życia nie z tej ziemi dowodzi gdzie indziej, lokalizując największe osiągnięcia Lema właśnie w kulawych latach PRL.
Powie ktoś: te diagnozy polityczne to margines, nie ma się o co spierać. Rzecz jednak w tym, że Orliński nie jest tu wyjątkiem. W publicystyce, ale też w rozprawach naukowych stale spotykamy ekspresowe uogolnienia historyczno-polityczne, ktore niewiele tłumaczą, za to pełnią funkcje rytualne. Nie mam pretensji do Orlińskiego, że probuje powiązać tworczość Lema z ogolną sytuacją w Polsce; mam pretensję o to, że czynnikow sprawczych szuka za wysoko i za daleko. I o to także, że dostrzegając paradoks, jakim był – jego zdaniem – rozkwit kultury w czasie marnym, nie zatrzymuje się dłużej nad tym zjawiskiem. Że ogranicza się do entuzjastycznego wyliczenia osiągnięć „złotej ery” – od Kabaretu Starszych Panow przez Pasję Pendereckiego po tworczość samego Lema i udział Błońskiego w propagowaniu myśli strukturalistow. A potem gładko przechodzi do prezentacji cenzuralnych kłopotow swego bohatera, ktory, wściekły, że nie pozwolono mu wznowić Podroży trzynastej Ijona Tichego bez przeszkod wydawanej w Pradze, Belgradzie i Budapeszcie, pisze w 1964 roku (w obawie przed bezpieką po angielsku!) do Jerzego Wroblewskiego: Jesteśmy najkrwawszym, najmroczniejszym miejscem w całym naszym obozie postępowym (s. 257).
Lem miał prawo się wściekać, miał też prawo do śmieszności i braku konsekwencji. Sytuacja wymuszała na nim uniki, kompromisy, grę o mniejsze zło – jak zresztą na wszystkich w tamtych czasach. Ocenianie ich decyzji z dzisiejszej perspektywy jest w dużym stopniu bezzasadne. Ale rownie bezzasadne wydaje mi się naciąganie owczesnych postaw do dzisiejszych kryteriow moralności politycznej, ktorych w tamtej rzeczywistości niemal nikt nie spełniał. To taka ogolna przestroga dla wszystkich biografow.
Artykuł ukazał się w numerze: