EUROPA NIEMAL zawsze stanowiła jedność kulturową, ale praktycznie nigdy polityczną. Unia Europejska jest pierwszą poważną próbą ustanowienia takiej politycznej jedności na podłożu wspólnoty kulturowej, bez politycznej i militarnej przemocy. Dzisiaj jest atakowana zarówno przez propagatorów partykularyzmu politycznego, odwołujących się zarówno do pojęcia suwerenności, jak i partykularyzmu kulturowego, napędzanego narcyzmem małych różnic.
Europejski uniwersalizm i narodowy partykularyzm
Europejska wspólnota kulturowa opiera się na dziedzictwie grecko-łacińskim. To ono wyznaczało przez stulecia podział Europy wykreślony przez rzymski limes (między Europą cywilizowaną a barbarzyńską). Awans nie tylko kulturowy, ale także polityczny, ludów pozostających poza nim polegał na przyswajaniu owego grecko-łacińskiego dziedzictwa. Zapoznawano się zatem z Iliadą i Eneidą, a nie Ramajaną czy Bhagawadgitą, naukami Arystotelesa i Cycerona, a nie Konfucjusza czy Buddy, przejmowano styl romański, a nie radżastański, alfabet łaciński, a nie arabski czy sylabowe pismo logograficzne lub runiczne. W średniowieczu podejmowano wprawdzie wielorakie wysiłki, by urzeczywistnić cywilizację chrześcijańską jako uniwersalistyczną (Christianitas) w oderwaniu od starożytnego „pogaństwa”, a nawet mu przeciwstawną, lecz renesans przywrócił grecko-rzymskie wzory i kody kulturowe, do których odwołują się obecnie praktycznie wszyscy Europejczycy. Wystarczy wyjechać tuż poza Europę, aby dostrzec tę jej swoistość i odrębność. I odwrotnie: gdy w Palestynie zaczęto tworzyć siedzibę narodową Żydów, przybywający tam syjoniści byli całkowicie obcy i traktowani jak Europejczycy na tle bliskowschodnich sąsiadów, a nawet pobratymców (Żydów sefardyjskich). Nauka, sztuka, architektura wytworzyły pewne style i kody kulturowe, które są znane i silniej lub słabiej przyswojone przez wszystkich Europejczyków. W przeciwieństwie do tradycji chrześcijańskiej, która wprawdzie nadal bywa traktowana jako uniwersalna i rzekomo jednocząca, lecz po kilku wielkich schizmach, licznych rozłamach konfesyjnych i wojnach religijnych oraz postępującej laicyzacji stała się czynnikiem wielu głębokich podziałów wśród Europejczyków.
Jeszcze Oświecenie – formacja skądinąd typowo europejska – postrzegało kulturę jako uniwersalistyczną formułę twórczej ekspresji indywidualnych ludzkich talentów, zjednoczonych w République des Lettres (i inspirowanych antykiem, czego wyrazem była poetyka i estetyka klasycyzmu), ze stolicą w Paryżu i lingua franca jako uniwersalnym językiem. Bodaj to Johann Herder zainicjował rozpad europejskiej wspólnoty kulturowej, odwołując się do metafizyczno-spekulatywnego pojęcia Volksgeist, wyrażającego przekonanie o duchowej odrębności i specyfice każdego ludu. Od tego momentu zaczął się rozpad europejskiego dziedzictwa i modelu kulturowego, rozczłonkowywanego na coraz bardziej partykularne formy etnograficzne. Upowszechnianie się tego przekonania – podkreśla historyk, Tomasz Kizwalter, w myśl którego kulturowe więzi, mocno zakorzenione w tym co rodzime, stanowią podstawowy czynnik społecznej integracji, oznaczało zasadniczy wzrost znaczenia „ludu”. Chłopi i inni przedstawiciele „pospólstwa” – od wieków traktowani przez warstwy wyższe w najlepszym razie z protekcjonalnym lekceważeniem, zazwyczaj zaś z pogardą – okazywali się teraz szczególnie ważnymi nosicielami zbiorowej tożsamości (Przegląd Polityczny nr 148/2018).
Później swoje dołożyli antropolodzy kulturowi, narzucając na przełomie XIX i XX wieku pluralistyczne i relatywistyczne pojęcie kultury (wprowadzone niegdyś w zupełnie innym sensie przez Cycerona).
Trafnie i sarkastycznie podsumował tę praktykę Adam Grobler: mówiąc „nasza kultura”, możemy mieć na myśli kulturę zachodnią w odróżnieniu od kultur wschodnich, chrześcijańską, w odróżnieniu od żydowskiej, katolicką, w odróżnieniu od protestanckiej, rzymskokatolicką, w odróżnieniu od greckokatolickiej, europejską, w odróżnieniu od północnoamerykańskiej, słowiańską, w odróżnieniu od germańskiej, polską, w odróżnieniu od czeskiej, inteligencką, w odróżnieniu od ludowej, wielkomiejską, w odróżnieniu od małomiasteczkowej, wapniacką, w odróżnieniu od młodzieżowej, wysoką, w odróżnieniu od masowej. Są kultury demokratyczno-narodowe i kosmopolityczne, katolicko-postępowe i katolicko-konserwatywne, laickie i wojująco-ateistyczne […] Swoje kodeksy kulturowe mają filateliści i brydżyści, fani muzyki metalowej i kinomani, kibice piłkarscy i maklerzy giełdowi. Własną kulturę wytwarzają grupy zawodowe i środowiska rodzinne (Przegląd Filozoficzny 3/2001). Kultura stała się narzędziem rozczłonkowywania, a nie spajania i integrowania.
Wspólnoty wyobrażone
Wyobrażenie o kulturowej (po herderowsku – duchowej) odrębności każdego ludu (a w późniejszym ujęciu – narodu) ma oparcie w zjawisku pseudospecjacji, zwanym też po freudowsku narcyzmem małych różnic. Polega ono na tym, że tam, gdzie występuje najwięcej podobieństw, pojawia się też tendencja do podkreślania różnic. Jest to zgodne z regułą, w myśl której tożsamość co prawda opiera się na różnicy, lecz prowadzi do antagonizacji w imię odróżnienia. Najłatwiej dostrzec to na Bałkanach czy Półwyspie Iberyjskim. Zewnętrzny obserwator widzi daleko posunięte podobieństwo stylu życia i wzorów kultury, ale wewnętrzni ich uczestnicy usiłują wszelkimi sposobami uwypuklić każdą odmienność, aby się odróżnić i wyróżnić. To ma im zapewnić swoistość i tożsamość. Serb aż do wrogości i… śmieszności posuwa swoją chęć odróżnienia się od Chorwata, Bośniak od Albańczyka, a Katalończyk od Kastylijczyka. Podobnie jak Europejczyk nie jest w stanie odróżnić Tutsi od Hutu czy sunnity od szyity, a oni sami odżegnują się od siebie i przeciwstawiają sobie, uciekając się aż do wojny i eksterminacji.
Być może rację ma zatem Ernest Gellner, kiedy twierdzi, że to nacjonaliści stworzyli (wymyślili?) narody – zgodnie z tezą Benedicta Andersona są one wspólnotami wyobrażonymi. Nie trzeba było jednak idei narodu ani koncepcji państwa narodowego, aby dzielić i rozczłonkowywać Europę politycznie. Długo przed uformowaniem się narodów władcy plemienni rozparcelowywali pozostałości uniwersalistycznego imperium rzymskiego, tocząc ciągłe walki o kształt granic sobie podległych, mniej lub bardziej efemerycznych, państw. Do tej rywalizacyjnej gry stosunkowo poźno włączył się władca Polan, ale przystąpił do niej z zapałem, podzielanym przez jego następców.
Granice wpływu i opresji
Przez długie stulecia rywalizacja toczyła się niemal wyłącznie o panowanie polityczne (z widokami na korzyści ekonomiczne), a nie kulturowe – stąd wielonarodowe monarchie, w tym tolerancyjna do pewnego czasu Rzeczpospolita Obojga (a w istocie wielu) Narodów. Gdy jednak przebieg granic zaczął decydować, kto kogo będzie wynaradawiał, zmagania przybrały na ostrości.
Koncepcja państwa narodowego wyłoniła się z idei suwerenności i samostanowienia narodów (kumulującej podczas Wiosny Ludów), ich uniezależnienia od obcej i często wrogiej administracji politycznej. W Europie pierwszej połowy XIX wieku – podkreśla cytowany już historyk – idea etnicznej wspólnoty z reguły łączyła się z programami politycznymi, które kwestionowały monarchiczno- stanowy ancien régime, często republikańskimi i demokratycznymi […] Nie ulega wątpliwości, że w połowie XIX wieku „naród etniczny” był projektem demokratyzującym stosunki społeczne. Tak czy owak trudno było jednak liczyć na solidarną walkę „ludów” z „despotyzmem”, a nawet więcej – wspomniana już Wiosna Ludów dowiodła, że ruchy narodowe najchętniej walczą między sobą. Jak sarkastycznie i zgryźliwie sformułował Konstanty Gebert dominującą w tych warunkach postawę, wolę abyś ty był mniejszością w moim państwie, niż ja w twoim.
Wszystko to doskonale oddaje istotę procesów, w wyniku których wyłoniła się II Rzeczpospolita. Wbrew nacjonalistyczno-militarystycznej propagandzie towarzyszącej ubiegłorocznym obchodom stulecia odzyskanej niepodległości Polska powracała do istnienia nie w wyniku zbrojnego wysiłku Polaków (ten w ogromnej większości poszedł na konto przegranych w I wojnie światowej monarchii, w armiach których walczyli i ginęli), lecz przyjęcia przez zwycięskich w wojnie mocarstw koncepcji państwa narodowego jako urzeczywistniającej ideę narodowego samostanowienia. Własne państwa otrzymywali wówczas prawie wszyscy Europejczycy, nawet ci, którzy bynajmniej ich nie chcieli (jak Węgrzy, dążący do umocnienia swej pozycji w wielonarodowej monarchii, czy Austriacy, po ostatecznym rozpadzie tej austro-węgierskiej monarchii pragnący połączenia z Niemcami). Walki trzeba było natomiast toczyć o przebieg granic, bo poza etnicznymi Polakami nikt nie chciał do Polski zostać włączonym, słusznie przewidując polonizacyjną presję (a etniczni Polacy równie słusznie obawiając się presji lituanizacyjnej, czechizacyjnej czy germanizacyjnej). Najgorzej na tym wyszli Ukraińcy, którzy własnego państwa nie otrzymali, włączeni na mocy polsko-sowieckiego traktatu bądź do państwa polskiego, bądź do sowieckiego (czyli pozbawieni prawa do ukrainizacji jakiegokolwiek obszaru i grupy ludności). Tam zaś, gdzie zwycięskie mocarstwa zdecydowały o przeprowadzeniu plebiscytów, Polska je przegrała (mieszkańcy w większości wybrali przynależność do Niemiec).
Po II wojnie światowej, która wybuchła skądinąd w wyniku sporów granicznych i antagonizmów nacjonalistycznych, formuła państwa narodowego i procedura przesuwania granic powiązane zostały z jeszcze bardziej ponurą prawidłowością: kto kogo będzie miał prawo wypędzić poza te granice. Kryterium wypędzania przybrało charakter narodowościowy. W spektakularny sposób doznali tego Polacy, wypędzani z tzw. „kresów wschodnich” i wypędzający Niemców z tzw. „ziem odzyskanych”. U wielu z nich pokutuje jednak do dziś przekonanie, że wysiedlanie Polaków z Wilna i Lwowa było niesprawiedliwe, ale wysiedlanie Niemców z Wrocławia i Szczecina jak najbardziej słuszne.
Burzenie muru, likwidowanie granic
Skoro przedmiotem wielowiekowej politycznej (powadzonej jednak militarnie) konfrontacji i antagonizacji podobnych sobie kulturowo Europejczyków był przebieg granic (jako wyznaczający zasięg państwowej dominacji), to najskuteczniejszym sposobem złagodzenia, a może i wyeliminowania konfliktów jest zlikwidowanie granic. Chcąc wyeliminować spory, najlepiej unieważnić przedmiot tych sporów. Dlatego zniesienie granic wewnątrz Unii Europejskiej jest tak genialnym posunięciem. Ale jego wprowadzenie wymagało – bagatela! – usunięcia najważniejszej i najpotężniejszej bariery, mianowicie żelaznej kurtyny, jaka podzieliła Europę po II wojnie światowej w wyniku jałtańskich ustaleń, opartych na logice stref wpływów i wykreślaniu ich granic.
Można długo dyskutować nad czynnikami, jakie doprowadziły do upadku komunizmu, ale żadne analizy nie mogą pominąć roli „Solidarności” jako najpotężniejszego ruchu antykomunistycznego. O ile Polacy mieli znikomy udział w rozpadzie monarchii zaborczych i kształtowaniu układu europejskich stosunków po 1918 roku, o tyle ich wpływ na rozpad systemu i bloku komunistycznego był znaczący, a może i kluczowy. Dlatego więc pompatyczne celebrowanie stulecia odzyskania niepodległości, a lekceważące pomniejszanie trzydziestej rocznicy upadku komunizmu, którego symbolem są wybory 4 czerwca 1989 roku, jest nie tylko dziwaczne, ale i oburzające. Tamta rocznica upamiętnia europejskie podziały, ta symbolizuje europejską jedność. Tamta odwołuje się do przesuwania granic i manipulowania ich przebiegiem, ta – do ich niwelowania i unieważniania. Tamta przywołuje krwawe walki, ta – bezkrwawe przemiany. Tamta – parcelację Europy, ta – jej integrację.
Nie mogę się więc zgodzić ze Stefanem Chwinem, który utrzymuje, że co prawda międzynarodowe traktaty, które łaskawie dawały nam prawo do niepodległego państwa, są ważne, ale gdyby Polacy sami nie stworzyli na czas polskiej armii, która w latach dwudziestych wyrąbała bagnetami polskie granice, niepodległej Polski w latach 1918 –1939 po prostu by nie było, zaś w 1989 roku nie wywalczyliśmy żadnej niepodległości, tylko Rosja nas dobrowolnie wypuściła ze swojej garści (Przegląd Polityczny nr 151/152 2018).
No cóż, jak wiemy, niepodległość Polsce w 1918 roku gwarantowała deklaracja Wilsona o celach wojny, a wysiłek zbrojny polskiej armii, o którym pisze Chwin, dotyczył – jak sam to przecież przyznaje – kształtu granic. Przed 11 listopada 1918 roku cały wysiłek zbrojny Polaków szedł na konto którejś z zaborczych armii, a nie niepodległości (także legiony Piłsudskiego walczyły po stronie państw centralnych, a gdy odmówiły tego w trakcie tzw. „kryzysu przysięgowego”, to przestały walczyć w ogóle, ulegając internowaniu). Polska byłaby w 1918 roku tak czy owak niepodległa, choć zapewne bez Wielkopolski, Wileńszczyzny, Galicji Wschodniej i jakiejkolwiek części Śląska, ale jednak od morza (13 punkt Wilsona gwarantował Polsce dostęp do niego) do Tatr. Natomiast Rosja w 1989 roku była słaba nie tylko z powodu przegranego z USA wyścigu zbrojeń, klęski w Afganistanie i samobójczej reformy przeprowadzonej przez Gorbaczowa, by powtórzyć słowa Chwina, ale także z powodu zmagań z ruchami opozycyjnymi w samym ZSRR i państwach satelickich, a najsilniejszym z nich była bezspornie „Solidarność”. W 1918 roku Polska ogłosiła niepodległość jako jeden z ostatnich krajów regionu, z których większość nie prowadziła żadnych samodzielnych walk o nią, natomiast w 1989 roku była pierwsza w drodze ku niepodległości, mając „solidarnościowego” premiera gdy inne kraje wciąż miały komunistyczne władze.
Stwierdzenie, że na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku Zachód i Rosja dogadały się w sprawie pierwszego od drugiej wojny światowej nowego podziału Europy na strefy wpływów, jest rażącym przeinaczeniem (w 1989 roku po prostu przeszliśmy z jednej strefy wpływów do innej?!). Dopiero w grudniu 1989 roku, gdy w Polsce już rządził Mazowiecki i uchwalano „plan Balcerowicza” oraz zmieniano konstytucję, eliminując fragmenty sankcjonujące panowanie systemu komunistycznego, Gorbaczow spotkał się na Malcie z prezydentem Bushem, który obiecał mu – jak ujawniono w odtajnionych później dokumentach – że nie wykorzysta perturbacji przeżywanych przez ZSRR do poszerzenia wpływów USA w Europie (a wcześniej namawiał Jaruzelskiego by objął prezydenturę). Szczyt dubliński, na którym 12 przywódców państw Wspólnoty Europejskiej przyjęło deklarację przekształcenia jej w Unię Europejską oraz otwarcia na członkostwo byłych państw komunistycznych, odbył się dopiero pod koniec kwietnia 1990 roku, gdy transformacja systemowa już nie tylko w Polsce, ale także innych spośród tych państw, była zaawansowana. Stwierdzenie, że oni [w 1918] wywalczyli niepodległość, my – w porównaniu z ich krwawym, bolesnym wysiłkiem – dostaliśmy niepodległość na tacy, tylko o tyle zgadza się z faktami, że w 1989 roku niepotrzebny się okazał krwawy, bolesny wysiłek, nad czym J.M. Rymkiewicz ubolewa do dzisiaj, ale większość przyjęła i przyjmuje z radością.
Ale powróćmy jeszcze do Europy, jaka wyłoniła się po Wielkiej Wojnie. Jak skonstatował Aleksander Smolar, polska państwowość była po 1918 roku rekonstruowana i konsolidowana w warunkach pogłębiającego się kryzysu ładu europejskiego (wersalskiego): w skrócie można więc powiedzieć, że budowaniu państwa polskiego, jego integrowaniu i umacnianiu towarzyszył pogłębiający się proces rozkładu i upadku Europy.
Jak się okazało, definitywny rozkład i upadek Europy oznaczał także upadek tamtej Polski. Tamta Polska harmonizowała z Europą w unicestwianiu liberalnej demokracji (w Polsce po 1926 roku), co doprowadziło i Polskę, i Europę do katastrofy. W 1989 roku było przeciwnie: budowa i konsolidacja demokratyczno-liberalnej Polski harmonizowała z budową i konsolidacją demokratyczno- liberalnej Europy. Co więcej: do procesu integracji europejskiej nowa Polska nie tylko się włączyła, ale też przyczyniła, inicjując demontaż żelaznej kurtyny.
Nasuwającym się symbolem przełamywania i usuwania wewnątrz europejskich podziałów i granic był upadek muru berlińskiego. Ale sami Niemcy byli i wciąż są gotowi podkreślać, że nie byłby on możliwy bez „Solidarności” i polskich wyborów, wieńczących Okrągły Stół. Na obchody 20 rocznicy zaprosili 10 lat temu Lecha Wałęsę aby dokonał przewrócenia pierwszego z bloków w symbolicznym murze, upadającym później jak kostki domina. Ale obecne władze Lechem Wałęsą pogardzają, Okrągły Stół lekceważą lub wyszydzają, 4 czerwca 2018 roku w TVP umieściły podpis: 4 czerwca – symbol zdrady i zmowy elit, a „Solidarność” dzisiejsza, wspierająca autorytarne rządy, to karykatura tej, która z autorytarną władzą walczyła i ją przemogła.
Siła mitów i mitotwórstwa
Rok temu Marcin Napiórkowski pisał, że 4 czerwca nie ma siły mitotwórczej dorównującej tej, która wynosi 11 listopada do rangi głównego polskiego święta narodowego (Przegląd Polityczny nr 150/2018). Wiąże się to także ze wskazywaną przez niego obsesją niepodległości. Ale przecież 4 czerwca 1989 to zwieńczenie Okrągłego Stołu, a ta figura jest jedną z najsilniejszych w mitologii europejskiej – bodaj wszyscy Europejczycy słyszeli o rycerzach okrągłego stołu i pozytywnie kojarzą związane z nimi legendy (skądinąd legendy arturiańskie mają swoje szczególnie silne odzwierciedlenie w Gdańsku, gdzie znajduje się bodaj najbardziej znany Dwór Artusa). Odwołanie się do tej okrągłostołowej mitologii wpisywałoby polskie doświadczenie wynegocjowanego przezwyciężenia komunizmu w ogólnoeuropejską sieć znaczeń i skojarzeń. W przeciwieństwie do 11 listopada, mającego bodaj (?) upamiętniać przejęcie władzy przez Piłsudskiego, o którym w Europie albo nie słyszano, albo umieszcza się go pośród międzywojennych dyktatorów rządzących wówczas w europejskich państwach (tak został przedstawiony na wystawie w Europarlamencie). A do tego 11 listopada to kompromitujący Polskę w Europie „marsz niepodległości”, ukazany tam – słusznie – jako erupcja polskiego nacjonalizmu pod patronatem autorytarnego rządu.
11 listopada 1918 roku to data, która tylko pozornie łączy polskie dzieje z historią Europy. We Francji czy Wielkiej Brytanii znają ją i świętują jako koniec I wojny światowej, i zapewne mieszkańcy tych krajów zdziwiliby się (bo, oczywiście, nie mają o tym pojęcia), że to polskie święto narodowe. Pomyśleliby, że zatem polska niepodległość przyszła wraz z zakończeniem tej wojny – co nie byłoby skądinąd interpretacją chybioną. Jest jednak niezgodne z mitologią samodzielnego jej wywalczenia czynem zbrojnym, zapoczątkowanym wymarszem legionistów Piłsudskiego z krakowskich Oleandrów, którą to mitologię wykreowali sami piłsudczycy i szczególnie intensywnie propagowali za rządów sanacyjnych po zbrojnym przejęciu władzy w zamachu majowym.
Z 4 czerwca jest, a przynajmniej mogłoby być, inaczej. Tego dnia Polacy symbolicznie przekierowali historię swego kraju w stronę, którą później inni podążyli za nimi, co zmieniło historię i przyszłość Europy. To Polacy zainicjowali więc procesy, które doprowadziły do zburzenia muru berlińskiego, przełamania żelaznej kurtyny, otwarcia i likwidacji granic oraz do europejskiej integracji. Nie ma tu potrzeby mistyfikowania czy sztucznego kreowania przy pomocy jakiejś polityki historycznej. Wystarczy nie kwestionować historycznych faktów i bohaterów tej historii (z Lechem Wałęsą na czele).
Czemu nie konfederacja?
Eurosceptycy – których należałoby wyraźnie odróżniać od eurofobów – przekonują często, że dalsza polityczna integracja Europy nie jest możliwa, gdyż narody i narodowe partykularyzmy, oparte na odrębnościach kulturowych, okazały się trwalsze, niż mogło się wydawać niedawno. Ich zdaniem na przeszkodzie politycznej integracji mają więc stać kulturowe różnice i odmienności.
Ale konfederacyjny model integracji z owymi etniczno-kulturowymi partykularyzmami się nie wyklucza i da pogodzić. Przykładem leżąca w samym środku Europy Szwajcaria – wielojęzyczna konfederacja odrębnych i różniących się regionów (kantonów), dysponująca wspólna i silną walutą, uchodząca za atrakcyjny pod wieloma, politycznymi, ekonomicznymi, kulturowymi, względami przedmiot zazdrości wielu Europejczyków. Czemu zatem nie wzór do naśladowania? Czemu nie skonfederowana Europa wielu narodów i języków, ze wspólna silną walutą? Czy dlatego, że w wielu leksykonach i opracowaniach nadal przedstawia się nacjonalizm jako koncepcję „nowoczesną”? Może i taką była za Dmowskiego, gdy na początku XX wieku pisał Myśli nowoczesnego Polaka, ale sto kilkanaście lat później, w dobie globalizacji i ponowoczesności ma służyć przede wszystkim za ochronę przed jednym i drugim. Dziś ideologie nacjonalistyczne są defensywne, retroaktywne i izolacjonistyczne, co nie przeszkadza im być agresywnymi. To obrona przez atak.
Unieważnić geopolityczne przekleństwo
Nacjonalistyczna kontestacja ładu geopolitycznego ukształtowanego w Europie po 1989 roku jest szczególnie niebezpieczna dla Polski – położonej między Niemcami a Rosją, państwami znacznie od niej potężniejszymi. W modelu bezpośredniej konfrontacji odrębnych narodów Polacy są skazani na zdominowanie przez dwuipółkrotnie liczniejszych i mających czterokrotnie większe zasoby Niemców lub/oraz wielokrotnie liczniejszych i mających agresywne państwo Rosjan. Zarówno XIX-wieczna formuła koncertu mocarstw, jak i XX-wieczna koncepcja rywalizacji narodów oraz państw narodowych o własne interesy, okazały się w przeszłości i nadal pozostają dla Polaków śmiertelnie groźne. Mając geopolityczne położenie Norwegii czy Szwajcarii albo wyspiarskiej Wielkiej Brytanii można się lokować poza europejską wspólnota. Położenie Polski sprawia, że bez oparcia w strukturach zintegrowanej Europy staje się ona „bożym igrzyskiem” (a raczej igrzyskiem zaborczych sąsiadów). Kremlowska władza doskonale to wie i do urzeczywistnienia tego dąży. Zjednoczona Europa jest od Rosji znacznie potężniejsza, każde z europejskich państw jest od niej słabsze. Dążenie do zdezintegrowania Europy i rozczłonkowania jej na osobne państwa jest więc banalnie oczywistym i przejrzystym zamysłem rosyjskich strategów.
I werbalna rusofobia obecnych polskich władz niema znaczenia, jeśli ich dążenia współgrają z rosyjskimi. A do tego realizowane są w sojuszu z ugrupowaniami i środowiskami w Europie mniej lub bardziej jawnie wspieranymi i finansowanymi przez Rosję, a niekiedy wręcz otwarcie z Putinem flirtującymi. To igranie z ogniem. Zdumiewające jest, że jeszcze kilka lat temu Jarosław Kaczyński sugerował ograniczenie dopłat do rolnictwa, aby zyskać środki na sfinansowanie wspólnej europejskiej polityki obronnej. Dziś, aby wygrać wybory na wsi, obiecuje dodatkowe dopłaty do krów i tuczników, pochodzące z funduszy Unii Europejskiej. Czy kilka lat temu rozumiał znaczenie Unii Europejskiej jako gwaranta stabilności na kontynencie i bezpieczeństwa dla Polski, a teraz przestał sobie z tego zdawać sprawę, czy woli poświęcić bezpieczeństwo czerpane z europejskiej integracji dla zyskania wyborczych głosów i utrzymania dzięki nim władzy w kraju? Obie odpowiedzi byłyby dla niego kompromitujące.
Unia Europejska unieważnia beznadzieję polskiego usytuowania geopolitycznego między Niemcami i Rosją oraz stanowi rozwiązanie dramatycznego dylematu: z Niemcami czy z Rosją? Odpowiedź brzmi: z Unią Europejską. Odwieczne przekleństwo polskiego losu zostaje w Unii Europejskiej i przez Unię Europejską anulowane.
Janusz A. Majcherek (1955) – profesor w Instytucie Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, wieloletni i stały współpracownik „Przeglądu Politycznego” oraz „Dialogu”.
Artykuł ukazał się w 154 (2019) numerze Przeglądu Politycznego.