O PRAWDZIWEJ JEDNOŚCI dzieła Simona Leysa stanowi próba wyjaśnienia ludzkiej kondycji. Jednocześnie jest ono zaadresowane do każdego i nie rości sobie pretensji do odsłonięcia tego, co niedostępne rozumowi. Leys był wystarczająco wrażliwy na tajemnicę zła i niepewną naturę ludzkich cnót by wiedzieć, że nie wolno nam ograniczać się tylko do obrony cnoty „humanitas”. Zapewne dlatego można znaleźć jego wielbicieli we wszystkich kręgach politycznych, intelektualnych i duchowych – pisał przed dekadą wybitny francuski filozof polityki Philippe Raynaud, żegnając Simona Leysa zmarłego 11 sierpnia 2014 roku, pisarza i uczonego, świadka XX wieku. Myśl tę rozwinął potem amerykański komentator katolicki Nicholas Clifford: W swojej twórczości Leys łączył cechy rzadko spotykane u jednego pisarza: takt, dobry smak i hojność, ale także wielką odwagę i czasami cierpką szczerość. Jeśli w ubiegłym wieku była to kombinacja dość niezwykła, to dzisiaj jest jeszcze bardziej wyjątkowa.
Leys był sinologiem i tłumaczem, eseistą i krytykiem literackim. Nadal uznaje się go za prawdziwą wielkość, a jego polemiczna fraza, wspierana ironią i erudycją, stała się niemal legendarna. Niezrównanie sportretowali go Philippe Paquet w biografii Simon Leys. Navigateur entre les mondes (Gallimard, 2016) oraz Pierre Boncenne w książce Parasol Simona Leysa (Éditions Philippe Rey, 2015, pol. tłum. 2023).
Inaczej było pięćdziesiąt lat temu, kiedy odsądzano go od czci i wiary, traktując jako obrazoburcę bądź… agenta CIA. Podważano zarówno jego kompetencje, zarzucając totalną ignorancję w zakresie maoizmu, jak też odmawiano mu prawa do zajmowania się tym tematem, skoro nie rozumie głębokich procesów historycznych, wielkości dokonań Mao i skali wyzwań stojących przed Chińską Republiką Ludową. Pytano retorycznie, jaka może być wiarygodność kogoś, kto ukrywa swoją tożsamość pod pseudonimem?
Kim Pan jest, panie Leys?
Leys to pseudonim Pierre’a Ryckmansa. Przyjął go za namową wydawcy, aby uniknąć uznania za persona non grata w Chinach Mao Zedonga. Początkowo pseudonim służył mu tylko do ograniczenia możliwości identyfikacji jako twórcy tekstów politycznych, z biegiem lat zaczął jednak sygnować w ten sposób także wypowiedzi literackie. Tak oto narodził się Simon Leys, który odtąd miał stać się nieodłącznym towarzyszem pióra Pierre’a Ryckmansa w jego potyczkach publicystycznych i dokonaniach pisarskich. Simon od imienia Piotr, Leys od nazwiska tytułowego bohatera powieści Victora Segalena René Leys, postaci oczywiście fikcyjnej, która usiłuje przeniknąć tajemnice Zakazanego Miasta (sam autor powieści miał podobno wzorować swojego bohatera na napotkanym w Pekinie młodym Francuzie, który przedstawił się jako agent tajnych służb i kochanek cesarzowej-wdowy).
Ryckmans urodził się w Brukseli w 1935 roku. Był synem wydawcy oraz bratankiem generalnego gubernatora Konga Belgijskiego i Ruandi-Urundi. Dorastał w otoczeniu rodzeństwa i całego legionu kuzynów. O swoim dzieciństwie powie krótko w rozmowie z Danielem Sandersonem opublikowanej w China Heritage Quarterly (nr 41/2011): Miałem szczęśliwe dzieciństwo; parafrazując Tołstoja: wszystkie szczęśliwe dzieciństwa są podobne, ciepłe uczucia i dużo śmiechu, przepis wydaje się dość prosty.
Odebrał klasyczną, tradycyjną edukację (łacińsko-grecką). Nawet bez odrobiny elementu chińskiego. Szkoła była katolicka, cieszyła się renomą jednej z najlepszych. Skąd więc ten pociąg do „inności” i niepoprawnej niezależności, które przesądzą o jego postawie i wyborach w przyszłości?
Postawmy sprawę jasno – być może żadna z wymienionych wyżej okoliczności biograficznych nie była tak formacyjnie istotna jak kraj pochodzenia. Bywa, że to nic nie znaczy, ale wiemy też, że znaczy bardzo wiele. Ryckmans był Belgiem. I jakkolwiek to dziwnie zabrzmi, jego zdaniem, być Belgiem to „rzecz wcale nieoczywista”. Belgijskość – powiada – jest niejasnym poczuciem braku. Pierwszym brakiem jest brak języka. Belgów posługujących się francuskim dręczy niepewność. Jedni kuśtykają w koleinach walońskich, inni taplają się w bagnie zwrotów flamandzkich. Zakłopotani, niespokojni, utykają to na jedną nogę, to na drugą. Jakimś rozwiązaniem tego problemu jest oczywiście brukselska stołeczność z jej dominacją literackiego języka francuskiego. Ale i w tym przypadku mamy do czynienia z innym niedostatkiem, a mianowicie brakiem przestrzeni. W Europie jest sporo małych krajów – pisze Ryckmans – ale bodaj tylko Belgia szczyci się tym, że tak w niej ciasno. Głosi swoją miniaturowość, przyznaje się do niej z zadowoleniem, upaja się nią, drapuje się w nią jak sztandar. Czy słyszeliście kiedyś, żeby Holendrzy, Duńczycy, Portugalczycy czy Szwajcarzy określali się jako „mali Holendrzy”, „mali Duńczycy” i tak dalej? A zresztą Belgia, taka, jaka jest obecnie, czuje się niewygodnie, uważa, że jest jeszcze za duża! Chciałaby być coraz mniejsza i doprowadzi do tego. Pracuje się nad nowymi planami, które pozwolą jej się rozdzielić; jeszcze bardziej rozczłonkować, rozpłatać na wiele coraz mniejszych kawałków, które będą mogły podrygiwać całkiem samodzielnie, jak dżdżownice przecięte łopatą ogrodnika.
W jednym z esejów Ryckmans podsumowuje swoje rozważania na ten temat w sposób następujący: Jeśli Belg jest o czymś głęboko przekonany, to tym, że niewiele znaczy. W zamian daje mu to niezrównaną swobodę – zbawienny brak poszanowania, spokojną impertynencję, graniczącą z beztroską. Mrówka bez żadnych skrupułów chodzi po stopie słonia, są też takie małe ptaszki, które przychodzą podziobać w otwartej paszczy krokodyla (ten zresztą chętnie je przyjmuje: dzięki temu nie musi czyścić zębów). Albo inaczej – Belg jest czymś w rodzaju królewskiego błazna: ponieważ to, co mówi, nie będzie mieć żadnych konsekwencji, może powiedzieć wszystko.
Wyjaśnimy jeszcze jedno – wszystkie te uwagi i uogólnienia Ryckmans zanotował, opisując fenomen Henriego Michaux, pisarza i poety urodzonego w Namur („prowincji prowincji”), Belga, który stał się Francuzem, umysłu absolutnie oryginalnego, autora Barbarzyńcy w Chinach. Czy te konstatacje odnoszą się tylko do Michaux? Trudno tu cokolwiek przesądzić jednoznacznie. Czytając uwagi Ryckmansa, nie mogę jednak uwolnić się od przekonania, że zawierają one jakąś istotną prawdę o nim samym.
Studio Nieużyteczności i inne historie
Ryckmans odkrył Chiny w połowie lat pięćdziesiątych. Studiował wtedy prawo i historię sztuki na Université Catholique de Louvain, co wydaje się dość niezwykłym połączeniem. Pytany o to, mówił po latach: Studiowałem prawo, aby zadośćuczynić rodzinnej tradycji, historię sztuki, żeby podążyć tropem własnych zainteresowań.
Okazja do poznania Chin nadarzyła się wiosną 1955 ro ku. Chińskie władze zaprosiły delegację młodzieży belgijskiej, w sumie dziesięć osób reprezentujących cały wachlarz poglądów, od katolików przez socjalistów do zwolenników komunizmu. Podróż musiała być niezwykła. Jej kulminacją była godzinna audiencja prywatna u Zhou Enlaia.
Na krótko przed śmiercią Ryckmans powrócił do tej wyprawy. Przywołał płynący z niej wniosek, który – jak się okazało – przesądził o jego przyszłej drodze: żyć w naszych czasach bez dobrej znajomości chińskiego, to rzecz nie do pomyślenia. Mocno powiedziane, lecz ktoś taki jak Ryckmans nie miał najmniejszych szans na stypendium, które pozwoliłoby mu studiować w Pekinie czy Szanghaju. Toteż zamiast do Chin pojechał najpierw na Tajwan, potem do Singapuru i Hongkongu, który należał wówczas do Wielkiej Brytanii (spędził też sześć miesięcy w Japonii). W tych różnych miejscach mieszkał i pracował przez 12 lat. Ale najważniejszy był pobyt w Hongkongu.
Korzystał tam z „braterskiej gościnności” artysty-kaligrafa i zarazem grawera pieczęci, dawnego kolegi ze studiów, którego poznał na Tajwanie. Mieli jedną wspólną izbę, którą dzielili z dwoma innymi studentami: filologiem i historykiem. Żeby dostać się do niej nocą należało zaopatrzyć się w latarkę, bo rudera, w której mieszkali, stała w samym sercu slumsu pełnego uchodźców. Nie było tam ani ulic, ani latarń, tylko labirynt ciemnych ścieżek, wijących się wśród chaosu koślawych baraków. Wzdłuż ścieżki ciągnął się nieprzykryty niczym ściek, a tłuste szczury biegały pod nogami przechodniów. Ryckmans spędził tam dwa lata.
Izba, w której mieszkał, była zagracona stosami książek i najróżniejszych rzeczy – pisał później. Byłaby to prawdziwa nora, gdyby panującego tu brudu i bałaganu nie wynagradzało nadzwyczaj efektowne dzieło mojego przyjaciela: zawieszona na ścianie wielka kaligrafia (w archaicznym stylu pieczęciowym) „Wuyong Tang”, „Studio Nieużyteczności”. Rozumiana dosłownie, inskrypcja mogłaby stanowić akcent humoru i autoironii; w istocie jednak zawierał się w niej podwójny sens, niepozbawiony solidnej dawki tupetu: słowa te wybrał nasz kolega filolog, chłopak o wielkiej erudycji, a stanowiły one aluzję do pewnego ustępu z „Księgi przemian” (Yijing), najstarszego, najświętszego (i najbardziej tajemniczego) ze wszystkich chińskich klasyków, ustępu mówiącego, że „wiosenny smok jest bezużyteczny”, co znaczy (wedle tradycyjnego komentarza), że w młodości i w okresie kształcenia talenty ludzi naprawdę wybitnych (takich, którym pisana jest świetna przyszłość) powinny pozostać ukryte.
Intensywności chwil spędzonych w „Studiu” nie zatarł upływ czasu. Wówczas studiowanie i życie były jednym i tym samym – niewyczerpanie interesującym przedsięwzięciem – podkreślał Ryckmans – moi przyjaciele stawali się moimi nauczycielami, moi nauczyciele przyjaciółmi. Jest to chyba najlepszy opis idei uniwersytetu, który John Henry Newman zawarł w swej klasycznej pracy zatytułowanej Idea of University (1852 i 1858, pol. tłum. 1990).
Ale można też spojrzeć na to formacyjne doświadczenie z innej strony. Zdaniem księcia de Ligne, pisarza, którego Ryckmans podziwiał, każdy powinien rozważyć, czego najbardziej pragnie: Jeśli jesteś szczęśliwy – pisał ten osiemnastowieczny wielbiciel literatury i kobiet – to dlatego, że twoje największe pragnienie nie zostało spełnione. Podobnie myślał o swoich wyborach Ryckmans: Przez kilka lat pragnąłem studiować w Chinach, ale teraz z perspektywy czasu zdaję sobie sprawę, że gdybym miał taką szansę, w tym szczególnym czasie, jakim był okres 1958 – 1970, nigdy nie pozwolono by mi cieszyć się w Chinach tak bogatymi i różnorodnymi, łatwymi i bliskimi kontaktami międzyludzkimi, którymi mogłem się cieszyć w Hongkongu.
Zanim został Leysem, Ryckmans stał się wybitnym sinologiem. Co prawda, początkowo chciał po prostu poznać chiński i chińską kulturę, ale z czasem ten zakochany w Dalekim Wschodzie dyletant stał się prawdziwym znawcą malarstwa chińskiego i kaligrafii. W szczególności zainteresował się historią estetyki chińskiej. Uznanie zawdzięczał przekładowi traktatu Shitao, chińskiego malarza żyjącego w wieku XVII i na początku XVIII, w czasach dynastii Qing. Jest to tekst fundamentalny dla zrozumienia chińskiego malarstwa i jego wyjątkowości. Tłumaczenie traktatu pióra Ryckmansa wraz z jego komentarzami ukazało się pod tytułem Les propos sur la peinture du Moine Citrouille-Amére w 1970 roku.
W tym czasie młody sinolog pożegnał się z wielkomiejskim Hongkongiem i przeniósł się z rodziną (żoną Hanfang i czwórką dzieci) do Canberry. Początkowo miał spędzić trzy lata na wydziale sinologii tamtejszego uniwersytetu, ostatecznie zamieszkał na stałe w Australii. Raz jeszcze powróćmy do wywiadu, który Daniel Sanderson przeprowadził z Ryckmansem u progu drugiej dekady naszego stulecia. Pytany o bilans swoich dokonań i o to, co najbardziej fascynującego odnalazł w chińskiej kulturze, uczony odpowiedział: Wielkość i siła chińskiego języka literackiego wyraża się najpełniej w jego klasycznej poezji. Jest ona najczystszą, najdoskonalszą i najpełniejszą formą poezji. Lepiej niż jakakolwiek inna odpowiada definicji W.H. Audena „memorable speech”. Co więcej, podobnie jak malarstwo, wspaniale wypełnia wizualną przestrzeń w kaligraficznych wcieleniach. Zamieszkuje umysł, towarzyszy życiu, podtrzymuje i oświetla codzienne doświadczenia.
Obieżyświat
Jeśli otwartość na świat wiąże się z pociągiem do podróży, to przypadek Ryckmansa wzmacnia dodatkowo miłość do morza. Fascynacja zaczęła się od rejsu na dwumasztowym kutrze „Prosper”, bretońskiej łodzi rybackiej do połowu tuńczyków, która za sprawą załogi uparcie praktykującej najstarszy i najbardziej uczony ze wszystkich zawodów morza, wciąż wykorzystywała żagle i siłę wiatru. Ryckmans wziął udział w tej wyprawie podczas letnich wakacji pod koniec studiów w Louvain, na krótko przed wyjazdem na Tajwan. Miał wtedy 23 lata. Innym razem zaokrętował się jako pasażer na starym frachtowcu „Chilung”, jednym z tysięcy statków typu „Liberty”, które amerykańska machina wojenna masowo produkowała w latach 1941–1945, a które pływały po wojnie dopóty, dopóki się nie rozpadły. To moment, kiedy Ryckmans porzucił „Studio Nieużyteczności” i rolę jednego z bohaterów Scen z życia cyganerii Henriego Murgera (tyle że w scenerii dalekowschodniej) i wcielił się w rolę obieżyświata: opuścił Tajwan, by udać się do Stanów Zjednoczonych, a potem dalej, do Europy, tym razem na pokładzie transatlantyku „Liberté”.
Rejs na frachtowcu zaczął się pod koniec stycznia 1961 roku – opisuje podróż Philippe Paquet w swej książce Navigator... Przeprawa przez północny Pacyfik była więcej niż trudna. Środek zimy, sztormowa pogoda, silny wiatr – wszystko to nie zniechęcało jednak Ryckmansa, by godzinami stać na mostku i podziwiać szalejący ocean. Gdy porzucał w końcu ten spektakl, od razu zanurzał się w lekturę zabranych ze sobą książek. Pierwsza to Podróże Guliwera Jonathana Swifta; druga – Dwa lata pod żaglami Richarda H. Dany (tę drugą pozycję ostatecznie przetłumaczył na francuski). Wybrałem te klasyczne dzieła trochę przypadkowo – wyjaśniał pięćdziesiąt lat później – ale wybór okazał się doskonały, te książki nadal towarzyszą mi wszędzie.
Pod koniec lutego warunki żeglugi zmieniły się radykalnie. „Chilung” dotarł do wybrzeża Ameryki i wpłynął w ujście rzeki Columbia. Tam jej brzegi łączy most noszący imię „Lewisa i Clarka”, legendarnych odkrywców Dzikiego Zachodu, jeden z najdłuższych mostów wspornikowych na świecie, który wzniesiono w 1930 roku. Ryckmans zszedł na ląd w Longview, skąd wyruszył do Nowego Jorku, korzystając z autobusów linii Greyhound. W ten sposób przemierzył całą Amerykę. Zajęło mu to cały marzec i kwiecień. Pisze Paquet: Skąpana światłem „wilgotnej i świetlistej wiosny”, „bajeczna” metropolia nowojorska wywarła na nim niezatarte wrażenie i… obudziła poczucie winy, zanadto ociągał się w drodze, żałował, że tak niewiele czasu pozostało mu na poznanie Manhattanu. Po odkryciu barokowego Rzymu kilka lat wcześniej i oczarowaniu pobytem w Kioto, pobyt w Nowym Jorku stanowił najbardziej pamiętny szok estetyczny w jego życiu.
Demaskator: „Król jest nagi!”
Międzynarodowej sławy Ryckmans nie zawdzięczał jednakże znakomitym studiom o malarstwie chińskim czy przekładowi Shitao. Rozgłos przyniosła mu publikacja eseju Les habits neufs du président Mao (Nowe szaty przewodniczącego Mao, 1971). Jego ostrze było wymierzone przeciwko kłamstwom na temat rewolucji kulturalnej w Chinach, która zaczęła się w 1966 roku i stała się instrumentem komunistycznego terroru na gigantyczną skalę. Po Maju’68 propagowali jej kłamstwa-hasła czołowi intelektualiści francuscy. Ich lista jest długa: Simone de Beauvoir, Jean-Paul Sartre, Roland Barthes, André Malraux, André Glucksmann, Bernard-Henri Lévy, Alain Badiou, Philippe Sollers (z przyjaciółmi z kwartalnika Tel Quel) i inni.
Po latach Ryckmans wyjaśniał powody, które skłoniły go do zabrania głosu: Kiedy zacząłem się interesować Chinami, w ogóle nie obchodziła mnie polityka i byłem przekonany, że można się nią nie zajmować. Myślałem, że można żyć, czytając książki albo oglądając obrazy, które człowiekowi się podobają, spokojnie rozkoszując się chińską kulturą. Dopiero w obliczu horroru, jakim była „rewolucja kulturalna” i bredni wypowiadanych na jej temat, zrozumiałem, że jestem przyparty do muru, że muszę opuścić swoje schronienie i nie mogę nie zająć stanowiska. I dodaje: Większość ludzi zajmujących się Chinami wiedziała to, co ja wiedziałem, ale bardzo się pilnowała, by nic nie powiedzieć. Ja zadowoliłem się głośnym powiedzeniem oczywistych rzeczy, o których wszyscy milczeli. To właśnie skandaliczne milczenie zmusiło mnie do zabrania głosu.
W ten sposób, niemal z dnia na dzień, ceniony sinolog przestał zajmować się jedynie literaturą albo malarstwem chińskim, tłumaczeniem Konfucjusza albo żeglowaniem, dziwnymi anegdotami albo małymi rybkami. Ryckmans został Leysem.
Trudno wyobrazić sobie niechęć, z jaką paryska inteligencja powitała Les habits… Po części wrogość i pogardę tłumaczy trafność analiz zawartych w książce. Leys wielokrotnie podkreślał, że nie zdradzał żadnych tajemnic. Jego wiedza opierała się na publikacjach czytanych wtedy przez każdego poważnego obserwatora spraw chińskich. Jedyne, co robił, to słuchał chińskich przyjaciół-uchodźców i codziennie czytał kilka chińskich gazet przy śniadaniu. Zaś informacje, które zebrał, były również dostępne w języku angielskim dzięki artykułom publikowanym przez jezuickiego uczonego, ojca László Ladányiego, w wydawanym w Hongkongu tygodniku China News Analysis. Ladányiemu Leys poświęcił esej pt. Sztuka interpretacji nieistniejących inskrypcji zapisanych niewidocznym atramentem na białej kartce. Tytułowa „sztuka interpretacji” miała polegać na ocenie charakteru kłamstw oficjalnej propagandy, by następnie dociec, gdzie i w jakich okolicznościach się narodziły, porównywać je ze sobą i śledzić ich ewolucję. Taka operacja – konstatował Leys – wymagała tylko zręczności i wyczucia jedynie odrobinę mniej subtelnych niż te, które w „Podróżach Guliwera” umożliwiały akademikom z Lagado wyciąganie z ogórków promieni słonecznych albo odzyskiwanie pokarmów przez destylację ludzkiego gnoju. Dlaczego więc w kwestii maoizmu niektórzy przedstawiciele francuskiej elity intelektualnej pobili światowy rekord głupoty? Leys odrzucał ignorancję jako wyjaśnienie. Jego odpowiedź: to, w co ludzie wierzą, jest zasadniczo tym, w co chcą wierzyć. Kultywują iluzję z idealizmu, lecz także z cynizmu. Prawda, jak wiemy, bywa okrutna, niewygodna. Don’t look up! Więc patrzymy w inną stronę.
Ale nienawiść, z jaką zostały przyjęte Les habits… i kolejne książki Leysa, tłumaczy również ich kpiarski i kąśliwy ton, błyskotliwość i ostrość argumentów. Zdaniem wielu to wyżyny europejskiego eseju. W tej dziedzinie Leys miał znakomitych prekursorów, do których często się odwoływał (Montaigne’a i Pascala, Swifta i Johnsona), miał również mistrza, George’a Orwella, któremu poświęcił osobną książkę Orwell, czyli wstręt do polityki.
Leys i Orwell
Jak wiemy, Orwell stronił od poklasku, wręcz zakazał pisania swojej biografii, uważał bowiem, że jego życie to seria klęsk zbyt upokarzających i haniebnych, by można byłoby im się przyglądać z bliska, tak jak to powinien czynić rzetelny biograf. Mimo to Leys zmierzył się z tym wyzwaniem, stworzył znakomity eseistyczny portret autora Roku 1984, a sposób, w jaki to zrobił, jest godny podziwu.
Zdecydowana wyższość Orwella nad innymi pisarzami politycznymi polega na tym – podkreślał Leys – że on nienawidził polityki. Wydaje się, że ten paradoks umknął uwadze świadków Orwella. Jego towarzysz po fachu, dziennikarz (a zarazem dawny kolega ze szkoły), Cyril Connolly, zauważył: Orwell był zwierzęciem politycznym. Wszystko sprowadzał do polityki […] Nie mógł wytrzeć nosa, żeby nie wypowiedzieć się na temat warunków pracy w zakładach produkujących chusteczki do nosa. Zarazem jednak jego druga żona, Sonia Orwell, co do której nie możemy wątpić, że go znała i rozumiała w sposób o wiele bardziej osobisty, zapewnia nas również kategorycznie, że polityczne zaangażowanie Orwella było kwestią przypadku historii, podczas gdy jego prawdziwą naturę stanowiło życie na wsi, życie spokojnego pustelnika, spotykającego się jedynie z kilkoma starymi przyjaciółmi. Gdyby mógł podążać tą drogą, niewątpliwie pisałby same powieści i uprawiał jarzyny w ogródku. Obaj świadkowie mieli w pewnym sensie rację – podsumował te uwagi Leys – tyle tylko, że żaden z nich nie znał drugiej części obrazu. Syntezą przytocnych tu opinii mogłoby być trafne spostrzeżenie Bernarda Cricka, autora jednej z najlepszych książek o Orwellu: Jeżeli Orwell przekonywał do priorytetowego traktowania polityki, to jedynie po to, żeby lepiej chronić wartości niepolityczne.
Gdyby Orwell żył dłużej, zapewne podpisałby się pod słowami Hannah Arendt, wedle której prawda jest warunkiem wstępnym refleksji, nie zaś jej wynikiem. Tylko w ten sposób możemy przywrócić fundamenty normatywnego porządku w naszym życiu zbiorowym. Fakty nie są czymś umownym, rzeczywistość – dowolną opinią. Fakty są faktami, zło – złem. Od tego trzeba zacząć, by powrócił elementarny sens słów i ich związek z otaczającym nas światem. To punkt wyjścia do odzyskania wspólnego języka.
Ten ludzki wymiar, zdaniem Leysa, nadaje twórczości Orwella szczególne miejsce w literaturze politycznej naszych czasów. W Hiszpanii autor W hołdzie Katalonii odkrył całe okrucieństwo „polityki spuszczonej z łańcucha”. Pisał Leys: Po tym, jak faszystowska kula poważnie zraniła pisarza, został on przeniesiony na tyły oddziału i wkrótce potem stał się obiektem nagonki stalinowskich zabójców, mniej skorych do obrony Republiki przed faszystowskim wrogiem, a bardziej – do likwidacji ich anarchistycznych sojuszników. Po powrocie do Anglii Orwell chciał ujawnić, w jaki sposób komuniści zdradzili sprawę Republiki w Hiszpanii, ale natychmiast i na długo został otoczony zmową milczenia i oszczerstw, skutecznie zorganizowaną przez komisarzy Kominternu i ich ochoczych wolontariuszy z lewicy, którzy pragnąc spokojnie i cynicznie pisać na nowo Historię, postanowili kneblować usta bojownikom powracającym z hiszpańskiego frontu. Po raz pierwszy Orwell został bezpośrednio skonfrontowany z totalitarnym kłamstwem: „Historia zatrzymała się w 1936 roku”. Ale tej lekcji nie można było zapomnieć. W ten oto sposób nieoczekiwanie zakończyła się długa edukacja polityczna, którą rozpoczął po omacku i przypadkowo dwadzieścia lat wcześniej jako młody i naiwny oficer policji, świeżo po ukończeniu prestiżowej uczelni. Teraz mógł wreszcie wyciągnąć wnioski: „To, co widziałem w Hiszpanii, jak również coś innego – wewnętrzne funkcjonowanie lewicowych partii politycznych – napełniło mnie w s t r ę t e m d o p o l i t y k i”. Nastawienie to nie opuściło Orwella aż do śmierci – stało się źródłem inspiracji dla trzech arcydzieł literatury „Homage to Catalonia” („W hołdzie Katalonii”), „Animal Farm” („Folwark zwierzęcy”) i „1984” („Rok 1984”).
Wiele łączy obu pisarzy: od zaangażowania politycznego płynącego ze sprzeciwu wobec zła, przez odwagę myślenia, po zdolność rozpoznawania kłamstw przebranych w ideologiczne maski. Na wzór dawnych klasyków pamfletu pisali językiem klarownym i potoczystym. Ich argumenty pobudzały uwagę czytelników lub doprowadzały ich do furii. Tak czy owak, działały jak kubeł zimnej wody. Biada tym, którzy znaleźli się na linii ich strzału! Zapewne Leys podpisałby się również pod słowami Orwella: Jeśli wolność ma być dla nas z czymś równoznaczna, to przede wszystkim z powrotem do głoszenia tego, czego inni nie chcieliby usłyszeć. Ponadto warto pamiętać o czymś jeszcze: pisząc o ogrodnictwie czy o żeglarstwie, czy o trzaskaniu polan w kominku zimową porą, czy to o złotych rybkach – przypomina w swojej książce Pierre Boncenne – zarówno Orwell, jak i Leys podkreślali, każdy na swój sposób, że w normalnym porządku spraw to, co trywialne, bądź to, co wieczne, musi być wciąż ważniejsze od tego, co polityczne.
Konfucjusz nasz współczesny
Czy starając się o stypendium na Tajwanie w 1958 roku, Ryckmans uległ egzotyce Dalekiego Wschodu, czy przeciwnie – obiekt pożądania nie przesłonił mu „realnych” Chin, wypełniając obrazami pełnymi magii i tajemnic wyobrażenia na temat tego kraju? Bardziej prawdo- podobne, że już wtedy doszedł do wniosku, że z perspektywy Zachodu Chiny są po prostu przeciwstawnym biegunem naszego doświadczenia. Trzydzieści lat później rozwinął tę myśl w eseju poświęconym Victorowi Segalenowi:
Wszystkie inne wielkie cywilizacje są albo martwe (Egipt, Mezopotamia, Ameryka prekolumbijska), albo zbyt pochłonięte wyłącznie problemami przetrwania w ekstremalnych warunkach (kultury prymitywne), albo zbyt blisko nas (kultury islamskie, Indie), aby zaoferować tak całkowity kontrast, tak całkowitą inność, tak radykalną i pouczającą oryginalność jak Chiny. Dopiero gdy spojrzymy na Chiny, możemy wreszcie dokładniej dostrzec naszą własną tożsamość i zacząć zastanawiać się, jaka część naszego dziedzictwa wywodzi się z uniwersalnej ludzkości, a jaka jedynie odzwierciedla proste indoeuropejskie idiosynkrazje. Chiny są tym fundamentalnym „innym”, bez którego Zachód nie może naprawdę uświadomić sobie istoty i granic własnego kulturowego „ja”.
W 1987 roku u Gallimarda ukazało się tłumaczenie Analektów Konfucjusza w przekładzie Leysa (ponad dekadę później ukazał się również jego autorstwa przekład w języku angielskim). Tłumacząc dzieło Mistrza, Leys miał na uwadze nie tyle kręgi erudytów (których prace znał i cenił), ile czytelników gotowych wzbogacić swoją wiedzę i odkryć Analekty. Przekład miał charakter literacki, oddawał w języku francuskim rytmy, monumentalną zwięzłość, smak, siłę, chropowatą i zmyślną oszczędność oryginału. Słowem, jego tłumaczenie było dziełem pisarza, które wymagało właściwej formy literackiej. Przy innej okazji otwarcie wyraził to sam Leys, pisząc: przekłady, na które decyduje się pisarz, w naturalny sposób przynależą do jego dorobku, obok jego własnych dzieł.
Leys zajął się Konfucjuszem za namową przyjaciół. To oni zwrócili mu uwagę na paradoksalny charakter życia Mistrza oraz utrwalony w dziejach jego obraz. W oczach potomnych stał się on obrońcą moralności i przywilejów klasy rządzącej. Myśl Mistrza dopasowano do potrzeb Księcia. Tymczasem prawdziwy Konfucjusz był zuchwałym politykiem, który chciał uratować świat, a więc dogłębnie zreformować Państwo Środka, by nie pogrążało się w upadku targane bezlitosnymi walkami o władzę. Był prawdziwym kontestatorem, który godził się na ryzyko chaosu byleby znieść dotychczasową niesprawiedliwość. Dopiero z czasem zdał sobie sprawę, że jego marzenie się nie spełni. W tym tkwi tragizm jego losu. Nauczał, to prawda, ale w istocie chciał rządzić.
Rzeczywiście, taki Konfucjusz wart jest najwyższej uwagi. Leys: Konfucjusz myślał, że ma rodzaj kosmicznego posłannictwa, lecz po kolejnych niepowodzeniach zwrócił się ku nauczaniu, jako ku czasowemu półśrodkowi. Błędem jednak byłoby widzieć w tym jego nauczaniu działalność intelektualisty, który pogodził się z własną niemocą. Konfucjusz jest sfrustrowanym mężem stanu, politykiem, który z trudem tłumi w sobie gniew i niecierpliwość. W takiej właśnie perspektywie należy widzieć w nim kamień węgielny chińskiego humanizmu.
Ponad trzydzieści lat temu sinolog tłumaczył również aktualność dzieła Konfucjusza: Czytając go, można odnaleźć w jego lęku jakby echo obaw, które odczuwamy obecnie na Zachodzie – poczucie, że żyjemy w świecie, który się wali. Być może znajdujemy się u kresu pewnego świata, tak samo jak Konfucjusz żył w czasach kulturowego przełomu, kiedy dobrze widać, co umiera, ale nie sposób dostrzec tego, co się narodzi. Konfucjusz chciał być – i sądził, że jest – tradycjonalistą podtrzymującym stare wartości. Lecz w rzeczywistości był fenomenalnym innowatorem. To on wprowadził, choć właściwie tego nie chciał, niezbędny dla powstania nowego świata ferment, który podważył dawny porządek i położył fundament pod następne dwa tysiąclecia historii Chin. Zatem sądząc, że broni tego, co najdawniejsze, ufundował to, co nowe, i w tym jego los jest dla nas pouczającą lekcją.
Posłannictwo Chin
Korespondują z tymi uwagami rozważania Leysa na temat historiozoficznego posłannictwa Chin współczesnych. Dzisiaj wiemy, że wielka zmiana zaczęła się już na początku lat osiemdziesiątych, kiedy Chiny otworzyły się na świat zewnętrzny dzięki reformom Deng Xiaopinga. Leys pytany wtedy o konsekwencje tego stanu rzeczy sformułował podstawowy dylemat cywilizacji chińskiej. Mówił o Chinach jako kraju, który w naturalny sposób ma skłonność do utożsamiania się z wszechświatem. I o tym, że w historycznej praktyce takie spojrzenie miało prostą przyczynę. Chiny nie sąsiadowały z innymi krajami: na północy i na zachodzie znajdowały się pustynie, zamieszkałe przez mgławicę ludów koczowniczych, pozbawionych stałych instytucji państwowych i miast; na wschodzie rozciągał się ocean z małą wyspą, Japonią, która zresztą była kulturowym aneksem Chin; na południu zaś rozpościerała się niezdrowa dżungla. Co się tyczy Indii, leżały one zbyt daleko, by możliwa była prawdziwa wymiana. Wykształcony Chińczyk, który podróżował po tak urozmaiconym i ogromnym kraju bez sąsiadów, miał wrażenie, że okrążał cały świat. W przekonaniu tym umacniało go to, że przybywający do Chin cudzoziemcy, jak Koreańczycy, Japończycy czy ludzie z Azji Środkowej, zdawali się traktować ten kraj jako centrum kultury światowej. Ekspansja Chin nie była odśrodkowa, lecz dośrodkowa: Chiny przyciągały do siebie niczym magnes; to nie Chiny narzucały się innym, to inni przybywali do Chin jako do serca cywilizacji. Chiny były ucieleśnieniem uniwersalizmu.
Tak było niemal do końca XIX wieku, kiedy zderzenie z europejskim Zachodem zburzyło ten porządek świata. Jego ostateczny kres przypieczętował wiek następny z jego rewolucyjnym mesjanizmem i dyktaturą partii komunistycznej. Kiedy Leys wypowiadał się na ten temat był rok 1983. Nieznane były więc następstwa kryzysu rewolucyjnego, który komentował. Zarysował wszakże zasadniczy problem, który po upływie czterdziestu lat warto ponownie przemyśleć.
Pierwsza reakcja chińskich konserwatywnych przywódców – mówił Leys – polegała na utożsamieniu ludzi Zachodu z innymi znanymi im cudzoziemcami, to znaczy z koczowniczymi barbarzyńcami, którzy mogą zasiać niepokoje, ale ostatecznie znikną: albo wrócą do siebie, albo się rozproszą. Znośmy cierpliwie kłopoty i czekajmy. Jednak niektóre bardziej przenikliwe umysły w końcu zrozumiały, że ludzie Zachodu naprawdę byli inni. Wówczas pojawił się w elitach podział, który istnieje po dziś dzień: według postępowych reformatorów Chiny powinny przyjąć zachodnie technologie, ryzykując, że tego nie przeżyją i nie będą mogły wybronić swojej tradycyjnej kultury; według radykalnych konserwatystów należy zdecydowanie odrzucić wszelki kompromis. Ta ostatnia postawa jest bez wątpienia nierealistyczna, gdyż w świecie przemysłowym skazuje ona Chiny na śmierć, lecz jest uzasadniona w jednym: nie można rozdzielić technologii i kultury.
Czy zatem współistnienie cywilizacji chińskiej i zachodniej wymaga zmian jednej albo drugiej? Odpowiedź Leysa reprezentuje najlepsze cechy jego stylu myślenia: Akceptacja kultury zachodniej – albo proste uznanie jej istnienia – jest niemożliwe z utrzymaniem tradycyjnego przekonania, że Chiny same w sobie stanowią pełny wszechświat. Radykalni maoiści na swój sposób to dostrzegli, nie zdając sobie być może sprawy, że byli w tym spadkobiercami mandżurskich skrajnych reakcjonistów: chcieli, by Chiny zachowały swoją pierwotną tożsamość, zamknęły się na świat zewnętrzny i odizolowały od wszelkiej kontaminacji – czystość maoistyczna zastępowała dawną czystość konfucjańską. Lecz istnienie kultury żyjącej w autarkii, kiedy kraj ma rozmiary Chin i kiedy trzeba stawić czoło współczesnej rzeczywistości, stało się niemożliwe. Taki jest zatem wielki dylemat: przyjęcie postawy realistycznej, to znaczy otwarcie się na świat zewnętrzny, uznanie jego istnienia i zapożyczanie od niego różnych elementów, przy akceptacji własnych przeobrażeń wskutek tego kontaktu oznacza, że Chiny przestają być wszechświatem, stają się jednym krajem spośród wielu, narodem skonfrontowanym z innymi nacjonalizmami; Chiny tracą swe powołanie, swoją rację bytu, przestają być pośrednikiem między człowiekiem a kosmosem. Takie Chiny nie są już Chinami. I odwrotnie, jeśli Chiny zanegują istnienie świata zewnętrznego, mogą uznać jedynie widmową obecność Zachodu. W tym miejscu pojawia się komunizm i w pewnym sensie w tym tkwi prawdopodobnie jedna z przyczyn jego sukcesu: z jednej strony marksizm, obca filozofia, był sposobem na okcydentalizację Chin, lecz z drugiej strony był także sposobem na utrzymanie uniwersalistycznego powołania kraju, gdyż celem komunistycznej utopii było, teoretycznie, zbudowanie uniwersalnej harmonii i likwidacja państw narodowych. Komunizm był aktualizacją stałego powołania Chin do uniwersalizmu. Mówiąc inaczej, Chiny były w tym sensie „przygotowane” na taki szczep. Nie wiem, czy przyjmie się on na długo, ale sądzę, że jeśli cywilizacja chińska może przetrwać, to uczyni to, wciąż definiując samą siebie przez uniwersalizm. Pozostaje pytanie, jak ten uniwersalizm może się urzeczywistnić w świecie takim jak nasz, gdzie istnieją inne kultury.
Nawigator między światami
Leys ma wiele twarzy, nie sposób go zaszufladkować. W tym jest podobny do Orwella. Ani z lewicy, ani z prawicy. Głęboko wierzący katolik w niezrównany sposób tłumaczył Konfucjusza i komentował jego Analekty. Erudyta, który cenił jasność pisania i dar nazywania rzeczy po imieniu. Najważniejsze – powtarzał – to wyobraźnia: docierajmy do prawdy poprzez skróty wyobraźni. Niezrównany czytelnik. Wśród arcydzieł powieści politycznej XX wieku podkreślał wagę kilku tytułów. Z końcówki tego stulecia zaliczył do swego kanonu Hańbę Johna Maxwella Coetzee, z początku – Tajnego agenta Josepha Conrada. Zafascynowany oceanem. Pod zwrotnikowym niebem rozmyślał o słowach Eurypidesa: Morze obmywa wszelkie ludzkie zmazy. Pytał o źródła zła i dlaczego powraca. Pod koniec życia czytał Zeszyty 1957–1972 Emila Ciorana i Scholie do tekstu implicite (pięć tomów) Nicolása Gómeza Dávili. Rzadki ptak.
Wojciech P. Duda – historyk, współtwórca „Przeglądu Politycznego” i jego redaktor naczelny.
Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 185/2024