Muzeum ma się dobrze | Wojciech Tygielski PP 178/2023

W POŁOWIE LAT dwudziestych XVII wieku królewicz Władysław Waza, syn Zygmunta III i Anny Habsburżanki, który kilka lat później zasiąść miał na polskim tro­nie, odbył podróż zagraniczną. Okazała się ona ważna z wielu powodów, także z uwagi na wyjątkowo cenną do­kumentację źródłową, na którą składają się i nawzajem uzupełniają relacje uczestników, a także relatywnie licz­ne odniesienia literackie, pisma urzędowe, bogata kore­spondencja; najgorzej jest z ikonografią. Wyprawa trwała równo rok, od maja 1624 do maja 1625 roku, a jej tra­sę wyznaczały: Warszawa, skąd wyruszono w drogę, An­twerpia i Bazylea na zachodzie oraz Neapol na południu. Podróżowano przez Śląsk, Austrię i Bawarię, a stamtąd na północ, aż do ogarniętych wtedy wojną trzydziesto­letnią Niderlandów, po czym orszak królewicza skiero­wał się na południe – do Italii, która okazać się miała na trasie najważniejsza, ze szczególnym wyeksponowaniem Rzymu i Florencji.

Cel podróży nie był jednoznaczny – był trochę edu­kacyjny, ale raczej w formule później nazwanej Grand Tour, bo w przypadku królewicza, który dobiegał już trzydziestki, na regularne studia było raczej za późno. Peregrynacja miała przede wszystkim charakter promocyjno-polityczno-towarzyski, bo młody Waza mógł w jej trakcie zaprezentować się na ważnych dworach europej­skich i odwiedzić przy okazji habsburskich krewnych, a zarazem zrealizować powierzone zadania dyploma­tyczne i tym samym wzmocnić swoją pozycję w Rzeczy­pospolitej. Pozycja ta bowiem nie była jednoznaczna. Władysław był synem Anny Habsburżanki i Zygmunta III, ale król, jeden z najdłużej panujących, miał już wte­dy drugą żonę, Konstancję (notabene rodzoną siostrę Anny), oraz czterech kilkunastoletnich synów z drugie­go małżeństwa. W kontekście elekcyjności tronu sukce­sja Władysława po ojcu była wtedy daleko nieoczywista, choć – jak to się miało okazać – w 1632 roku króle­wicz, uzyskawszy poparcie braci przyrodnich, nie miał w zasadzie konkurentów i bezkonfliktowo objął tron. Na razie jednak był tylko najstarszym synem króla, czło­wiekiem już nie najmłodszym, wprawdzie zasłużonym podczas sławnej obrony obozu pod Chocimiem (1621), lecz jego rola w państwie nie była oczywista, co bywało kłopotliwe.

Dodajmy, że pozycja młodego Wazy z perspektywy dworów europejskich także nie była jednoznaczna, co miało swoje konsekwencje w czasie podróży. W Rzeczy­pospolitej – powtórzmy – tron był elekcyjny, a nie dzie­dziczny. Władysław nie był zatem następcą tronu, lecz jedynie synem panującego króla, bez gwarancji dziedzi­czenia. Europejscy spece od protokołu dyplomatyczne­go byli skłonni różnie ten fakt interpretować, ale ceremonialne obniżenie rangi potencjalnego gościa wcho­dziło w rachubę. To między innymi dlatego Władysław teoretycznie podróżował incognito, jako zwykły szlach­cic o nazwisku Snopkowski (co było czytelnym nawią­zaniem do herbowego snopka Wazów), zaś na czele or­szaku stał formalnie kanclerz litewski Albrecht Stanisław Radziwiłł, jeden z kronikarzy tej podróży. Pozwalało to elastycznie reagować zależnie od okoliczności – unikać nadmiaru uroczystych powitań, wjazdów, przemówień, audiencji i bankietów, zapewne męczących na dłuższą metę, a delektować się nimi, gdy była na to ochota oraz dyplomatyczna potrzeba. W istocie bowiem na całej nie­mal trasie wszyscy zainteresowani podróżą królewicza doskonale o niej wiedzieli i mieli czas, żeby na przyjęcie dostojnego gościa się przygotować, bo też wiadomości na temat jego przejazdu rozchodziły się w doprawdy im­ponującym tempie.

Na święta Bożego Narodzenia królewicz dotarł do Rzymu, a pobyt tam okazał się niezmiernie atrakcyjny: audiencje i goszczenie przez papieża całego orszaku, umożliwienie obejrzenia chusty św. Weroniki (co wy­magało wcześniejszego dokooptowania królewicza do grona kanoników św. Piotra, z której to godności zaraz potem zrezygnował), obserwowanie z bliska ceremonii rozpoczęcia Roku Jubileuszowego w bazylice św. Piotra, specjalny koncert, który – poza bogatymi doznaniami muzycznymi – stworzył także okazję do rekrutacji muzy­ków na polski dwór.

Z naszego punktu widzenia najciekawszy był jednak program na drugi dzień świąt. Od Stefana Paca, pisarza litewskiego, czyli – obok Albrychta Stanisława Radziwił­ła – drugiego najważniejszego kronikarza podróży do­wiadujemy się, że 26 grudnia (1624), po porannej mszy jechał KrólewicJ.M. widzieć pałace i ogrody kardynała Burgiezego, w winnicach wielkim kosztem od niego po­budowane; godna rzecz każdemu największemu czło­wiekowi do widzenia . Następnie Pac wyraża się w su­perlatywach o roli społecznej oraz o pozycji kurialnej kardynała Scipione Caffarelli-Borghese, który do swo­jej rezydencji przez wiele lat konsekwentnie pozyskiwał cokolwiek jedno pięknego i rzadkiego było tak w Rzy­mie, jako i extra. Wszelako z dalszej narracji dowiadu­jemy się, że kardynał nie wiedział o tym, że królewicz J. M. tam miał być, albo – co wydaje się ważne – nie chciał wiedzieć. Władysław bowiem miał wcześniej pu­blicznie zadeklarować, że z kardynałem Borghese nie za­mierza mieć żadnych relacji dla niektórych obraz, które Król J. M. miał do niego.

Oczywiste wątpliwości, jak w istocie wyglądały te odwiedziny, o których gospodarz jakoby nie wiedział, w pewnym stopniu wyjaśnia odnośny fragment z relacji Albrychta Stanisława Radziwiłła, wedle którego, 25 grud­nia wieczorem żądał Królewic obejrzeć Villę Borghese, pałac bardzo piękny za miastem. Ponieważ jednak król Zygmunt zakazał synowi wszelkich kontaktów z kardyna­łem (dla listów królewskich, które był za czasów Paw­ła V, stryja swego, odrzucił), doradzono Królewicowi, aby w dzień św. Szczepana [26 XII], kiedy kardynał bę­dzie się znajdować u papieża w konsystorzu, sekretnie przyjechał w karecie i obejrzał wszystko, nim dadzą znać o jego bytności kardynałowi[1].

Wyjaśnijmy jeszcze, że owe odrzucone „listy królew­skie”, o których była mowa, to ponawiane kilkakrot­nie starania Zygmunta III o kapelusz kardynalski dla Claudia Rangoniego, nuncjusza w Rzeczypospolitej w la­tach 1599-1607, którego król – najwyraźniej zadowolo­ny z pobytu i działalności papieskiego dyplomaty – pra­gnął w ten sposób wynagrodzić po zakończeniu misji. Papież Paweł V Borghese, w którego gestii były wtedy kardynalskie nominacje, pozostał odporny na te zabiegi, podobnie jak jego siostrzeniec, ten właśnie kardynał Scipione Caffarelli-Borghese, ówczesny zwierzchnik papie­skiej dyplomacji. Wspomniany brak pozytywnej reakcji musiał – przede wszystkim ze względów prestiżowych – urazić polskiego władcę na tyle, że pomimo śmierci pa­pieża Borghese w 1621 roku nie puścił sprawy w nie­pamięć i jeszcze w 1624 wydał zakaz kontaktów syna z kardynałem.

Czy opisana tu pokrótce „zabawa w chowanego” – królewicz odwiedza (i zwiedza!) Villę Borghese pod­czas nieobecności aktualnego właściciela (zobowiąza­nego w określonym czasie do stawienia się u papieża i udziału w konsystorzu), a ten udaje – była tylko prze­jawem doraźnych „przekomarzań” ceremonialno-dyplomatycznych, czy też właśnie wtedy, pod koniec pierwszej ćwierci XVII wieku, Villa Borghese w świadomości spo­łecznej, czy też w zewnętrznym postrzeganiu, zmieniała swój status i – pozostając nadal eleganckim miejscem zamieszkania dostojnego właściciela – stawała się także obiektem dostępnym publicznie?

Innymi słowy: skoro odwiedzenie tego miejsca było pożądane ze względu na znaczenie i atrakcyjność zgro­madzonych w pałacu dzieł sztuki, to pojawia się pyta­nie, czy może ówczesna rezydencja rodu Borghese prze­kształcała się właśnie w obiekt o charakterze muzeal­nym? A może Villa Borghese była już wtedy muzeum, łącząc funkcje kolekcjonersko-wystawiennicze z miesz­kalnymi? Czy też – za czym jednak wypadałoby się opo wiedzieć – pałac w ogrodach Borghese pozostawał nadal przede wszystkim siedzibą rodową, a tylko wyjątkowe bogactwo wyposażenia rezydencji uzasadniało jej zwie­dzanie, jeśli pozwalały na to okoliczności oraz elitarny kontekst towarzyski?

Odpowiedzi jednoznacznej nie znamy, choć ogólnie wiadomo, że w ciągu XVII wieku status tej rodowej po­siadłości zmieniał się znacząco, ale z pewnością mamy tu do czynienia z interesującym świadectwem proce­su upubliczniania prywatnych zbiorów. Proces ten nie przebiegał jednak bez zakłóceń i raczej nie zakończył się definitywnie w bliskiej perspektywie, o czym świad­czą wzmianki w diariuszach podróży chronologicznie późniejszych.

Utwierdzają nas w tym przekonaniu kompetentne, pochodzące z 1785 roku, uwagi Augusta Moszyńskiego, oświeceniowego znawcy sztuki, doradcy króla Stanisła­wa Augusta i bodaj najlepiej przygotowanego do zwie­dzania Rzymu przybysza z Pierwszej Rzeczypospolitej. Moszyński, bardzo często krytyczny, a nawet ekspercko-złośliwy, ocenił obiekt bardzo wysoko: Żaden panujący nie może się chwalić zgromadzeniem takiej ilości pięk­na w jednym pałacu ani też schlebiać sobie, że mógł­by urządzić podobny. I jeśli galeria we Florencji, mu­zeum w Portici, na Kapitolu czy Watykańskie posiada­ją przedmioty rzadsze czy w większej liczbie, przecież nie dorównywają Villi Borghese pod względem doboru, smaku, układu i wspaniałości. Moszyński uświadamia dalej czytelnikowi skalę owych zbiorów i referuje naj­nowsze plany księcia Marcantonia IV Borghese (1730­-1800) zbudowania w otaczających willę ogrodach świą­tyni Eskulapa, ale jednocześnie narzeka, że nie pozwala się niczego oglądać, a klucz od tego zbioru przechowu­je sam książę, nie powierzając go odźwiernemu, który od czterdziestu lat widział tylko kilka sztuk poprzez szyby. Moszyński nie byłby sobą, gdyby tego dodatkowo nie skomentował: To się nazywa cenić zabytki aż do ich zniszczenia od starości! Chciałbym poznać archi­tekta lub doradcę księcia Borghese. Musi posiadać wie­le zdolności[2]. Ale też Moszyński to był niezły oryginał.

Pokrótce powyżej opisany, specyficzny epizod wizyty Władysława Wazy w Villi Borghese w pierwszych dniach Roku Jubileuszowego 1625, a także późniejsze uwagi Moszyńskiego przyszły mi na myśl w trakcie lektury naj­nowszego dzieła Krzysztofa Pomiana.

Nie ulega wątpliwości, że publikacja polskiego prze­kładu Muzeum – historia światowa, a dokładniej pierw­szego spośród trzech tomów, zatytułowanego Od skarb­ca do muzeum, jest znaczącym wydarzeniem intelektual­nym. Tekst wymaga zatem reakcji i to reakcji w różnorod­nej formie, w tym fachowych recenzji, na które z pew­nością zasługuje; to wydaje się poza sporem. Uwagi tu zaprezentowane do formuły recenzyjnej jednak nie aspi­rują, bo niżej podpisanemu brak po temu kompetencji. Są jedynie reakcją wdzięcznego czytelnika, zaintereso­wanego historią kultury i z tego powodu mającego nie­kiedy do czynienia z muzealnictwem – zwłaszcza w jego wczesnej fazie.

Dość często słyszmy, a raczej jest nam jak najsłusz­niej przypominane, że fundamentami kultury europej­skiej są: filozofia grecka, prawo rzymskie oraz chrześci­jaństwo (wymieniane na ogół w takim – chronologicz­nym, a nie wartościującym porządku). Na tym funda­mencie powstawały w różnych okresach ważne „euro­pejskie” instytucje oraz formułowano obowiązujące nor­my oraz zasady współżycia społecznego. Immanentną cechą cywilizacji europejskiej ma być także ciekawość, zainteresowanie innowacjami, otwartość na nowe idee i umiejętność ich absorbowania.

Trzytomowe dzieło Krzysztofa Pomiana, które jest syntezą dziejów kolekcjonerstwa i muzealnictwa, może też spełnić rolę „aktu założycielskiego” nowej dyscypli­ny humanistycznej, ale zdaje się ponadto sugerować ist­nienie kolejnego, jeśli nie filaru, to przynajmniej znaku rozpoznawczego Europy. Byłaby nim skłonność do two­rzenia kolekcji, także jako formy porządkowania otacza­jącej rzeczywistości, oraz – powstająca na tym gruncie – gotowość do tworzenia instytucji muzeum.

Stwierdzenie, że muzeum to formuła z gruntu euro­pejska, wydaje się poza dyskusją, ale jest też prawdą dość oczywistą, że muzeum w jakimś stopniu reprezentuje i odzwierciedla realia, w których powstało (kolekcje – ich zawartość, sposób gromadzenia, miejsca, w których są przechowywane, funkcje, które spełniają, sposoby w jakie się je klasyfikuje i eksponuje – odzwierciedla­ją ustrój polityczny i prawny społeczeństwa, w którym się kształtują[3]). Muzea stały się zatem emblematem Eu­ropy, symbolem przynależności do świata zachodniego, a nawet jego pomyślności. Poza tym na ewentualnej li­ście tego rodzaju symboli należałoby umieścić także uni­wersytet, jako instytucję na wskroś europejską. Niektó­rzy w takim kontekście wskazują też na teatr, który wsze­lako wyłącznie europejską formą komunikowania i eks­presji z pewnością nie jest.

A przecież pozostają jeszcze biblioteki (o których rzecz jasna Krzysztofowi Pomianowi przypominać nie trzeba). I luoghi ove studiamo si dicono anch’essi Musei – pisał Gian Paolo Lomazzo w rozprawie na temat ikonografii Muz, opublikowanej w Mediolanie w ro­ku 1591[4]. Wedle tej formuły muzeum byłoby – najszerzej rzecz ujmując – formą gromadzenia dóbr kultury, a za­tem pod tym pojęciem mieściłaby się także biblioteka. Chyba jednak nie ma takiej terminologicznej potrzeby. Z uwagi na kulturową rangę biblioteka pozostanie raczej instytucją do muzeum paralelną i co najmniej równo­rzędną, a może nawet starszą, no i także niekoniecznie europejską.

Wróćmy jednak do omawianego tu pisarskiego do­konania i jego syntetycznych walorów. Dla piszącego te słowa najciekawsze są początki tego fascynującego zjawiska, które autor Muzeum… traktuje jako specy­ficzną miarę cywilizacyjną, sugestywnie pokazując, jak ten „pomysł kulturowy” się rozprzestrzeniał. Najpierw były skarbce i grobowce, bo spoczywających w nich władców wyposażano w rzeczy najcenniejsze. Do klej­notów i przedmiotów ważnych symbolicznie dołączyły w czasach chrześcijańskich relikwie świętych jako obiek­ty szczególnej atencji, cenniejsze od klejnotów i droż­sze od złota; relikwie, które w procesie udostępniania, a następnie upubliczniania prywatnych zbiorów odegra­ły szczególnie doniosłą rolę, bo w ich przypadku wymóg eksponowania był oczywisty.

To dlatego, jak czytamy, w związku z dużą popular­nością pielgrzymek w XIV i XV wieku, w Trewirze i w Ko­lonii – a być może także poza obszarem nadreńskim – dawne sale skarbców przebudowywano w taki sposób, aby relikwie były stale widoczne w szafach ściennych lub przez okna. Najbogatsze tego rodzaju kolekcje moż­na było spotkać – znów wedle słów autora – w Kon­stantynopolu, który w XIII stuleciu zajmował pod tym względem pierwsze miejsce, a także w Rzymie, zwłasz­cza w pałacu papieży naLateranie, a później w Wenecji, dokąd przywożono je masowo z dawnych posiadłości bizantyjskich.

Na przykładzie losów skarbca Stolicy Apostolskiej, choć można podać też inne, widać wyraźnie kłopot, ja­ki sprawia rozróżnianie własności „prywatnej” i „insty­tucjonalnej”, czyli papieskiego skarbca osobistego oraz drogocenności będących własnością papiestwa. Trudno definiowalny proces łagodzenia prywatnego charakteru własności skarbów i dzieł sztuki oraz ich stopniowego upubliczniania poprzez zwiększanie dostępności, możli­wości oglądania, wszystko to miało fundamentalne zna­czenie w procesie powstawania muzeów. Stąd tak ważną rolę w rozwoju cywilizacyjnym odegrał wzrost znacze­nia wzroku, a więc chęci zobaczenia, czego naturalną konsekwencją było, odnotowane w renesansie, umac­nianie się pozycji malarstwa i rzeźby. Towarzyszyły temu fundamentalne przemiany kultury dworskiej, w której znaczenie widowisk i inscenizacji, uroczystych wjazdów czy też bankietów miało tendencję wyraźnie rosnącą.

Ciekawe, że wśród postaci, których przykład stymu­lował interesujące nas tu przemiany, byli zarówno po­eta Francesco Petrarka, jak też Karol V Habsburg, czyli władca imperium, w którym „słońce nigdy nie zachodzi­ło”. Kolekcja zgromadzona przez czternastowiecznego poetę łacińsko-włoskiego miała bowiem zachęcić uczo­nych do naśladownictwa, zaś cesarz, w następnym już stuleciu, wyłonił ze swego skarbca kolekcję prywatną i dał tym samym przykład, naśladowany przez innych członków jego rodu, a w ślad za nimi – przez wielu władców chrześcijańskich.

W perspektywie Petrarki, którego uformowała lektu­ra dzieł takich autorów jak Liwiusz, Pliniusz Starszy czy Cyceron, zabytki starożytności rzymskiej uzyskały sta­tus quasi relikwii – świeckich, lecz zasługujących na nie mniejszą atencję niż relikwie świętych. Sugestywny przy­kład poety sprawił, że zabytki starożytności zaczęto zbie­rać, chronić i badać. Według Pomiana to właśnie wzorem Petrarki ludzie wykształceni, których później będzie się nazywać humanistami, nadali kolekcji prywatnej wy­soką rangę, zarezerwowaną dotąd dla biblioteki. Ka­rol V i władcy na nim się wzorujący zaaprobowali ten sposób myślenia i wsparli swoją potęgą i autorytetem.

Bardzo sugestywna okazała się także synteza zjawi­ska w ujęciu liczbowym, pieczołowicie tu skonstruowa­nym. Wskazuje ona na powolny, można nawet powie­dzieć „dostojny” wzrost we wczesnej nowożytności (10 muzeów w ciągu pierwszych 150 lat, licząc od roku 1470, po czym liczba ta zbliżyła się do 100 w ciągu następ­nych 170 lat) i gwałtowne przyspieszenie tego procesu od końca XVIII wieku poczynając, co następnie zaowo­cować miało dziesięciokrotnymi wzrostami w kolejnych kilkudziesięcioletnich okresach. Zauważmy jedynie, że w odnośnym zestawieniu (s. 25) okresy nie są równe, co zmusza do pewnej ekwilibrystyki przy referowaniu wyników.

Jednak etapy rozwoju instytucji muzeum, która ist­nieje od pięciu z górą stuleci, przy czym przez pierw­sze pięćdziesiąt lat jako instytucja rzymska [Muzeum Kapitolińskie], przez dwa kolejne stulecia ograniczo­ne do obszaru Włoch jawią się tutaj klarownie. Na pół­noc od Alp – czytamy – pierwsze muzea pojawiają się dopiero w okresie 1670-1750, po czym następuje po­wolny wzrost ich liczby, ograniczony wszelako do Eu­ropy Zachodniej. To opóźnienie rozprzestrzeniania się instytucji, instytucji atrakcyjnej i powszechnie chwalo­nej, a znanej przecież licznym opiniotwórczym podróż­nikom, którzy odwiedzali Italię, Pomian tłumaczy wojna­mi, na czele z trzydziestoletnią, oraz długotrwałym kry­zysem gospodarczym i demograficznym. Stabilność po­lityczna i zasobność materialna, jego zdaniem, miały bo­wiem dla powstawania muzeów zasadnicze znaczenie, co po prawdzie nie całkiem odpowiada kolejnej cezurze, wedle której proces powstawania muzeów uległ przy­spieszeniu po roku 1790. Ale już cezura następna, czyli połowa XIX wieku, po której nastąpił gwałtowny wzrost, nie budzi wątpliwości, bo powiązać ją można z rozwo­jem kapitalizmu i spektakularną europejską ekspansją. Ten przyspieszony proces – przerywany przez dwudzie­stowieczne kataklizmy – trwa po dziś dzień, a uczestni­czą w nim już niemal wszystkie kontynenty, co można potraktować jako dowód na atrakcyjność europejskiej kultury.

Choć autor – studząc ewentualną euforię – przypo­mina, że znaczna część ludzkości wciąż nie wie o ich [muzeów] istnieniu, to przynajmniej na naszym, pol­skim podwórku można odnotować powstawanie licz­nych nowych muzeów; prawda, że coraz bardziej lo­kalnych i specjalistycznych, gdzie do rangi eksponatów aspirują zarówno rodzinne pamiątki, jak też świadec­twa codzienności (a powstało już przecież także pojęcie „muzeum mówionego”). Powoływanie muzeów groma­dzących określoną w akcie założycielskim dokumenta­cję stało się zatem jedną z form utrwalania pamięci – symbolem wspólnoty i czynnikiem integrującym rodzi­me społeczności.

A swoją drogą, żywotność tej instytucji, istniejącej (to kolejna możliwa, symboliczna cezura) od czasów Paola Giovia (1483-1552), który swoją willę w Como – z uwa­gi na jej precyzyjnie zaplanowane wyposażenie – nazwał Musaeum, to jest od lat dwudziestych XVI wieku, trwale kojarzonej z gmachem o bogatym wystroju, w którym pokazuje się publiczności jakąś ważną kolekcję, godna jest wielu studiów, których napisanie pozostawiam spe­cjalistom. I to dobrym specjalistom, skoro: Muzeum jest bardzo dziwnym miejscem. My jednak tej dziwności już nie dostrzegamy – jak w pierwszych zdaniach swojego dzieła skonstatował nasz autor.

*

Jako doraźny jedynie konsument muzealnej oferty pozwolę sobie tylko na stwierdzenie, że muzea odzwier­ciedlają aktualną kondycję kultury mniej więcej w ta­kim samym stopniu jak opracowania historyczne, któ­re nierzadko trafnie charakteryzują te epoki, w których powstawały, a nie te, których dotyczyły (co historii hi­storiografii, bo jest taki przedmiot akademickiego na­uczania, nadaje głęboki sens). Dlatego głęboki sens ma­ją badania nad kolekcjonerstwem, a także profilem mu­zeów powoływanych do życia lub tylko poddawanych restrukturyzacji.

Zauważmy, że od dłuższego już czasu każde poko­lenie zdaje się formułować własne na ten temat poglą­dy i definiować aktualne potrzeby. Na przykład Mieczy­sław Treter, jeden z organizatorów polskiego muzeal­nictwa w 1918 roku, postrzegał muzea przede wszyst­kim jako instytucje naukowe, w których unaocznia się całokształt, względnie jedną jakąś gałąź wiedzy ludz­kiej[5]). W wywodach Tretera, co zrozumiałe, biorąc pod uwagę moment odrodzenia naszej państwowości, roz­budowane zostały wątki dotyczące powinności muzeal­nictwa w państwie i wobec państwa, a także wobec spo­łeczeństwa, dla którego powinno ono być czynnikiem integrującym.

Ciekawe w tych rozważaniach są także zalecenia or­ganizacyjne, wymogi dotyczące architektury muzealnych budynków oraz ich wyposażenia, a także podział muze­ów na lokalne, prezentujące rozwój miejscowej kultu­ry, a wobec jej świadectw mające też zadania ochronne, oraz centralne, umożliwiające przegląd kultury zbioro­wej i ewentualne porównania w skali kraju. Ponadto au­tor ten już sto lat temu podkreślał, że muzea przechowu­ją i konserwują najlepiej dzieła sztuki, które w każdym innym otoczeniu narażone są na wszelakie niebezpie­czeństwa, włącznie z wywiezieniem za granicę.

Powyższe uwagi nie straciły na aktualności, choć współczesne muzea wydają się być przede wszyst­kim atrakcją turystyczną, instytucją w pewnym sensie „upraszczającą zwiedzanie” poprzez świadomą i kom­petentną komasację przedmiotów godnych uwagi, przy czym dobór obiektów oraz ich wystawienniczy kontekst świadczą o intencjach twórców i wyznawanej przez nich hierarchii wartości. Oczywiście aktualna pozostaje funkcja naukowa oraz konserwatorska, nie straciła też na zna­czeniu rola dydaktyczna, ale ostatnio – zwłaszcza w mu­zeach lokalnych lub instytucjonalnych – wyraźnie nabie­ra znaczenia funkcja „identyfikacyjna” oraz „integracyj­na”, skłaniająca przedstawicieli konkretnych profesji lub grup społecznych do podejmowania starań o utworze­nie „swojego” muzeum.

Przy okazji warto pamiętać też o imponującej fre­kwencji w polskich muzeach, która aktualnie przewyższa czasy sprzed pandemii koronawirusa i przekracza 40 mi­lionów odwiedzających rocznie. Nie ma zatem co gryma­sić (gdyby ktoś miał po temu skłonności): pomimo na­rastającej specjalizacji we wszystkich dziedzinach, w tym także w zakresie muzealnictwa, czego wyrazem są licz­ne instytucje o charakterze muzealnym bardzo wąsko definiujące zakres swoich zainteresowań i kompetencji, pojęcie muzeum w istocie uległo dziś poszerzeniu.

Swoje wystąpienie na gali Olsztyńskiego Forum Na­ukowego 16 maja 2005 roku profesor Jan Kotwica zaty­tułował Muzeum jako dom (Gazeta Olsztyńska, 17 ma­ja 2005). Ten znamienity przedstawiciel „nauk o życiu”, zwanych dawniej naukami biologicznymi, rozważał po­dróżnicze motywacje wynikające z potrzeby poszuki­wania i doznawania inności, zwracając uwagę, że ich atrakcyjność polega także na tym, iż w jasno zaryso­wanej perspektywie turysta ma przed sobą powrót do domu, jako symbolu stałości i bezpieczeństwa, a zara­zem miejsca, w którym będzie mógł refleksją zagospo­darować nagromadzone wrażenia. Co ciekawe, w kon­tekście oczywistej dwoistości otwarcia każdej jednostki na zewnątrz oraz do własnego wnętrza, a także ciągłej zmienności zarówno poznawanego świata zewnętrzne­go, jak też lokalnych, domowych realiów ważną rolę au­tor przypisuje muzeum: Sądzę, że muzeum – czytamy – jest miejscem, które w skali ogólniejszej możemy potraktować jako dom. Dom, który zależnie od bogactwa nagromadzonych zbiorów będzie sprawiał, że odczu­wać będziemy związek w miastem, regionem, krajem. Miejscem, które poprzez nagromadzone w nim przed­mioty dawać nam będzie poczucie więzi z ludźmi, któ­rych codzienny trud, krzątanina i zapobiegliwość two­rzyły podstawy naszego obecnego bytu.

Czyli, reasumując: muzeum jako forma i zarazem po­moc w zbiorowej, a także indywidualnej autoidentyfikacji. Jeśli jest to trafna konkluzja, to o przyszłość tej instytucji możemy być zupełnie spokojni.

Wojciech Tygielski (1953) – historyk, badacz dziejów nowo­żytnych, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Wydziału Hi­storycznego. Zajmuje się historią społeczną Polski i Europy w XVI-XVII wieku, kontaktami polsko-włoskimi oraz podróżami w okresie nowożytnym i dziejami dyplomacji.

________________

[1]   Odnośne fragmenty relacji kronikarzy tej podróży: Podróż królewicza Władysława Wazy do krajów Europy Zachod­niej w latach 1624-1625, oprac. Adam Przyboś, Kraków 1977, s. 297-299.

[2]   Dziennik podróży do Francji i Włoch Augusta Moszyń­skiego, architekta JKM Stanisława Augusta Poniatowskie­go, 1784-1786, oprac. B. Zboińska-Daszyńska, Kraków 1970, s. 239, 241.

[3]   Dłuższe cytaty, jeśli nie opatrzone przypisami, pochodzą z Muzeum. Historia światowa.

[4]  G.P Lomazzo, Della forma delle Muse cavate da gli antichi autori greci e latini, w: tegoż, Scritti sulle arti, Firenze 1974, t. 2, s. 591-631, cyt. za Zygmunt Waźbiński, Musaeum Paola Giovio w Como, jego geneza i znaczenie, Acta Universitatis Nicolai Copernici, Zabytkoznawstwo i Konserwatorstwo 8 (99), Toruń 1979, s. 115-144.

[5]  Mieczysław Treter, Muzea współczesne. Studium muzeologiczne. Początki, rodzaje, istota i organizacja muzeów. Publiczne zbiory muzealne w Polsce i przyszły ich rozwój, Warszawa 2019, reprint. Do tej lektury zachęcił mnie, nieświadomie, profesor Piotr Majewski z UKSW, publikując fragmenty na swoim facebooku, co – jako człowiek stroniący od tej platformy i zupełnie przypadkowo w ten sposób zainspirowany – chciałbym tutaj odnotować.

Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 178/2023

 

Skip to content