„Odkąd pamiętam, interesował mnie zastygły w bezruchu świat obrazów” | Rozmowa

 

Rozmowa DIALOGU z Wiesławem Smętkiem, malarzem, ilustratorem, od 25 lat autorem okładek Magazynu Polsko-Niemieckiego DIALOG, tegorocznym laureatem Nagrody DIALOGU

Twoją wielką pasją, obok malarstwa, jest tenis. Czy grałeś już dziś w tenisa? Czym jest dla Ciebie ten sport?

Cieszę się, że od tego pytania zaczynamy naszą rozmowę. Dzisiaj jeszcze nie grałem. Staram się od poniedziałku do piątku nie grywać przed godziną 17.00, bo wtedy skupiam się na mojej pracy jako ilustrator.

Muszę wtedy pilnować mojej współpracy z redakcjami. Często od szybkiej reakcji zależy, czy nowe zlecenie wyląduje na moim stole. Oprócz tego, mój umysł jest sprawniejszy przed południem, więc lepiej go wtedy wykorzystać do pracy. Gra w tenisa pomaga mi kontrolować nieustający niepokój we mnie. Na korcie tenisowym znalazłem się dopiero w wieku 22 lat. Było to w czasach komunistycznych, na starym, przedwojennym korcie w Gdańsku Wrzeszczu, przy ulicy Uphagena. Ten moment spotkania ze sportem tenisowym mogę określić tylko w jeden sposób: to była miłość od pierwszego wejrzenia. Ta geometria, te proporcje kortu, ta drewniana, wtedy jeszcze sowiecka rakieta w ręku, pierwszy kontakt z dziwną piłką i ta stara siatka zamiatająca suche liście na korcie. Czasami na kortach przepięknie pachnie lipa. Na ulicy Uphagena w Gdańsku Wrzeszczu czuć było cały bukiet fantastycznych zapachów z małego, pobliskiego parku Uphagena. Pojawiła się nostalgiczna atmosfera, która mnie zafascynowała. Kocham tenis za niesamowite możliwości, jakie w sobie skrywa. To jedyna dyscyplina sportu, w której niektóre pojedynki trwają do 5 godzin. Maraton może się schować. Dla mnie także ważne jest to, że mam po drugiej stronie siatki do czynienia z człowiekiem. Jakiś rodzaj komunikacji musi zaistnieć, nie ma tu nudy.

Po kilku godzinach pracy to pewien ratunek. Nasze wewnętrzne akumulatory ładujemy przecież na nowo przez sport i aktywność towarzyską.

Pracujesz w domu, w pobliżu Hamburga. Stworzyłeś swój świat, w którym życie rodzinne łączy się z Twoim kosmosem artystycznym, w dystansie do wielkiej metropolii.

Całe dorosłe życie pracuję w domu. Byłoby mi łatwiej i dla rodziny zdrowiej, gdyby pracownia była poza domem. To pomaga odizolować sferę prywatną, rodzinną od sfery zawodowej. Podobno wolni strzelcy, pracujący we własnym domu – dzisiaj to się nazywa pracą zdalną – na całym świecie borykają się z tym samym dylematem: jak reagować, gdy dziecko wchodzi w godzinach pracy do pracowni i słodko prosi o papier i ołówek; albo tuż przed 12.00 w południe żona potrzebuje pomocy, bo przecież artysta siedzi sobie akurat, wpatrując się w ekran monitora lub grzebiąc w pięknie wydanych albumach Velázqueza czy Dalíego. Jeżeli odmawiam, mam wyrzuty sumienia. Raz nawet posunąłem się do takiego tricku: właśnie w samo południe, po odmowie pracy dla żony, musiałem błyskawicznie wyskoczyć do supermarketu po zakup jakiegoś przedmiotu, który chciałem sfotografować. W pełnej koncentracji na swoim zadaniu, tak mimochodem, przy kasie dorzuciłem szybko schwycony bukiet ładnych kwiatów dla mojej żony Mirki. Błyskawiczny powrót, klękam, kwiaty wręczone, i dalej akcja-koncentracja… Dopiero wieczorem żona ostrożnie podpytuje, co chciałem przez to powiedzieć, że kupiłem jej ten głupi bukiet sztucznych kwiatów. Artysta nie zauważył różnicy między prawdziwymi a sztucznymi. Nie kupuj kwiatów w godzinach pracy…

Wiesław Smętek, fot. Piotr Mordel

Od kiedy mieszkasz w Niemczech koło Hamburga?

Już 32 rok mija nam w Niemczech; początkowo pod Cuxhaven, a od 23 lat pod Hamburgiem. Mieszkam zatem cały czas na północy Niemiec. Tę północnoniemiecką kulturę, szczególnie jej architekturę, poznałem już w Polsce, mieszkając na Pomorzu i w Gdańsku.

Urodziłeś się dziesięć lat po wojnie, w 1955 roku w Łobżenicy, miasteczku położonym na północy dzisiejszego województwa wielkopolskiego, 50 kilometrów od Bydgoszczy. W Bydgoszczy ukończyłeś liceum plastyczne. Czy w Twoim domu rodzinnym sztuka była ważna?

W naszym domu rodzinnym „sztuki” nie było z całą pewnością. Był warsztat ślusarski mojego ojca, była rzeka tuż obok i był zdewastowany cmentarz żydowski. Stąd nazwa naszego osiedla – Żydownia. Jako dzieci bawiliśmy się w Indian i kowboi na ruinach tego cmentarza. Po drugiej stronie rzeki był zaś zadbany cmentarz katolicki, „nasz”. Wyobraź sobie, że dopiero teraz, na Facebooku, ktoś mnie uświadomił, że istniał w Łobżenicy jeszcze trzeci cmentarz, ewangelicki – także „wdeptany w ziemię i zapomniany”. Urodziłem się zatem na terenach klasycznej polskiej prowincji na północy. W wieku 14 lat, po ukończeniu szkoły podstawowej, chętnie wyjechałem do liceum w Bydgoszczy. Byłem wtedy w pełni świadomy tego, co robię i co to znaczy. Wiedziałem, że kończę z ciepełkiem i bezpieczeństwem domu rodzinnego. Ciekawość odkrywania nowego najbardziej mnie motywowała. Chciałem uczyć się w Bydgoszczy. Wiedziałem, że będę zmuszony finansowo dokładać do małego stypendium. Byłem najstarszym z pięciorga rodzeństwa. Rodzice zapracowani, starali się bardzo, żebyśmy mieli poczucie normalności. Ja mam w pamięci zapisane słodkie dzieciństwo, pomimo że każde moje wakacje były wypełnione pracą w gospodarstwie rolnym u krewnych, pracą niekiedy ponad siły dzieci, niebezpieczną. Kiedyś przytrafiło mi się ciekawe doświadczenie. Miałem 13 lat i postanowiłem nie spędzać wakacji u wujostwa na wsi, tylko znalazłem sobie pracę ładowacza gliny w cegielnianej kopalni gliny. Praca w towarzystwie dwóch wysportowanych więźniów – tak, więźniów. Nic mi nie zrobili, tylko czekali, aż ja załaduję wózki. To nie mogło funkcjonować, więc po dwóch dniach poddałem się i wróciłem upokorzony do wujka na wieś do „normalnej pracy dla dzieci”. Bardzo ciężko przeżyłem tę „porażkę”. Zobaczyłem, że są granice wiary w siebie. Cenię bardzo tamto doświadczenie, pielęgnuję je w sobie, bo nauczyło mnie pokory wobec otaczającego nas świata. Jestem moim rodzicom za czas dzieciństwa bardzo wdzięczny. Z dzisiejszej perspektywy cenię bardzo, że nigdy nie prawili mi kazań. Te wszystkie głupie pouczania dziecka z pozycji rodzica znam tylko z filmów. Zaś pięć lat w liceum plastycznym w Bydgoszczy wspominam jako świadome celebrowanie poczucia wolności. Nastolatek jest chłonny jak gąbka. Pamiętam przepiękną starą bibliotekę miejską w Bydgoszczy, łatwo dostępne i mądrze zorganizowane Muzeum Okręgowe im. Leona Wyczółkowskiego, wyjazdy do Torunia. Wszystko dla nas za darmo dostępne. W bydgoskim muzeum bywałem częściej niż na mszy.

Pochodzisz z rodziny starego kulturowego pogranicza polsko-niemieckiego…

Tak, dosłownie i w przenośni, jesteśmy rodziną urodzoną na granicy, na pograniczu kultur. Mój dziadek, Wojciech Kmieć, kupił w 1914 roku za pieniądze zarobione w Zagłębiu Ruhry gospodarstwo rolne z nowo wybudowanym domem. Wtedy to były Prusy, Pomorze. Po podpisaniu umowy kupna wybuchła I wojna światowa. Dziadek nie mógł zajmować się gospodarstwem, ponieważ wcielono go do wojska niemieckiego i musiał walczyć przeciwko Francuzom. Aż cztery lata był na wojnie. Po wojnie wrócił na swoje „niedawno” kupione włości i dostrzegł, że przez jego dom wytyczono granicę. Dziadka zapytano, po której stronie granicy chce mieszkać. Wybrał zupełnie nowe, nieznane mu państwo – Polskę. Wybór dziadka zadecydował, że jestem Polakiem. Ta historia brzmi trochę filmowo, ale wtedy prawie cała Europa Środkowa i Wschodnia dokonywała podobnych wyborów. Miałem takiego dziadka, którego wypytywałem o wszystko, co przeżył, i on to opowiadał jak fantastyczny film. Sam był zafascynowany, jakie to figle przeróżne historia mu podrzuciła. Już wtedy uderzyło mnie, że mój dziadek nie miał najmniejszych pretensji, najmniejszych urazów do nikogo, że patrzył na swoje życie, jakby oglądał film. Dziadek i babcia z siedmioma córkami przeżyli także II wojnę światową. Ale to jest już temat na zupełnie inną rozmowę…

Kiedy zacząłeś interesować się malarstwem? Czy ktoś Cię przy tym wspierał?

Odkąd pamiętam, interesowały mnie reprodukcje obrazów i obrazy natury, szczególne kadry, ujęcia. Przyciągały mnie! Ale pozwolę sobie skorygować Twoje pytanie – tu nie chodzi o malarstwo, lecz o sferę optyki, o zastygły w bezruchu świat obrazów. Małe dzieciaki nie mają pojęcia, że istnieje coś takiego jak malarstwo. W zasadzie nikt mnie nie wspierał, ale i nikt mi nie przeszkadzał. Czasami słyszałem tu i tam, mimochodem, zachwyty ciotek nad moimi rysunkami. To chyba dzieci buduje, zachwyt nie bezpośredni, ale wydobyty z rozmów potocznych.

W latach 70. rozpocząłeś studia malarstwa w Gdańsku, dyplom obroniłeś w 1981 roku…

Tak, studiowałem malarstwo w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku, dzisiejszej Akademii Sztuk Pięknych. Byłem w tym czasie zajęty ojcostwem i zdobywaniem pieniędzy na utrzymanie rodziny. Początki nasze w Gdańsku był takie: przyznano nam, mojej żonie i mnie, miejsce w przepięknym akademiku, właśnie wykańczanym Domu Angielskim przy ulicy Chlebnickiej na Starym Mieście. Niestety, nagle rektor odkrył, że Mirka jest w dziewiątym miesiącu ciąży. Więc z prawdziwą wściekłością wywalił nas na bruk. Kilka dni chodziliśmy z ogłoszeniami w ręku, od adresu do adresu, szukając pokoju, ale widok kobiety tuż przed rozwiązaniem nie dawał nam krztyny nadziei. Napisałem rozpaczliwy list do rektora Politechniki Gdańskiej, gdzie Mirka była studentką. Zaproponowałem rektorowi wykonywanie projektów ewentualnych plakatów dla Politechniki, za darmo i tak długo, jak długo pozwoli nam mieszkać w akademikach uczelni. Dostaliśmy mały pokoik w ciągu kilku dni. Nasza córka Kasia mogła się urodzić.

Jacy artyści Cię wtedy inspirowali? Kiedy zacząłeś interesować się ilustracjami?

Mój nauczyciel w liceum plastycznym w Bydgoszczy, profesor Stanisław Matuszczak, był dla mnie wszystkim. Był genialnym pedagogiem. Uczył nas w liceum grafiki i plakatu. Poza tym żyliśmy jako licealiści najnowszymi filmami „świętej trójcy” reżyserów: Felliniego, Bergmana, Kurosawy oraz na bieżąco powstającymi plakatami najlepszych polskich artystów. Plakaty jak świeże bułki pojawiały się na ulicach, co chwilę odkrywaliśmy najnowsze prace Henryka Tomaszewskiego, Waldemara Świerzego czy Franciszka Starowieyskiego. Moim celem stała się wtedy praca plakacisty, to był ten wymarzony zawód. Dziś rozumiem, że tworzenie okładek czasopism czy książek to coś bardzo pokrewnego do sztuki plakatu. Mówiąc o plakacie, mam na myśli oczywiście prace tzw. Polskiej Szkoły Plakatu. Dwaj artyści, dwaj przedstawiciele tej szkoły byli dla mnie autorytetami: Henryk Tomaszewski i Wojciech Fangor. Niestety, osobiście ich nie poznałem, nie miałem z nimi kontaktu, ale wywarli na mnie wielki wpływ. Takich zawodów jak autor plakatów niekoniecznie uczą w szkołach. To trzeba samemu śledzić, zachwycać się, być otwartym na najlepszych. Czas pokazał, że Tomaszewski, Fangor i wielu innych przedstawicieli Polskiej Szkoły Plakatu nadal zachwycają, ich prace mają wielu odbiorców na świecie, wielu wielbicieli, a ich dzieła są nadal żywe. Bardzo często, gdy nie wiem jak wybrnąć z jakiegoś zadania, sięgam po albumy z pracami Tomaszewskiego i Fangora. Wielu młodych grafików zachwyca się tamtymi plakatami, ale rzadko który redaktor naczelny odważyłby się dzisiaj na wydrukowanie kompozycji Tomaszewskiego na okładce czasopisma.

Żyłeś w latach 70. i 80. w Gdańsku, w czasie rewolucji Solidarności. Jak wspominasz ten czas?

Dla nas to były ciężkie lata, ale także znakomita szkoła przeżycia. W moich kręgach wszyscy szydzili i nienawidzili komunizmu. Wielu przyjaciół, którzy wtedy zaczynali dorosłe życie, ucierpiało z powodu reżimu komunistycznego. Zaczęły się masowe ucieczki z kraju. Wtedy spędzało się dużo czasu w małych kręgach, nasłuchując codziennie Radia Wolna Europa. Niektórym udało się wyjechać z PRL, inni próbowali walczyć o paszporty. Piło się wtedy częściej i więcej, wykonywało jakieś bzdurne prace, byle przeżyć do końca miesiąca. Ja ostatnie lata w PRL byłem poza jakimkolwiek systemem. Raz po raz udawało mi się wygrywać jakieś konkursy graficzne, także poza krajem. Te zagraniczne nagrody były zastrzykami optymizmu i pieniędzy. Końcówka lat 80. była w Polsce bardzo trudnym czasem braku wszystkiego, a najbardziej doskwierał brak perspektyw. Żyłem wtedy też z malowania t-shirtów. Oczywiście, cały czas malowaliśmy i robiliśmy wystawy. Z powodu różnicy cen między Wschodem i Zachodem rozkręciła się sprzedaż obrazów na Europę Zachodnią, w moim przypadku do Republiki Federalnej Niemiec. Pod koniec lat 80. mogłem się utrzymać z malowania, ale tamte zmagania nie miały dla mnie przyszłości. Moja żona Mirka dążyła wtedy do emigracji. Ja się bałem tego kroku, byłem chyba zbyt wygodny. Uprawianie malarstwa na Zachodzie mierziło mnie, bo było połączone z coraz częstszymi kompromisami i malowaniem pod oczekiwania klienta. Czułem, że nie tędy droga. Zacząłem wtedy także współpracę jako grafik z małym holenderskim wydawnictwem, założonym przez mojego przyjaciela Willema de Laata z Delft. To było cenne doświadczenie, ale bardzo trudne. Beznadziejne było wówczas kontaktowanie się przez budkę telefoniczną na poczcie, gdzie godzinę czekało się na połączenie. Męczące były jazdy autem przez NRD i RFN, aby w Holandii dokończyć projekt… Więc ciągle powracało wtedy pytanie: zostać w PRL, czy wyjechać z kraju?

Kiedy wyemigrowaliście z Polski? Jakie były Wasze początki w Niemczech?

Wyjechałem, nie wiedząc, że opuszczam Polskę na stałe. Poszedłem na kompromis z żoną. W 1990 roku zaplanowaliśmy sobie roczny urlop w Niemczech. Daliśmy ogłoszenie w „Nordsee-Zeitung” w Bremerhaven, bo tam już wcześniej osiedlili się przyjaciele z Gdańska, o takiej treści: artysta z Polski, wraz z rodziną, szuka mieszkania lub domu do wynajęcia na rok. Miałem właśnie wystawę w prywatnej galerii w Bielefeld, co łączyło się z otrzymaniem wizy niemieckiej na rok, a potem na dwa lata. Tak przeżyliśmy w Niemczech 20 lat, co dwa lata prosząc o wizę, którą polskiemu artyście przydzielano prawie automatycznie. Za każdym razem nie mogłem w to uwierzyć, że jestem mile widzianym gościem. Więc ja nie za bardzo wiem, czy ja jestem emigrantem, czy w gościnie, ale czuję, że jestem mile widziany.

Pozostałeś w Niemczech. To Twoja nowa ojczyzna, aczkolwiek polski język, polska literatura i sztuka również pozostały Twoją ojczyzną…

W latach 90., podróżując między Polską a Niemcami, uświadomiłem sobie, że moją ojczyzną jest język, obszar kultury języka polskiego. W tym obszarze mogę żyć także na obczyźnie, czytając w ogrodzie polski tekst. Ale tu nie chodzi tylko o literaturę, lecz o moje, nasze polskie doświadczenia, które odnajduję w teatrze, filmie, sztuce. Jakkolwiek to górnolotnie nie zabrzmi, to jest moja ojczyzna i ona nie znika, ona siedzi w mojej głowie. Dzisiaj czytam także gazety niemieckie i szwajcarskie, ale ja przecież nigdy nie doświadczę piękna niuansów ukrytych w literaturze niemieckiej.

Jak Ci się udało kontynuować pracę artysty w Niemczech?

Przyjechałem do Niemiec jako malarz. Po sześciu miesiącach przeżyłem pierwszy kryzys, zabrakło pieniędzy na życie. Wówczas żona chwyciła za telefon i udało jej się w jednym dniu załatwić dwa terminy na zaprezentowanie moich prac graficznych. Miałem je pokazać redakcjom hamburskich tygodników „Der Spiegel” i „Stern”. Jechałem na te spotkania bez wiary w ich powodzenie. W redakcji „Der Spiegel” przyjęto mnie wyjątkowo chłodno, na dystans, i pożegnano po 10 minutach. Godzinę później w redakcji „Stern” miałem zupełnie inne doświadczenie. Redaktorka odpowiedzialna za okładki błyskawicznie przejrzała prace w mojej teczce. Zadecydowała, że chce kupić prawo do druku dwóch moich ilustracji. Po tygodniu dostałem do domu czek od wydawnictwa Gruner und Jahr, wydawcy tygodnika „Stern”. Do czeku dołączono czasopismo z moją grafiką, mój pierwszy w Niemczech egzemplarz autorski. Nie był to numer „Stern”, tylko niemieckiego „Playboya”. W środku znalazłem swoją ilustrację na całe dwie strony – tę, do której prawa kupiono w redakcji „Stern”. Po dwóch tygodniach zadzwoniła niespodziewanie redakcja „Der Spiegel” i zamówiła okładkę. Musiałem wtedy natychmiast kupić faks, aby wysłać im pierwsze szkice moich propozycji. Szybko wykonałem pracę. Byli bardzo zadowoleni i tego samego dnia zamówili drugi oryginał. Byłem w szoku, że udało mi się tak szybko zaistnieć jako ilustrator w Hamburgu. Wtedy, krótko po zjednoczeniu Niemiec, czasopisma przeżywały swój ostatni duży boom, wzrost sprzedaży przed rewolucją internetową i ryzykowały, czując się pewnie na rynku. Moja współpraca z hamburskimi magazynami rozkręciła się, ale nigdy nie była regularna; czasami intensywna, czasami mniej. Honoraria płacone za okładki magazynów były w latach 90. bardzo wysokie. Ale już wtedy czułem, że to się wcześniej czy później skończy.

W 2000 roku związałeś się na wiele lat z innym tygodnikiem wydawanym w Hamburgu, z redakcją „Die Zeit”…

Na początku rewolucji internetowej zgłosiła się u mnie redakcja „Die Zeit”. Było to zaskakujące, bo nie było to czasopismo typu magazynowego, nie było tam wtedy ani okładki, ani koloru. Ale w tamtym czasie po raz pierwszy w historii redakcji stworzono stanowisko dyrektora artystycznego, które objął Dirk Merbach, młody, ambitny grafik ze wschodnich Niemiec. On zaczął u mnie zamawiać kolorowe ilustracje na pierwszą stronę tygodnika, ale także do środka. Przez długi czas, od 2000 do 2018 roku, „Die Zeit” stał się dla mnie najważniejszym klientem. Wydaje mi się, że redaktor naczelny „Die Zeit”, Giovanni di Lorenzo, był często zadowolony z moich ilustracji. Kiedyś, po trudnym tygodniu, gdy wszystko jednak się udało, zaskoczył mnie niespodziewany kurier. Dostarczył karton win i olbrzymi bukiet kwiatów. Wina schowałem w piwnicy, kwiaty postawiłem w kuchni i powróciłem do pracy. Wieczorem żona wróciła do domu, dostrzegła kwiaty i odkryła piękną kartę z wpisem: „Dla Wiesława Smętka od Giovanniego di L.”. Wtedy di Lorenzo był dopiero od niedawna naczelnym tygodnika, więc Mirka zakłopotana poprosiła mnie, abym wyjaśnił ten podpis „Giovanni di L.”.

Czego dowiedziałeś się o Niemczech, żyjąc i pracując w tym kraju? Co było dla Ciebie nowe, co Cię zaskoczyło?

To bardzo ciekawe pytanie. Dosyć szybko odkrywa się, że nie ma jednych Niemiec, że nie ma jednej religii, nie ma jednorodnego społeczeństwa w Niemczech. Myślę, że tego nie wiemy, dopóki tu nie pomieszkamy. Mam to szczęście, że większość tematów, jakie przyszło mi ilustrować, pomagało mi w odkrywaniu i uczeniu się niemieckiej kultury, historii i teraźniejszości. Dwa tematy zaskoczyły mnie na minus: afera z czarnymi kontami kanclerza Helmuta Kohla i akceptacja takiego systemu prania pieniędzy w wielkiej części niemieckiego społeczeństwa.

Zasmuciło mnie także odkrycie (temat okładkowy w „Stern” już w latach 90.), że społeczeństwo niemieckie jest tak mocno podzielone na dwie klasy społeczne. Tu nie ma otwartych konfliktów, ale te dwie klasy rzadko spotykają się „pod wspólnym dachem”. Ludzie zamożni żyją obok ludzi niezamożnych, ale te dwie grupy są jakby świadome swoich ról i z nimi pogodzone. Niemcy odkrywam wciąż na nowo. Dziś przeżywamy ciekawy moment, kiedy społeczeństwo niemieckie jako naród określa siebie na nowo. Rodzi to także nowe nacjonalistyczne, antyeuropejskie trendy, ale wierzę jednak w siłę niemieckiej demokracji.

Jak dziś patrzysz na Polskę? Łączy nas obu przerażenie falą ksenofobii i nacjonalizmu w polskiej polityce…

To jest rasizm, który prowadzi do faszyzmu. Lider PiS już dawno przekroczył granice przyzwoitości i nieobliczalności. Najsmutniejsze jest to, że tu nie chodzi o jednego polityka, tylko o wszystkich, którzy go wspierają. Jedni czynią to z głupoty, inni z cynizmu i wyrachowania.

A co w dzisiejszej Polsce pozytywnie Cię zaskakuje?

Imponuje mi żywotność Polaków, gotowość do ryzyka. Ja akurat to bardzo sobie cenię.

Powróćmy do Twojej pracy artystycznej. Czy obok pracy jako ilustrator masz jeszcze przestrzeń na malarstwo, na realizację własnych wizji artystycznych?

Właśnie jestem na etapie powrotu do malarstwa. To trudny krok, bo jako malarz zniknąłem z rynku w 1992 roku. Ale jestem optymistą. Odkryłem kilka nowych sposobów łączenia malarstwa z ilustracją. Efektem tego procesu jest okładka dla ostatniego DIALOGU, numeru 143, poświęconego relacjom polsko-niemieckim w czasach wojny w Ukrainie. Okładka powstała najpierw jako duży obraz i została potem wykorzystana jako ilustracja. Współpraca z Magazynem DIALOG to najdłuższe partnerstwo artystyczne w Twoim życiu.

Ćwierć wieku temu Günter Filter, ówczesny redaktor naczelny DIALOGU, zaprosił Cię do współpracy. Pamiętasz początki kooperacji z naszą redakcją?

Pamiętam dokładnie pierwsze spotkanie z Günterem Filtrem. Przyjechał do nas do Bad Bederkesa w pobliżu Cuxhaven, aby kupić pewien obraz, który znał z wystawy. Kupił krytyczny portret biskupa, trochę w stylu Stasysa Eidrigevičiusa. Dodatkowo zamówił pierwszą moją okładkę dla DIALOGU, która ukazała się w numerze z maja 1998 roku. Była to praca „Most-sąsiedzi”.

My współpracujemy od końca 1998 roku – od 25 lat. Twoje prace są integralną częścią DIALOGU, elementem naszej tożsamości…

Muszę przyznać, że na początku współpracy z DIALOGIEM miałem problem z utożsamieniem się z jego tematem przewodnim. Chodzi mi o „tematykę polsko-niemiecką”. Ten motyw nie wydawał mi się atrakcyjny. Zapewne tak myślałem, ponieważ był to temat bardzo odległy od typowych tematów komercyjnej prasy niemieckiej. Dlatego wymyśliłem sobie wtedy, że współpracując z DIALOGIEM, zagłębię się w temat „sąsiedzi”. Szukanie znaczenia, istoty sąsiedztwa jako takiego wydawało mi się bardziej uniwersalnym celem. Ale teraz, po tylu latach widzę, jak bardzo rozszerzył się wachlarz waszych tematów, jak wiele uniwersalnych zagadnień poruszacie.

Czym się inspirujesz, tworząc ilustracje?

Wszystkim, absolutnie wszystkim. Często są to impulsy z obszaru języka.

Twoje prace są wybitne. Wybitne dzieło ma podwójne dno, wiele warstw znaczeń, warstw refleksji. Twoje ilustracje takie są. Jak Ci się to udaje?

Nie wiem. Raz się udaje, raz się nie udaje. Tak, jestem wydajny, ale, niestety, wyprodukowałem także całą masę słabych ilustracji, takich, których przed kolegą z branży muszę się wstydzić. Mam tendencje do szybkiej zgody na kompromisy, na specjalne życzenia, a to najszybsza droga na manowce.

Jakbyś określił swój styl? Twoje prace kojarzą mi się z aforyzmami Stanisława Jerzego Leca, z jego pojęciem „nieuczesanych myśli”. One na pozór są „nieuczesane”, ale tak naprawdę są bardzo precyzyjne, odsłaniają ukrytą rzeczywistość.

„Nieuczesane myśli” brzmi dobrze. Myślę, że to pojęcie pasuje do moich ilustracji.

O czym marzysz jako artysta?

Żeby w końcu stać się konsekwentnym.

Z Wiesławem Smętkiem rozmawiał Basil Kerski

Skip to content