SPOTYKALIŚMY SIĘ w latach 1977–1980 w Krakowie, przy ulicy Pawlikowskiego 5/4, w malutkim mieszkaniu które wynajmowałem od pani Janiny Taube, babci naszej koleżanki, Aki Schoen-Środoń. Na ścianie powiesiłem starą, dziewiętnastowieczną, ogromną mapę wszystkich ziem, województw i księstw, jakie kiedykolwiek posiadała dawna Rzeczpospolita. Był to typowy produkt kompensacyjny zranionej wyobraźni patriotycznej, która nie może wytrzymać realnego zniewolenia i wyrywa się do krajów fantastycznych. Dzielski mieszkał tuż za rogiem, przy ulicy Kremerowskiej i często go wtedy widywałem. Spotkania odbywały się w ciągu roku akademickiego, co miesiąc lub dwa miesiące i dokładaliśmy wszelkich starań, aby miały charakter bardziej akademickiego seminarium niż kawiarnianej gadaniny. Do stałych uczestników tych spotkań należeli w porządku alfabetycznym: Mirosław Dzielski (1941–1989), Paweł Kłoczowski (gospodarz spotkań i autor tych wspomnień), Miłowit Kuniński (1946 –2018), Bronisław Łagowski, Jan Skoczyński, Tadeusz Szyma (1942 –2019), Henryk Woźniakowski, Adam Zagajewski (1945 –2021). Ponadto, oprócz specjalnie zapraszanych referentów, pojawiali się jeszcze: Jan Błoński, Alfred Gawroński, Tadeusz Kadenacy, Andrzej Pisowicz, Piotr Wandycz (miał urlop sabbatical z Yale i pracował w archiwach krakowskich), Henryk Wereszycki, Jacek Woźniakowski i Karol Tarnowski. Ostatnie spotkanie odbyło się w maju 1980 roku, a potem, po Sierpniu, scena polityczna tak zawirowała, a stosunki towarzyskie tak się przetasowały, że nie było już mowy o powrocie do dawnych układów.
Nie pamiętam wszystkich tematów, ale niektóre mam zapisane w notatnikach z tamtych lat. Szczególnie utkwiła mi w pamięci dyskusja na temat Ziemi Ulro, którą przemyciłem z Paryża w 1977 roku. Było to jeszcze przed Nagrodą Nobla dla Miłosza i obowiązywał zakaz kolportowania wydawnictw Kultury paryskiej. Gościem specjalnie zaproszonym na to spotkanie był Jan Błoński. Idąc tropem Swedenborga i Blake’a, Miłosz oskarżał Newtona, że konstruując swój model przestrzenny, wyjałowił wyobraźnię religijną. Na tle książki Miłosza stanowisko Dzielskiego ujawniło się szczególnie wyraziście. Dzielski zdecydowanie stanął w obronie astronomicznych poglądów Newtona, a religii bronił argumentami z Krytyki praktycznego rozumu Kanta. Dzielski był w tym punkcie całkowicie zgodny z poglądami swego przyjaciela, Janusza Szpotańskiego, który tak mówił o Miłoszu we wstępie do swych Zebranych utworów poetyckich: To, co ma mi do powiedzenia, jest mi gruntownie obce. Ja się z tym gruntownie nie zgadzam. Mało, ja z tym walczę! Przeczytałem, i to dosyć dokładnie, jego eseistykę z tą wynoszoną pod niebiosa „Ziemią Ulro” na czele, która uchodzi za coś w rodzaju jego filozoficznego credo. I muszę powiedzieć, że szalenie mnie to wszystko irytowało. Ten zasadniczy pomysł, że ludzkość zboczyła w swym rozwoju w skutek ubóstwienia Rozumu gdzieś w XVIII wieku, że jej regres i upadek są funkcją zeświecczenia kultury, że czekająca nas katastrofa będzie zemstą niebios za zdradę Wyobraźni jako głównego źródła sacrum – to wszystko jest, według mnie, kompletnie mylna interpretacja dziejów ludzkiej myśli.
Spotkanie z referatem Barbary Toruńczyk na temat polskiego nacjonalizmu było jedynym spotkaniem, na którym doszło do jawnej interwencji Służby Bezpieczeństwa. Agenci SB stali pod drzwiami mieszkania i legitymowali każdego, kto wchodził na spotkanie. Myślę, że chodziło tu nie o nasze seminarium, lecz o wystraszenie uczestników przed spotkaniem z Toruńczyk, która, w opinii SB, należała do ścisłej „ekstremy”, dążącej do obalenia ustroju. Ta „ekstrema” (Lipski, Kuroń, Michnik) była naznaczona jako szczególnie groźna i „trędowata” i nikomu nie wolno było bezkarnie się z nią spotykać. Mimo próby zastraszenia do spotkania i to bardzo ciekawego jednak doszło. W dyskusji na pierwszy plan wybijały się dwa wątki. Najpierw sam problem przyczyn ewolucji obozu narodowego, który od względnie liberalnej i centrowej „polityki czynnej” z lat 1895 –1905 stoczył się na dno megalomanii i ksenofobii w epoce ONR-u i Falangi. Innym tematem dyskusji była swoistość tradycyjnie krakowskiego i „stańczykowatego” konserwatyzmu oraz jego odmienność od nurtów nacjonalistycznych. Od czasu rzezi galicyjskiej, którą Metternich urządził polskiej szlachcie w następstwie nieudanej próby powstania z 1846 roku, Kraków raczej gasił niewczesne zapały niż je zapalał. Dopiero klęska Austrii w bitwie pod Sadową uruchomiła procesy liberalne i konstytucyjne. W ramach CK Austrii i Węgier stańczycy prowadzili politykę federalistyczną, ich głównymi konkurentami na prawicy byli nacjonalistyczni i antyukraińscy „Podolacy”. Stańczycy uczyli myślenia w kategoriach podziału i wymiany ludzi, towarów i usług między narodami wchodzącymi w skład austriackiego Imperium, a nie w kategoriach endeckiego „egoizmu narodowego”. Zamiłowanie do krakowskiego konserwatyzmu zaszczepił Dzielskiemu jego pierwszy i najważniejszy mentor, Zygmunt Chyliński (1930 –1994), wnuk Michała Chylińskiego, redaktora naczelnego Czasu w latach 1892 –1899.
Na spotkaniu z Marcinem Królem omawialiśmy filozofię polityczną Alexisa de Tocqueville’a, którego O demokracji w Ameryce właśnie ukazała się nakładem PIW w tłumaczeniu Marcina. Każdy, kto organizuje swe myślenie na skrzyżowaniu liberalizmu z chrześcijaństwem, spotyka prędzej czy później Tocqueville’a. Nie mam wątpliwości, że autora O demokracji w Ameryce należy zaliczyć do mistrzów myślenia Dzielskiego, obok Newtona, Kanta i Hayeka. Tocqueville uzasadniał pojęcie wolności na gruncie religii, a nie na gruncie hedonistyczno-utylitarnym. Był liberałem politycznym i gospodarczym, ale nie obyczajowym. Podobnie jak Tocqueville, także Dzielski podkreślał przede wszystkim związek wolności z odrodzeniem ducha, a nie z „korytem”, z życiem łatwym, biernym i wygodnym. Obrona wolności to obrona odwagi w podejmowaniu ryzyka i odpowiedzialności indywidualnej. Tocqueville szeroko analizował i uzasadniał rolę inicjatywy oddolnej w amerykańskiej kulturze politycznej i starał się ją zaszczepić we Francji, tak jak później Dzielski w PRL. Chodzi tu nie tylko o prywatną przedsiębiorczość ekonomiczną, lecz także o sztukę stowarzyszania się. Chodzi o to, by nie stać z założonymi rękami, czekając aż państwo wszystko za nas rozwiąże, lecz by samemu rozwiązywać rozmaite problemy w ramach samodzielnie zakładanych stowarzyszeń. Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe powstało z takiej właśnie inspiracji.
Niedługo po tym, jak szyicki przywódca ajatollah Chomeini wrócił z emigracji w Paryżu i przejął władzę w Teheranie, Anna Krasnowolska przedstawiła nam rewolucję irańską w osobnym referacie. Dzisiaj Krasnowolska zbiera międzynarodowe laury jako wybitna orientalistka, lecz wtedy dopiero zaczynała stawiać pierwsze kroki w swojej dziedzinie. Krasnowolska uświadomiła nam wagę lekcji, jaką można wyciągnąć z wydarzeń w Iranie, lekcji ważnej także dla nas. Jeżeli mianowicie w ustroju autorytarnym wprowadzamy – tak jak szach Reza Pahlavi – odgórne reformy modernizacyjne, szczególnie reformy liberalne w zakresie obyczajowości, to powinniśmy się spodziewać rychłej reakcji oddolnej w postaci jednocześnie demokratycznego i teokratycznego fundamentalizmu.
Mąż Anny Krasnowolskiej, współpracownik KOR-u, Stanisław Krasnowolski (1947–2020), miał wysokie notowania w prasie podziemnej, gdzie publikował pod pseudonimem Marek Turbacz. Na naszym seminarium przedstawił książkę Granice wzrostu, zawierającą raport z badań Klubu Rzymskiego, międzynarodowego think tanku zajmującego się problemem zagrożeń demograficznych i środowiskowych. Książka Granice wzrostu była jednym z pierwszych gwałtownych ostrzeżeń przed katastrofą ekologiczną. Pamiętam, że słuchacze referatu Krasnowolskiego byli dość sceptyczni. Uważali, że – jak na razie – „nie są to nasze problemy”. Że najpierw musimy obalić komunę i wprowadzić kapitalizm, a potem będziemy mieli takie same problemy jak na Zachodzie, w krajach obfitości i dobrobytu. Te marzenia spełniły się szybciej, niż się spodziewaliśmy.
Jan Skoczyński przedstawił pesymizm filozoficzny Mariana Zdziechowskiego, myśliciela kompletnie przemilczanego w Polsce Ludowej, czemu trudno się dziwić ze względu na jego przedwojenną działalność antykomunistyczną. Zdziechowski interesował nas również z tego powodu, że był mistrzem myślenia Stanisława Stommy, który potem stał się jednym z dwóch (obok Stefana Kisielewskiego) najważniejszych patronów Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego. Stomma sytuował się politycznie na prawicy, ale podzielał entuzjazm Tygodnika Powszechnego dla Soboru Watykańskiego II, czyli w kwestiach religijnych sytuował się na „katolewicy”, jak to określają dzisiejsze brukowce prawicowe. Podobnie było z Marianem Zdziechowskim; politycznie sympatyzował z wileńskimi konserwatystami spod znaku Cata-Mackiewicza, ale w filozofii religijnej był modernistą. Znał osobiście wielu rosyjskich, francuskich i włoskich modernistów, a nawet jeździł specjalnie do Watykanu, aby ich bronić przed fałszywymi oskarżeniami.
Henryk Woźniakowski przedstawił nam zaadresowaną głównie do katolików książkę Alaina Besanςona: Pomieszanie języków. Kryzys ideologiczny w Kościele. W czasie posoborowego „otwarcia” Kościoła na świat współczesny wystąpiło szereg niepokojących zjawisk, między innymi otwarcie na infiltrację komunistyczną. Besanςon ostrzegał przed fałszywym „symetryzmem”, potępiającym z równą siłą zachodni „materializm praktyczny”, jak i wschodni „materializm teoretyczny”. Według Besanςona Kościół powinien o wiele mocniej opowiedzieć się po jednej stronie i wybrać zachodnią wolność przeciw wschodniemu zniewoleniu. Besanςon zwrócił też naszą uwagę na gnostycko-manichejską i prometejską matrycę ruchów komunistycznych. Komunizm podawał się za naukę, a naprawdę był rodzajem wiary; podobnie jak gnoza, która chciała uchodzić za prawdziwa wiedzę, a była tylko fałszywą religią. Pierwiastek manichejski w komunizmie polegał na charakterystycznym dualizmie, w którym umiłowanie utopii było odwrotną stroną nienawiści do realnie istniejącego świata i realnych ludzi, którzy nigdy jakoś nie chcieli się dopasować do fantastycznego modelu człowieka. Manichejski utopista nie chce poprawy istniejącego świata, chce zniszczyć świat istniejący, aby na jego miejsce zbudować nowy, o wiele wspanialszy. Panu Bogu nie udało się stworzenie człowieka, więc trzeba go stworzyć na nowo – to jest pierwiastek prometejski doktryny.
Miłowit Kuniński wprowadzał nas w złożony świat filozofii społecznej i politycznej Maxa Webera. Pamiętam, że jednym z zagadnień, które wywołało ożywioną dyskusję był problem intencji i skutków – czy powinniśmy być rozliczani wedle intencji, czy też raczej wedle skutków naszych czynów? Czy w życiu publicznym obowiązuje taka sama etyka, co w życiu prywatnym? Jakie są związki i jakie różnice między etyką a polityką? Jak widać, nie jest to jeden problem, lecz cały splot ściśle ze sobą związanych zagadnień. Weber wyłożył swe poglądy na ten temat w rozprawie Polityka jako zawód i powołanie. Nie trzeba podzielać poglądów Webera, aby docenić jego niezwykle wielostronną i elastyczną konceptualizację problemu, który ma zasadnicze znaczenie dla debaty między socjalizmem a kapitalizmem. Socjaliści bronią się, powołując się na etykę intencji, zwolennicy kapitalizmu najczęściej powołują się na etykę skutków. Skutki są jawne, widoczne i można je publicznie zweryfikować. Intencje są głęboko ukryte w mroku ludzkiej duszy i nigdy dokładnie ich nie znamy, szczególnie dlatego, że lubimy oszukiwać samych siebie. Gdy widzimy polityka wojującego o coraz to większą redystrybucję dochodów, to nie wiemy dokładnie, czym się kieruje – niewykluczone, że za frazeologią szlachetnego bojownika o sprawiedliwość kryje się apel do resentymentu, do plugawej zawiści wobec ludzi, którzy zdobyli swój majątek własną pracowitością, obrotnością, talentem, sprytem i mądrością praktyczną.
W moim własnym referacie o konserwatywnym liberalizmie Edmunda Burke’a podkreślałem w szczególności różnicę między rewolucją umiarkowanie liberalną i radykalnie jakobińską. Przedmiotem pochwał Burke’a była rewolucja starych wigów z 1688 roku, którzy odrzucili tyranię Stuartów i umocnili rolę władzy ustawodawczej względem władzy wykonawczej. Jednocześnie Burke nie szczędził słów krytyki pod adresem rewolucji francuskiej, która szybko porzuciła konstytucyjny umiar i przeszła do mocno przyśpieszonej realizacji programu zmian totalnych i natychmiastowych. To jakobini wynaleźli zestaw środków używanych potem przez wszystkie partie radykalne zarówno na lewicy, jak i na prawicy. Chodzi tu o takie środki jak: gotowość do odwołania się do ulicznego motłochu; kreowanie atmosfery nieustannego zagrożenia i permanentnego stanu wojennego, co usprawiedliwia użycie przemocy; integracja w obliczu wroga, który stale czyha, wabi, kusi i deprawuje; wreszcie, last but not least, nieustająca lustracja oraz czystki klasowe i etniczne, zawsze niezbędne, bo naród musi być silny, zwarty i gotowy. Ruchy skrajnie kontrrewolucyjne chętnie sięgały po jakobińskie środki, aby osiągnąć cele konserwatywne i odrestaurować katolicką monarchię. Rewolucja podzieliła Francuzów i wykopała między nimi tak głęboką przepaść, że ustabilizowanie umiarkowanego i liberalnego centrum stało się niemożliwe przez grubo ponad sto lat. Gdy tylko jakaś partia radykalna zdobyła władzę, zaraz chciała najpierw oczyścić kraj z wszelkich pozostałości poprzedniego reżymu i budować Francję od nowa.
Bardzo ważnym uczestnikiem spotkań był Bronisław Łagowski. W dotychczasowych opracowaniach myśli Mirosława Dzielskiego starannie pomija się fakt, że przez większą część lat siedemdziesiątych Dzielski i Łagowski stanowili nierozłączną parę i stale można było ich zobaczyć, jak coś razem „knują”, najczęściej w stołówce akademickiej Instytutu Filozofii UJ, przy ulicy Grodzkiej 52. Potem, po Sierpniu 1980, znacznie się poróżnili i poszli odrębnymi drogami, ale przed Sierpniem byli razem. Ta pierwsza Solidarność to był żywioł, potężny wicher, który unosił wszystko dookoła – może to był powiew Ducha Świętego? Dzielski dał się wciągnąć w wir wydarzeń, Łagowski stał z boku. Dzielski utożsamiał się z powstającym społeczeństwem obywatelskim, Łagowski z aparatem państwowym. W latach osiemdziesiątych Dzielski działał w Klubie „Dziekania” powstałym przy Prymasowskiej Radzie Społecznej, a Łagowski w lewicowym Stowarzyszeniu „Kuźnica” w Krakowie. Mieli ten sam komunikat, ale zaadresowany do dwóch różnych i wrogich sobie odbiorców. Poróżniła ich taktyka, ale mieli ten sam cel strategiczny – zainstalowanie kapitalizmu.
W 1977 roku Łagowski był świeżo po habilitacji otrzymanej w Polskiej Akademii Nauk. Początkowo zamierzał otworzyć swój przewód na Wydziale Filozoficzno-Historycznym UJ, ale profesor Celina Bobińska zgodziła się otworzyć przewód tylko pod warunkiem wprowadzenia odpowiednich zmian i uzupełnień, które umieściłyby zagadnienia w poprawnej perspektywie badawczej. Łagowski nie zgodził się na takie zmiany i przeniósł swoją habilitację do PAN. Od początku lat pięćdziesiątych do końca lat siedemdziesiątych Bobińska (1913 –1997) była osobą niemal wszechwładną na Wydziale Filozoficzno-Historycznym UJ i zawsze gorliwie strzegła ortodoksji partyjnej, to znaczy tezy, wedle której marksizm jest jedynie słuszną interpretacją historii, a leninizm jedynie słuszną interpretacją marksizmu. Habilitacja Łagowskiego ewidentnie nie pasowała do tak rozumianej wykładni dziejów. Bobińska była niewątpliwie ideową i głęboko zaangażowana komunistką. Gdy w 1981 roku opuściła szeregi PZPR, to zrobiła to nie dlatego, że straciła wiarę w komunizm, lecz dlatego, że PZPR ostatecznie przestała być wtedy partią komunistyczną. Dla Bobińskiej był to fakt negatywny, dla Łagowskiego jak najbardziej pozytywny, gdyż to oznaczało, że PZPR jest od tej pory rodzajem Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, co stwarzało szansę na odgórne reformy wolnorynkowe.
Habilitacja Łagowskiego została wydana przez Wydawnictwa UJ dość prymitywną techniką poligraficzną w nakładzie nieco ponad 50 egzemplarzy. Dopiero w 1981 roku, w czasie solidarnościowej „odwilży”, monografia ukazała się już normalnie w krakowskim Wydawnictwie Literackim pod tytułem Filozofia polityczna Maurycego Mochnackiego. Książka Łagowskiego była tematem specjalnego spotkania, na który zaprosiłem także profesorów Henryka Wereszyckiego i Piotra Wandycza; obaj zgodnie uważali, że książka jest nadzwyczaj interesująca. W dyskusji po referacie profesor Wandycz zwrócił uwagę na fakt, że kryterium skuteczności bynajmniej nie jest tak jasne, jak zdają się mniemać zwolennicy politycznego realizmu i racjonalizmu, trzeba bowiem odróżnić skutki natychmiastowe od długofalowych. Dyskusja miała miejsce przed Grudniem 1981 roku, ale, aby wytłumaczyć stanowisko Wandycza, posłużę się następującym przykładem. Z jednej strony operacja 13 grudnia była wzorem niezwykle sprawnie i skutecznie przeprowadzonej akcji policyjno-wojskowej. Ale na dłuższą metę jej skutki były zupełnie inne niż te, które chciał osiągnąć Jaruzelski. To wtedy właśnie Jaruzelski wykopał swój grób. To wtedy właśnie „cham” – polski chłop i robotnik stał się w pełni „Kordianem”, który całkowicie utożsamił się ze szlacheckim hymnem narodowym. To wtedy też WRON-a stała się „obcą przemocą”, która odebrała obywatelom ich związek. Ideologiczne kłamstwo ujawniło się w całości – PRL nie było „państwem robotników i chłopów” lecz „obcą przemocą”, która bezprawnie „wzięła” ten „niezależny i samorządny” związek, który my, sami sobie „szablą odbierzemy” i nie będziemy prosić WRON-y o łaskę.
Czy zaprojektowany przez Dzielskiego i Łagowskiego program pokojowego wyjścia z komunizmu był „zaniedbaną drogą antykomunizmu”, jak to sugerował przed laty Łagowski w szkicu o Dzielskim? I tak, i nie. Tak, był „drogą zaniedbaną”, jeżeli odczytamy ten program jako polską wersję chińskiego scenariusza, który zmienia ekonomiczną „bazę”, lecz pozostawia autorytarną „nadbudowę” partyjną. Scenariusz chiński był racjonalny, lecz nie realny w warunkach PRL.
Polska Rzeczpospolita Ludowa była krajem wasalnym, uzależnionym od ZSRR. Na szczytach władzy obowiązywały specyficzne reguły hołdownicze, a członkowie Biura Politycznego pilnowali się wzajemnie, aby tych reguł nie przekroczyć. Moskwa nie znosiła żadnej niezależności. Wszelka inicjatywa oddolna była bezwzględnie karana. Żadna, jak to nazywali sowieci, otsiebiatina nie była tolerowana. Każdy podejrzany o próbę realizacji projektów pekińskich byłby natychmiast zdjęty ze stanowiska.
Trzeba jednak obiektywnie przyznać, że gdy tylko Gorbaczow dał sygnał pierestrojki, Jaruzelski potrafił to wykorzystać i przyczynił się do zainstalowania kapitalizmu. Od pewnego momentu ludzie Jaruzelskiego i Kiszczaka nie blokowali reform. W tym sensie program Dzielskiego i Łagowskiego bynajmniej nie był „zaniedbaną drogą antykomunizmu”, przeciwnie – można powiedzieć, że realizacja tego programu została zainicjowana przez rząd Rakowskiego i Wilczka i dokończona przez kolejne rządy solidarnościowe: Mazowieckiego i Balcerowicza, potem Bieleckiego, Suchockiej i Buzka. To nie przypadek, że ważną rolę w tych solidarnościowych rządach odgrywali bliscy współpracownicy Dzielskiego: Tadeusz Syryjczyk i Henryk Woźniakowski.
Mirosław Dzielski umarł 15 października 1989 roku. Czy w III Rzeczypospolitej zrobiłby karierę polityczną? Wątpię. W czasie stanu wojennego w szkicu pod tytułem Przezbrojenie moralne mocno podkreślał różnicę między dekomunizacją systemową a dekomunizacją personalną: Jeżeli chcemy walczyć o wolność i o cywilizację duchową, celem naszym nie może być zniszczenie czy wypędzenie przeciwnika, ale ma nim być otwarcie mu cywilizacyjnej i duchowej perspektywy. Dlatego bezkompromisowość w walce z systemem nie może iść w parze z bezkompromisowością w walce z ludźmi. Taka bezkompromisowość wynika z plemiennej, a nie po chrześcijańsku pojmowanej lojalności. Lojalność pojmowana po chrześcijańsku musi obejmować nawet wroga. Dzielski uważał, że warunkiem koniecznym budowania wolności jest nie kopanie przepaści między ludźmi, lecz budowanie takich mostów, które pozwoliłyby na przechodzenie ponad przepaścistymi podziałami. Wiele z tych mostów udało się zbudować w czasie obrad Okrągłego Stołu. Podczas krótkich rządów Tadeusz Mazowiecki mówił dokładnie to samo, co Dzielski w czasie stanu wojennego. Niestety Mazowiecki nie miał retorycznej siły przebicia, nie trafiał do serc słuchaczy i przegrał. Wątpię, czy Dzielskiemu poszłoby lepiej niż Mazowieckiemu.
W czasach demokracji dobry polityk musi mieć rzadko spotykaną mieszaninę walorów, musi mieć dużo inteligencji praktycznej, dużo poczucia humoru i bardzo grubą skórę nosorożca. Poczucie humoru jest niezbędne, aby cierpliwie tolerować bezmiar głupoty ludzkiej, a przecież najczęściej, jeżeli ktoś jest inteligentny, to nie jest w stanie znieść głupoty. Dzielskiemu nie brakowało ani inteligencji, ani poczucia humoru, wątpię jednak, czy miał mocną, dobrze wyprawioną i wygarbowaną skórę. Ludzie z grubą skórą mają najczęściej prostackie umysły. Co prawda podobnie jak jego przyjaciel, Janusz Szpotański, Dzielski lubił naśmiewać się z „cieńkich” i „miękkich” inteligenckich „gęgaczy”, ale sam też był typowym inteligentem i dobrze wiedział, że to idee kręcą światem. Ludziom praktycznym, życiowym i zaradnym często wydaje się, że sami najlepiej znają świat i ludzi, a filozofia do niczego nie jest im potrzebna. Nie widzą, że najczęściej sami kierują się opinią zasugerowaną przez jakiegoś ćwierćinteligenta w trzeciorzędnej broszurze propagandowej.
Już w XIX wieku Heinrich Heine ostrzegał: Przyszłość pachnie garbarnią, krwią, bezbożnością i częstym laniem. Naszym wnukom radzę przychodzić na świat z bardzo grubą skórą na grzbiecie. W ostrzeżeniu tym nie chodzi tylko o twarde i totalitarne demokracje, w których dosłowne bicie i strach przed biciem odgrywają kluczową rolę. Dotyczy to także naszych normalnych, parlamentarnych demokracji, gdzie bicie medialne jest na porządku dziennym. Każdy, kto aspiruje do wyższych stanowisk w życiu publicznym, musi spodziewać się, że brudne palce medialnego hejtu szybko zaczną go sprawdzać, wymacywać słabe miejsca i wystawiać do bicia. Nie inaczej byłoby z Dzielskim. Nasi narodowcy, kierowani duchem Jude raus z ustaw norymberskich, szybko wywlekliby mu żydowskie pochodzenie, nieważne, czy prawdziwe, czy wyssane z palca, ważne, że głęboko ukryte. To wystarczyłoby, aby stracił elektorat prawdziwych i czystych rasowo „Polaków-katolików”. Z kolei fundamentalistyczni lustratorzy wywlekliby mu mocno upartyjnione zaplecze rodzinne – wszak ojciec Mirosława, Wiesław Dzielski (1916 –1979), był znanym w Krakowie działaczem partyjnym i spółdzielczym. To wystarczyłoby, aby przedstawić górnolotne apele o „budowanie mostów” i „moralne przezbrojenie” jako zasłonę dymną niezbędną do założenia ekspartyjniackiej „republiki kolesiów”. Dzielski umarł dokładnie w momencie, w którym rodziła się III RP. Ten fakt ma walor znaku. Być może Opatrzność chciała oszczędzić mu „przyjemności” typowych dla życia politycznego w czasach normalnej, liberalnej, parlamentarnej i wolnorynkowej demokracji.
Paweł Kłoczowski (1952) – historyk idei, opublikował m.in.: „Prawidłowa kolejność rzeczy: okolicznościowy wybór tekstów Pawła Kłoczowskiego, opublikowanych w ostatnich trzech dekadach: ukazuje się bez wiedzy i zgody autora w rocznicę jego urodzin”, Gdańsk 2012, „Rewolucja kartezjańska i inne szkice”, Gdańsk 2017.
Publikowany wyżej tekst ukaże się w książce zatytułowanej „Mirosław Dzielski i krakowska szkoła liberałów”, której wydanie krakowski Znak zapowiedział na jesień tego roku.