Wojciech P. Duda: „Erudycyjne i błyskotliwe, ambitne i bezprecedensowe” – tak powitano we Francji Twoją monumentalną syntezę „Le musée, une histoire mondiale” („Muzeum – historia światowa”), której pierwszy tom „Od skarbca do muzeum” opublikowało po polsku słowo/obraz terytoria. W jednej ze swych wypowiedzi wspominasz, że książka stanowi podsumowanie pięćdziesięciu lat badań. W naszej rozmowie chciałbym przybliżyć ich genezę i rezultaty.
We wstępie do „Le musée” czytamy o „krytycznym momencie życia”, kiedy zająłeś się tytułowym tematem. Działo się to po Marcu’68. To „czas marny”. Z jednej strony, wyjazdy emigracyjne przyjaciół, Ty na czarnej liście cenzury („nie zwalniać nazwiska oraz nic absolutnie z utworów i publikacji”), uniemożliwiony druk książki („Przeszłość jako przedmiot wiedzy”), korespondencja kontrolowana, telefon na podsłuchu, brak stałej pracy po usunięciu z Uniwersytetu Warszawskiego przez władze Polski Ludowej. A z drugiej, zaczynasz pisać tekst o kolekcjach i o tym, jak to zjawisko ewoluowało na tle filozofii europejskiej od XV do XIX wieku; tekst, który znamy pod tytułem „Kolekcjonerstwo i filozofia”.
Trudno mi sobie wyobrazić temat bardziej odległy od rzeczywistości, w której byłeś wtedy zanurzony, a zarazem tak brzemienny w konsekwencje długofalowe – stał się przecież, widać to jasno dzisiaj, programem badawczym na całe życie. Pozostaje dla mnie prawdziwą zagadką, w jakim byłeś stanie ducha, by skupić myśli na sprawach tak odległych od świata za oknami? W jakich okolicznościach powstał wspomniany tekst?
Krzysztof Pomian: Nic trudniejszego niż odtworzyć nastrój czy, jak kto woli, „stan ducha” z przed blisko sześćdziesięciu lat. Mogę tylko powiedzieć, że staraliśmy się oboje z żoną Grażyną, nie poddawać pesymizmowi i przygnębieniu. W sierpniu 1968 roku pojechaliśmy na wakacje, podczas których tłumaczyłem Antropologię strukturalną Lévi-Straussa – umowa była zawarta jeszcze przed marcem – a po powrocie, w klimacie jeszcze gorszym niż poprzednio z uwagi na stłumienie Praskiej Wiosny przez wojska Paktu Warszawskiego z udziałem ludowego Wojska Polskiego, zabraliśmy się do odmalowywania naszego mieszkania, co wielu osobom w naszym otoczeniu wydawało się zajęciem absurdalnym, a robiliśmy to, by zademonstrować przekorę wobec rzeczywistości; zapraszaliśmy nawet przyjaciół, by podziwiali nas w roli malarzy ściennych. A gdy to się skończyło, zacząłem ponownie chodzić do bibliotek, wydziałowej i uniwersyteckiej, by gromadzić materiały do tekstu, o który pytasz. Było to, jak malowanie mieszkania, manifestowaniem, że nie poddajemy się okolicznościom i nie zamierzamy im ulec.
Sam tekst powstał trochę przez przypadek. Na jesień 1968 roku Instytut Badań Literackich zaplanował sesję dotyczące świadomości historycznej w okresie romantyzmu i moi przyjaciele, Zofia Stefanowska-Treuguttowa i Stefan Treugutt, którzy ją organizowali, zaproponowali mi, chyba jeszcze wiosną, wygłoszenie na niej referatu. Chodziło wprawdzie o okres pozostający wtedy poza zasięgiem moich zainteresowań, ale propozycja zasługiwała na podjęcie. Wiedziałem, że wkrótce będę bezrobotny i objęty zakazem publikacji, zależało mi zatem bardzo, by pokazać, że nadal pracuję naukowo, jak gdyby nigdy nic, choć wiele czasu zajmowały mi zajęcia zarobkowe, głównie tłumaczenia. Wtedy przypomniałem sobie o kolekcjach, o muzeum, instytucji o wielkiej wadze dla kształtowania się nowożytnej wiedzy historycznej, którą uważałem – jak najniesłuszniej – za dzieło Rewolucji Francuskiej oraz o ochronie zabytków, o której historię trochę się otarłem Wszystko to było związane z tematem sesji, a zarazem pozwalało na ujęcie go w sposób, który mi odpowiadał.
Takiej odpowiedzi na zadane tu pytanie udzieliłem niemal trzydzieści lat temu; wprowadziłem, do niej tylko dwa drobne uściślenia. Dziś bym dodał, że w latach 1964-1968 musiałem poważnie zastanawiać się nad zjawiskiem, jakim są kolekcje, choć byłem wtedy zajęty innymi sprawami, skoro wspomniany tu referat zawiera deklarację, która retrospektywnie może być zaiste odczytana jako program mojej pracy na następne półwiecze. Kolekcjonerstwo – stwierdzałem – nie jest fenomenem cząstkowym i marginalnym. Stanowi ono całościowy, globalny fakt społeczny łączący w sobie i scalający w jedno różne dziedziny kultury na pozór bardzo od siebie odległe. […] Przy omawianiu kolekcji stykamy się z problematyką organizacji społecznej, gospodarki, nauki i sztuki, przy czym te różne obszary łączą się tu i splatają w jednym zjawisku, którego badanie – i na tym właśnie polega jego doniosłość – jest badaniem kultury rozpatrywanego okresu jako całości. Słychać tu echa Maussa i Lévi-Straussa, których prace wtedy intensywnie studiowałem. Ale pierwotny tytuł mojego tekstu – Antyk i średniowiecze w myśli francuskiej XVII-XIX wieku – świadczy, że nie stawiałem bynajmniej kolekcjonerstwa w centrum moich zainteresowań. Tytuł Kolekcjonerstwo i filozofia. Narodziny nowożytnego muzeum, znacznie bardziej ambitny, został nadany przez redakcję Archiwum historii filozofii i myśli społecznej, gdy oddawała rzecz do druku pod moją nieobecność. Jego autorem był Lech Szczucki, znakomity uczony i jeden z moich najbliższych przyjaciół, który odczytał moje intencje lepiej niż ja sam. Może po prostu nie miałem dość odwagi, by powiedzieć sobie, że odtąd skupię się na tak dziwnym przedmiocie, jak kolekcje, który w dodatku groził wciągnięciem na teren historii sztuki, do czego nie byłem przygotowany. A zarazem ten przedmiot mnie prześladował, nie byłem w stanie o nim zapomnieć, toteż w latach 1968-1973 czytałem wszystko na ten temat, co znalazło się w moim zasięgu, nie wiedząc czy kiedykolwiek zrobię z tego użytek i jaki. Praca w Dziale Rękopisów Biblioteki Narodowej w latach 1969-1972 znacznie poszerzyła zakres tych lektur, gdyż umożliwiła mi korzystanie ze Zbiorów Wilanowskich z ich bardzo bogatym zasobem publikacji na interesujące mnie tematy z XVII-XIX wieku. Po przyjeździe do Francji, miast wyłącznie realizować program badawczy na którego podstawie zostałem zatrudniony przez CNRS, zacząłem czytać paryskie katalogi aukcyjne z XVIII wieku. A gdy zaproponowano mi udział w zespole redagującym Encyklopedię Einaudiego, zgłosiłem wniosek o uzupełnienie zestawu haseł m. in. o hasło collezione, co zostało przyjęte pod warunkiem, że sam je napiszę. Tak oto, kontynuując moje wcześniejsze prace wokół historii badania przeszłości i myślenia o czasie, i udając przed samym sobą, że kolekcje są dla mnie tylko przelotną dystrakcją, poświęcałem im coraz więcej czasu i wchodziłem coraz głębiej w problemy z nimi związane, aż wreszcie zdałem sobie sprawę, że stały się one moją specjalnością. Miałem szczęście, gdyż trafiłem na dobry moment, gdy badanie kolekcji przesuwało sie z marginesu historii sztuki, archeologii oraz nauk o życiu i o ziemi w centrum zainteresowań, i stawało w jakiejś mierze samoistną dyscypliną, czego ukoronowaniem było stworzenie Journal of the History of Collections, którego pierwszy numer ukazał się w 1989 roku i który wychodzi po dziś dzień.
– Ale chyba pierwszy ślad zainteresowania kolekcjonerstwem można odnaleźć w Twojej książce „Przeszłość jako przedmiot wiedzy”, która miała się ukazać w 1968 roku, krótko po wydaniu pracy „Przeszłość jako przedmiot wiary” (1968). Kiedy zetknąłeś się po raz pierwszy z kolekcjonerstwem jako zjawiskiem historycznym?
– Z kolekcjonerstwem zetknąłem się w toku zbierania materiałów do pracy doktorskiej na początku lat sześćdziesiątych (była ona pierwotną wersją pierwszego z wymienionych tytułów). Czytałem wtedy korespondencję siedemnastowiecznych erudytów, która stała się na przeciąg kilku lat jedną z moich głównych lektur. Już wówczas uderzyła mnie rola kolekcji jako składnika tworzącego się warsztatu historycznego. Instynkt samozachowawczy powstrzymał mnie przed zgłębianiem tego tematu, gdybym tak nie zrobił, pisałbym chyba mój doktorat po dziś dzień. Na szczęście stało się inaczej, doktorat obroniłem w 1965 roku, a książka miała się ukazać nakładem PWN. Uniemożliwił to Marzec ’68.. Pani Hanna Rosnerowa, która kierowała do tej fatalnej daty Redakcją Filozofii PWN, uratowała maszynopis przygotowany do druku. Książka ukazała się dopiero po 1989 roku, wydała ją Aletheia w 1992 roku. Wtedy napisałem do niej wstęp, w którym wyjaśniałem osobliwe perypetie naukowe i edytorskie związane z jej publikacją.
– Jak niejednokrotnie podkreślałeś w swoich książkach, kolekcje stanowią dziedzinę jedyną w swoim rodzaju, zjawisko autonomiczne, odrębne. W tym sensie – relacjonuję Twoje stanowisko – historia kolekcji okazuje się jedną z uprzywilejowanych odmian historii kultury, a nie czymś marginalnym lub pomocniczym w stosunku do historii sztuki lub historii nauki, by posłużyć się tylko tymi przykładami. Ale losów kolekcji niepodobna nigdy oddzielić od losów ludzi, którzy je gromadzili i wzbogacali, a niekiedy też roztrwaniali lub wyprzedawali. Kim oni byli: miłośnikami historii i kultury czy dziwnymi ludźmi (przynajmniej niemała ich część), którzy na ogół lubili się popisywać? La Bruyère dał ich długi opis w swych „Charakterach”: „Kolekcjonerstwo nie jest to zamiłowanie do tego, co wartościowe i piękne, ale do tego, co rzadkie, jedyne, co posiadamy tylko my i nikt inny; to przywiązanie nie do tego, co doskonałe, ale do tego, co poszukiwane i modne. Kolekcjonerstwo to nie rozrywka, ale namiętność”. Kim byli kolekcjonerzy, jakie są ich historyczne zasługi? W jednej z Twoich wypowiedzi na ten temat odkryłem następującą frazę: „Wiedza historyczna jest bez nich nie do pomyślenia” (cyt. za wstęp do pracy Dobromiły Rzyskiej-Laube, „Zbiory artystyczne polskich ziemian na Pomorzu Nadwiślańskim od końca XVIII wieku po czasy dzisiejsze”, s. 11-12).
– Bez kolekcji nie do pomyślenia jest nie tylko wiedza historyczna zależna od archiwów i bibliotek, które są na swój sposób kolekcjami, nadto zaś od danych epigrafiki, numizmatyki, sfragistyki, kultury materialnej, dzieł sztuki, materiałów wykopaliskowych, itd. itp. Nie do pomyślenia są bez nich również mineralogia, paleontologie, botanika, zoologia, antropologia somatyczna, archeologia, etnografia; to wyliczenie nie jest zupełne. Wszystkie dyscypliny naukowe z wyjątkiem matematyki, astronomii, fizyki i chemii zaczynały kształtować się w stuleciach XVI-XVIII jako dyscypliny naukowe właśnie od gromadzenia i porządkowania kolekcji: od gromadzenia możliwie największej liczby okazów z danej dziedziny i jej poddziedzin, a następnie dzielenia ich na klasy zależnie od występujących między nimi podobieństw i różnic, i ustanawiania między nimi jakiegoś porządku. Te podobieństwa i różnice stwierdzano przeważnie w trybie oglądu, postrzeżenia wzrokowego, w szczególnych przypadkach odwołując się do smaku, dotyku, słuchu czy węchu, ale zawsze do nieuzbrojonych zmysłów, które postrzegały tylko powierzchnię, zewnętrzność badanych okazów; wyjątkiem była anatomia, której adepci kroili ciała i narządy. Zbyteczne podkreślać, że badane okazy były zawsze wyrwane z ich pierwotnego otoczenia i martwe, o ile przedtem były istotami żywymi. W historii każdej dyscypliny ten okres dominacji kolekcjonerstwa kończy się kiedy indziej, ale zawsze wraz z wejściem do użytku instrumentów obserwacyjnych, przede wszystkim mikroskopów oraz skalpeli i różnorakich odczynników, czyli z przejściem od postrzegania do interwencji, która zazwyczaj niszczy badany przedmiot; idzie to w parze z przesunięciem zainteresowań z wyglądu na funkcje. Idzie to również w parze z wyjściem z laboratorium czy z muzeum w teren, by badać minerały i istoty żywe w ich naturalnym środowisku, a artefakty – w społecznościach, które je wytworzyły i ich używają, co przesuwa centrum uwagi z pierwszych na drugie. To wychodzenie z dominacji kolekcjonerstwa zajmuje w historii nauki cały niemal XIX wiek.
Ale kolekcjonerzy odegrali niezastąpioną rolę nie tylko w historii nauki. Są oni niedocenianymi zazwyczaj bohaterami historii kultury. Dzieła sztuki, starożytności i i wszelkiego typu zabytki zostały uratowane od zniszczenia i przekazane naszym czasom wpierw za sprawą indywidualnych kolekcjonerów, a później również instytucji takich, jak muzea, które są swego rodzaju zbiorowymi kolekcjonerami. A dawne dzieła sztuki oraz wszelkie starożytności i i zabytki, ponieważ odcinają się swym wyglądem od przedmiotów współczesnych, zwłaszcza użytkowych, budzą ciekawość, uruchamiają wyobraźnię i uczucia, skłaniają, o ile spełnione są pewne dodatkowe warunki, do myślowego wykroczenia poza teraźniejszość ku przeszłości i przyszłości. Co czyniąc, nie tylko inspirują tworzenie nowych dzieł, ale nadto stają się przedmiotami emocjonalnego, a bywa, że również intelektualnego zawłaszczenia przez wielość jednostek i ustanawiają przeto między nimi więź, która może w sprzyjających okolicznościach zmienić je w jeden podmiot.
– W swojej książce wspominasz o fenomenie poprzedzającym powstanie kolekcji prywatnej. Piszesz o skarbcach władców, gdzie gromadzono zarówno klejnoty, jak też przedmioty „staroświeckie” czy pamiątki rodzinne, zwłaszcza relikwie (w przypadku władców Francji np. relikwie Karola Wielkiego i świętego Ludwika). Ale piszesz również o innym zjawisku: „Trofea wojenne, osobliwości przywożone z podróży kupieckich, małe brązy, marmury, gemmy, starożytne monety – takie przedmioty gromadzono spontanicznie w pałacach, kramach i pracowniach Wenecji, a wszystko wskazuje na to, że podobnie było w innych włoskich miastach. Były to, podobnie jak skarbce, kolekcje bez kolekcjonerów”. Kiedy narodził się ten fenomen?
– Nie wiemy. Wolno przypuszczać, że takie kolekcje, które były właściwie skarbcami – ale skarbcami osób czy rodzin, które nie miały tytułów do posiadania skarbców – pojawiają się wraz z ukształtowaniem się oligarchii miejskich, postępami wykształcenia, względną stabilizacją dziedziczenia własności i stosunków społecznych w miastach. Ale nasza wiedza o nich zależy też od wytwarzania i zachowania dokumentów, czyli źródeł pisanych, jest tu więc element przypadku. Dowiadujemy się czegoś na ten temat dzięki dokumentom z terenu Republiki Weneckiej w XIV wieku i wtedy też spotykamy pierwszą kolekcję prywatną, która zostawiła ślad w archiwum. Jej twórcą był notariusz z Treviso, Oliviero Forzetta. Notariusz, a więc mąż wykształcony i bogaty, który najpewniej uprawiał lichwiarstwo i aby odkupić swe grzechy zapisał swe mienie instytucji dobroczynnej. Gdyby nie to i gdyby archiwa się nie zachowały, niczego byśmy o nim nie wiedzieli. Forzetta, co ważne, nie stał się dla nikogo przykładem. Ale dla historyka jest to przypadek bardzo znamienny. Skoro był jeden taki, to mogło ich być więcej. Jego historia pokazuje zatem, jak kolekcje prywatne kształtowały się po cichu w środowisku bogatego i wykształconego mieszczaństwa północnej Italii zanim stały się widoczne i zaczęły się mnożyć. Żeby stać się wzorem dla innych, trzeba było, jak i dziś, być postacią na świeczniku. Dla zafascynowanych antykiem kół literackich okazał się nim Petrarka; dla władców – król Francji, Karol V.
– Jako archetyp kolekcjonera przeszedł do historii Niccolò Niccoli. Dlaczego jego kolekcję uznaje się za epokową, z jakich powodów?
– Niccolò Niccoli był znawcą, kopistą, edytorem i zbieraczem tekstów antycznych, autorem niezachowanej pracy o ortografii łacińskiej, jedną z wyróżniających się osobistości florenckiego, a nawet szerzej: północnowłoskiego środowiska miłośników i badaczy antyku. Ale sławę poza kręgiem uczonych przyniosła mu już za życia kolekcja antycznych waz z kamieni szlachetnych oraz gemm i innych starożytności zgromadzona za pieniądze Medyceuszy i po śmierci Niccolò przejęta przez nich – kolekcja, którą pozwalał oglądać osobom postronnym, acz na pewno nie byle komu, co uczyniło z niej jedną z osobliwości Florencji. Sam Niccolò, jeśli wierzyć relacjom o nim, stylizował się na postać przeniesioną żywcem ze starożytnego Rzymu: dostojnego patrycjusza odzianego w wykwintne szaty i otoczonego niepospolitymi przedmiotami. Było w tym zapewne trochę teatru, ale okazał się on bardzo skutecznym narzędziem kreowania legendy, która przetrwała wieki.
– Z Twojej opowieści wyłania się obraz pewnej grupy społecznej żyjącej w rozproszeniu, ale złożonej z osób zjednoczonych wspólną pasją gromadzenia oraz zamiłowaniem do antyku, zwłaszcza antycznego Rzymu. Dlaczego Rzym?
– Dlatego że Rzym był dla wykształconych elit, dla kleru i dla osób świeckich z ukończoną szkołą miejską, znacznie rzadziej z ukończonym uniwersytetem – dla kupców, przedsiębiorców, prawników, lekarzy, których liczba szybko rośnie od XI wieku w miastach włoskich – synonimem tego, co siedem wieków później zaczęto określać mianem cywilizacji. Wszyscy oni uczyli się łaciny, czcili Wergiliusza i tych pisarzy rzymskich, których znali, patrzyli z podziwem na zabytki rzymskie widoczne w niemal każdym mieście, chodzili lub jeździli po drogach rzymskich, a niektórzy studiowali prawo rzymskie i rzymskie podręczniki medycyny. I wszyscy mieli poczucie, że Rzym stanowi niedościgły wzór, który trzeba naśladować, jeśli chce się zbliżyć do pełni człowieczeństwa, nie licząc na to, że mu się kiedykolwiek dorówna. Jedynym wyjątkiem od tego postulatu była religia, gdyż Rzym starożytny do czasów cesarza Konstantyna był pogański, obcy a niekiedy wręcz wrogi chrześcijaństwu i jego Bogu. Nic więc dziwnego, że w XII wieku zaczęła się formować grupa miłośników i znawców wszystkiego, co antyczne, czyli rzymskie; pod koniec XIV wieku jej członkowie zyskali własną nazwę. Stało się nią słowo humanista, zajmowali się bowiem „rzeczami ludzkimi”, ich ideałem człowieka była jednostka: nie święta, ale świecka, czynna, uczestnicząca w życiu publicznym jako obywatel, polityk, pisarz czy artysta urzeczywistniający rzymskie wzory, a zarazem wierna naukom Kościoła. Nie dostrzegano tu sprzeczności, uważano rzymskość za dającą się pogodzić z chrześcijaństwem za przykładem dwóch Ojców Kościoła szczególnie cenionych przez humanistów, św. Hieronima i św. Augustyna.
– Niccoli związał swoje losy z Florencją. Co to było wtedy za miasto?
– Florencja była republiką miejską, promieniującą na cały obszar chrześcijaństwa łacińskiego, którego była jedną ze stolic intelektualnych za sprawą swoich humanistów oraz jedną ze stolic artystycznych za sprawą swoich malarzy, rzeźbiarzy, architektów. I dzięki humanistom i artystom – jedną ze stolic kolekcjonerstwa i kultu antyku. Była republiką bogatą, ale rozdzieraną konfliktami wewnętrznymi, które ostatecznie doprowadzą do władzy Medyceuszy, najbogatszą bodaj familię w mieście. Analogia z republikańskim Rzymem nasuwa się niemal automatycznie i to ona służyła elitom florenckim za punkt odniesienia w ich myśleniu o sobie samych; wystarczy przypomnieć Machiavellego. Intelektualne promieniowanie Florencji trwało bardzo długo: od Boccacia do Galileusza, od początków nowożytnej literatury do podwalin nowożytnej nauki, od zbiorowości humanistów do rzeczypospolitej piśmienniczej. Nieco krócej, ale też ponad dwa stulecia, trwało jej promieniowanie artystyczne z kulminacją w osobach Leonarda da Vinci i Michała Anioła.
– Na czym polegała wyjątkowość wspomnianej przed chwilą Rzeczypospolitej Piśmienniczej, (to Twoje tłumaczenie tego terminu, które zdążyło się zakorzenić w polszczyźnie)?
– Termin respublica litteraria pojawia się w drugiej dekadzie XV wieku w liście jednego z weneckich humanistów do jego florenckiego korespondenta. Jest wzorowany na respublica christiana, ale w odróżnieniu od niej nazywa zbiorowość świecką, choć zachowała ona pozostałości wzorca klerykalnego do XIX wieku. Prawdziwą karierę zrobi ten termin w stuleciach XVII-XVIII przyswojony językom potocznym jako République des Lettres, Repubblica delle Lettere, Republic of Learning, Gelehrtenrepublik. W hiszpańskim (kastylijskim) był obecny, ale chyba bardzo rzadko. W polszczyźnie owych stuleci nie zagościł, co wydaje się faktem znamiennym. Jak każdy termin tego typu i ten jest wieloznaczny. Zatrzymamy się tu tylko przy dwóch czynionych z niego użytkach. W jednym, bodaj najczęściej spotykanym, jest on zbiorczą nazwą ludzi pióra, literatów w najszerszym tego słowa rozumieniu. Pierwotnie dominują wśród nich osoby, które określilibyśmy mianem pisarzy. Później na pierwszy plan przesuwają się uczeni. Ich wspólnym językiem jest początkowo łacina; od XVII wieku wypiera ją z tej roli francuski. Ich realną więź podtrzymują spotkania, gdy mieszkają w jednym mieście; z biegiem lat ulegną one instytucjonalizacji w postaci stowarzyszeń czy akademii. Podtrzymują ją podróże i krążenie druków oraz wymiana listów, do których dojdą w drugiej połowie XVII wieku periodyki naukowe wydawane przez stowarzyszenia, a od ostatnich dekad tego wieku, w Holandii – przez pojedyncze osoby, za którymi stały potężne przedsiębiorstwa drukarskie. Jedno z takich czasopism wydawane przez Piotra Bayle’a w Rotterdamie od lat osiemdziesiątych XVII wieku nazywało się Nouvelles de la République des Lettres (Nowiny Rzeczypospolitej Piśmienniczej). Wszystko to sprawia, że Rzeczpospolita Piśmiennicza ma swoich bohaterów, swoje wzory osobowe, normy i reguły postępowania zarówno w badaniach naukowych, jak w stosunkach wzajemnych między jej członkami. Tu dochodzimy do drugiego znaczenia interesującego nas terminu, które skrystalizowało się w znacznej mierze za sprawą Bayle’a. Rzeczpospolita Piśmiennicza bowiem zaczyna być również nazwą ponadnarodowej, ponadpaństwowej i – co w owych czasach było niezwykle ważne – ponadwyznaniowej wspólnoty, której członkowie kierują się rozumem i która nie ma określonego miejsca na mapie; gdyż jest wszędzie tam, gdzie przebywa choćby jeden z nich. Rzeczpospolita Piśmiennicza w tym rozumieniu jest, jak widać, utopią, ale jest to utopia, w której realność wierzą, acz zapewne w różnym stopniu, członkowie ucieleśnionej i zinstytucjonalizowanej Rzeczypospolitej Piśmienniczej, co nie pozostaje bez wpływu na ich świadomość siebie, ich myślenie i ich zachowanie.
– Italia kolekcjonerów grawitowała wokół Florencji. Drugie miejsce po Florencji zajmuje Wenecja. W pierwszej połowie XV wieku liczba kolekcjonerów była tam prawie taka sama (uwzględniając wyspy lub inne posiadłości Republiki), lecz – jak podkreślasz w książce – ich kolekcje nie oddziaływały w taki sposób jak zbiory florenckie. Rzym pozostawał wtedy na uboczu, co miało ulec zmianie, kiedy w ostatnich dekadach tego stulecia, stał się stolicą kolekcjonerstwa: „nie ma sensu” – piszesz – „wdawać się w statystyki – począwszy od lat siedemdziesiątych XV wieku, nie ma w Rzymie pałacu kardynała lub rodziny arystokratycznej, które nie miałaby kolekcji starożytności”. Do którego z tych miast wyruszyłeś w pierwszej kolejności, by podjąć badania nad zgromadzonymi tam kolekcjami, kiedy to było, jakie kolekcje były przedmiotem Twego zainteresowania, co zapadło ci w pamięć?
– Pierwszym włoskim miastem, które poznałem był Rzym, skąd pojechałem do Florencji w drodze powrotnej do Warszawy. Wyjazd ten nie był spowodowany moim zainteresowaniem kolekcjami. Zaprosili mnie historycy filozofii z Uniwersytetu Rzymskiego (Sapienzy) na czele z Tullio Gregory. Interesowała go tematyka mojej rozprawy doktorskiej, której nie mógł, rzecz jasna, przeczytać i którą, o ile dobrze pamiętam, referowałem. Ale w przerwach między intensywnym zwiedzaniem przesiadywałem w bibliotece Szkoły Francuskiej w Palazzo Farnese i czytałem prace o historii muzeów bez jakiejkolwiek sprecyzowanej intencji. We Florencji z kolei wygłosiłem odczyt o jednym z tamtejszych stowarzyszeń naukowych, co było pokłosiem polsko-włoskiego spotkania na temat filozofii renesansu zorganizowanego w Warszawie, w Instytucie Filozofii PAN, przez Lecha Szczuckiego. Brała w nim m. in. udział Paola Zambelli i to ona zaprosiła mnie następnie do Florencji; był to początek przyjaźni, która trwa po dziś dzień. W Rzymie byłem trzy tygodnie, we Florencji trzy dni. I tu i tam obejrzałem tyle, ile zdołałem obejrzeć, ale bynajmniej nie myślałem o zajmowaniu się kolekcjami włoskimi. Nie myślałem o tym i po przyjeździe do Paryża, gdy zacząłem poważnie badać paryskie kolekcje w XVIII wieku i publikować pierwsze prace na ten temat, choć bywałem wtedy często we Włoszech z uwagi na udział w gronie, które było de facto komitetem redakcyjnym Enciclopedia Einaudi, a formalnie składało się z doradców jej twórcy i redaktora naczelnego, Ruggiera Romano. Mój artykuł Collezione, opublikowany w jej trzecim tomie zainteresował Girolamo Arnaldiego, wybitnego włoskiego mediewistę i przyjaciela Polski i Polaków, m. in. Aleksandra Gieysztora, zaangażowanego wtedy w wydawanie wielotomowej Storia della cultura veneta. Znaliśmy się trochę od kilku lat, ale z zupełnie innego terenu; napisałem nawet na jego zamówienie dla tygodnika L’Europa artykuł Od studentów w Warszawie do robotników na Wybrzeżu. Po ukazaniu się rzeczy o kolekcjach w Encyklopedii, Gilmo, jak nazywali go wszyscy przyjaciele, zaproponował mi napisanie studium o kolekcjonerstwie weneckim – nie wenecjańskim tylko, ale na całym obszarze Serenissimy w XVII wieku. Propozycja była zachwycająca tym bardziej, że kończyłem moje pisanie dla Encyklopedii i że praca nad kolekcjami paryskimi była zaawansowana. Był tylko jeden szkopuł: o ile o kolekcjonerach w samej Wenecji coś tam wiedziałem – bardzo niewiele, jak się miało okazać – to o kolekcjonerach w Veneto nie wiedziałem nic, po prostu nic. Z tym zdawałoby się nieodpartym argumentem odmówiłem. I wtedy Neri Pozza, właściciel wydawnictwa, w którym ukazywała się Historia kultury weneckiej, namówiony, jak przypuszczam przez Gilmo, oświadczył, że jak się nie wie, to można się dowiedzieć i że on wypłaci mi z góry całe honorarium , a ja zużyję je na wakacyjny objazd miast i miasteczek Veneto i na pracę w samej Wenecji, żeby zgromadzić materiał, który będę mógł uzupełnić w Paryżu. Tak oto zaczęliśmy z żoną nasze podróże po Veneto, w czym niezmiernie pomogli nam włoscy przyjaciele, przede wszystkim z Werony, udostępniając mieszkania – na hotele, nawet najtańsze, nie bardzo nas było stać – przekazując nas niejako z rąk do rąk i organizując zaproszenia na wykłady i konferencje, co pozwalało pokryć koszty podróży. Na pomoc mojej macierzystej instytucji liczyć nie mogłem, bo nie byłem patentowanym historykiem Wenecji i żadna komisja nie przyznałaby mi – i słusznie! – subwencji na badania, które mogły wyglądać na pretekst do przyjemnego spędzania czasu w miejscach atrakcyjnych turystycznie. Istotną rolę w ukierunkowaniu mojej pracy odegrał, jak z tego widać, przypadek.
– Nieraz podkreślasz w swojej syntezie dziejów muzeów znaczenie XVI stulecia, kiedy kolekcjonerstwo ogarnia cały obszar chrześcijaństwa łacińskiego: przekracza Alpy, pojawia się we Francji, w miastach flamandzkich i nadreńskich; kolekcje można spotkać od Hiszpanii po Anglię i Skandynawię; zbiory gdańskich kolekcjonerów żyjących w XVII wieku niewiele różnią się od kolekcji gromadzonych w Weronie czy Brugii. Towarzyszy temu ruch umysłowy, który odzwierciedlają przemiany w europejskiej filozofii. „Europa teologii” ustępuje miejsca „Europie ciekawości”. Czy mógłbyś przybliżyć istotę dokonującej się zmiany i jej konsekwencje.
– Od XII wieku chrześcijaństwo łacińskie, respublica christiana – nazwy bardziej odpowiedniej w tym przypadku niż Europa – wchodzi na drogę intensywniejszego niż w poprzednich stuleciach przyswajania sobie dorobku starożytności. Zaowocuje to studiowaniem prawa rzymskiego, uczynieniem z pism Arystotelesa podstawy nauczania uniwersyteckiego oraz przekładami autorów arabskich: filozofów, astrologów, alchemików. Już w tym widać pierwsze manifestacje ciekawości: dążności do poznawania rzeczy niekiedy wręcz zakazanych, a z reguły usytuowanych poza terenem ortodoksji, do zadawania pytań niestosownych, wykraczających poza granice wytyczone przez Pismo Święte, Ojców Kościoła i orzeczenia kościelnego magisterium, oraz kilku pisarzy rzymskich włączonych, choć byli poganami, do kanonu. Ta dążność do przekraczania granic w czasie i przestrzeni wyrazi się później – z jednej strony – w wyjściu poza łacinę ku grece, hebrajskiemu i językom wschodnim, i w nieodłącznym od tego poszukiwaniu i kopiowaniu coraz liczniejszych dawnych tekstów, a z drugiej strony – coraz dalszych i niebezpieczniejszych podróżach. Kolejnym krokiem w tym kierunku będzie zapoczątkowanie przełamywania bariery zmysłów dzięki wynalazkowi teleskopu i mikroskopu, a następnie przełamywania bariery energetycznej dzięki maszynom parowym w wieku XVIII. Jeśli początkowo chciano tylko dorównać Rzymianom, to już w XVI wieku uświadomiono sobie, że w pewnych dziedzinach pozostawiono ich w tyle, bo przecież nie znali oni ani busoli, ani Nowego Świata, ani prochu strzelniczego, ani druku, przy czym ta lista nie była zamknięta.
– W 1987 roku ukazała się u Gallimarda Twoja książka „Zbieracze i osobliwości” (pol. tłum. 1996), która gromadzi rozprawy powstałe między 1974 rokiem a 1983. Odsłaniają one zmiany w zawartości kolekcji, które dokonały się od XVI po XVIII wiek; dalej – przemiany kontekstu społecznego kolekcjonerstwa oraz języka używanego do opisu zbiorów i sposobu ich eksponowania; wreszcie – postaw zajmowanych wobec kolekcji przez tych, którzy je pokazywali i przez tych, którzy je oglądali. W przyjętej przez Ciebie perspektywie kolekcje stają się swoistym zwierciadłem kultury i duchowości europejskiej. Z tych poszukiwań, jak sądzę, wyrasta też twoja inna książka „Europa i jej narody” (1990, pol. tłum. 1992), podobnie jak twoja współpraca z Pierrem Nora i współautorstwo cyklu o francuskich miejscach pamięci („Lieux de memoire”), którego pierwszy tom ukazał się w 1984 roku. Czym jest dla Ciebie Europa, co ją ożywia i nadaje tak odrębną treść? Co oznacza pamięć Europy – jest to tylko hasło, skrót myślowy czy depozyt zawarty w semioforach?
– Nie mówiłbym o „współautorstwie” w przypadku Lieux de mémoire. Uczestniczyłem tylko w dyskusjach na ten temat, gdyż przeplatały się one z cotygodniowymi dyskusjami redakcyjnymi Le Débat, i napisałem do tej publikacji trzy teksty, ale nie byłem jedynym autorem, który ich tyle napisał. Zaznaczę, że nie miały one związku z tematyką europejską. Dotyczyły odpowiednio francuskiego periodyku historycznego Les Annales, obecności Gallów i Franków w historiografii i kulturze francuskiej oraz historii archiwów francuskich – z perspektywy miejsc pamięci. O Europie usłyszałem może nie po raz pierwszy, ale po raz pierwszy w sposób, który mi zapadł w pamięć. Miało to miejsce przy przekraczaniu Wołgi, w drodze powrotnej z Kazachstanu do Polski; gdy byliśmy już na drugim brzegu, ktoś powiedział jesteśmy wreszcie w Europie. O Europie mówiło się sporo u mnie w domu, gdy powstawała Europejska Wspólnota Węgla i Stali; moja mama, ekonomistka, pracownik Ministerstwa Handlu Zagranicznego, widziała w tym zagrożenie dla interesów gospodarczych Polski. Napisałem nawet na ten temat artykuł w najlepszym stylu ówczesnej propagandy antyeuropejskiej; na szczęście dla mnie, nie został on chyba nigdy wydrukowany. Europa wróciła do mnie podczas pisania rozdziału rozprawy doktorskiej o rzeczypospolitej piśmienniczej. Zresztą cała ta rozprawa narzucała niejako horyzont europejski, bo zmuszała do wychodzenia poza granice Francji ku Niderlandom, Italii, Cesarstwu, Anglii. Ten horyzont europejski – dziś powiedziałbym: horyzont chrześcijaństwa łacińskiego – był jeszcze bardziej nieuchronny w rozprawie habilitacyjnej, co widać w jej wstępie, gdzie próbowałem pokazać obecność legendy o trojańskim rodowodzie Franków w kronikarstwie różnych krajów od Anglii po Polskę i od Hiszpanii po Skandynawię. Ale sama Europa, jej jednoczenia i podziały, zainteresowała mnie w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy dyskutowało się dużo na ten temat. Napisałem wtedy artykuł do efemerycznego pisma francuskiej „drugiej lewicy” pod tytułem Europa i jej narody. Mój przyjaciel, Marcel Gauchet, przeczytał ten artykuł i powiedział: napisałeś spis rzeczy książki, napisz książkę. Co się też i stało. Książka pod tym samym tytułem, co wspomniany artykuł, miała dobre przyjęcie, kilka przekładów, i wciągnęła mnie w problematykę integracji europejskiej w podwójnej roli komentatora i historyka. Kiedy kilka lat później wykładałem w Instytucie Europejskim Uniwersytetu Genewskiego zająłem się się historią myślenia i pisania o historii Europy, która skłania do nieco innego niż zwykle spojrzenia na takich m. in. autorów, jak Wolter i Gibbon, gdyż ich wielkie dzieła – Essai sur les moeurs pierwszego i History of the Decline and Fall of the Roman Empire drugiego – mogą być odczytane właśnie jako historie Europy.
Pamięć Europy jest czymś najzupełniej realnym, wpisanym w granice języków i wierzeń, w krajobrazy miejskie i wiejskie, w dzieła sztuki i piśmiennictwa, w zabytki, w normy prawne. Składają się na nią różne warstwy, które nałożyły się jedne na drugie, przy czym późniejsze zniekształcały wcześniejsze: celtycka, rzymska i grecka, „barbarzyńska”, chrześcijańska, oświeceniowa… Chrześcijaństwo jest fundamentem Europy ale jak gmach nie sprowadza się do swoich fundamentów, tak dzisiejsza Europa nie jest chrześcijańska, choć zawdzięcza chrześcijaństwu niezmiernie dużo dobrego i złego. Od XV wieku Europa – wtedy jeszcze nie całkiem Europa – staje się coraz bardziej cywilizacją transgresji, jakby obrała za dewizę plus ultra. Skutki tego były i wspaniałe, i straszne, przy czym pierwsze nie usprawiedliwiają drugich. Nasza historia i nasza pamięć zawierają przykłady nadludzkiej wzniosłości i nieludzkiej podłości, dobroczynności i okrucieństwa. I z tą dwoistością Europy musimy się borykać.
– Wybacz osobiste pytanie, ale jak potrafiłeś połączyć studia nad kolekcjami z rozlicznymi inicjatywami, które wypełniły Twoją aktywność edytorską i publiczną od lat siedemdziesiątych? Napisałeś wtedy „L’ordre du temps” (1984, pol. tłum. 2014; „dzieło najwybitniejszego filozofa wśród historyków i historyka wśród filozofów” – to opinia Paula Ricœur), jak też zaangażowałeś się w prace nad Encyklopedią Einaudiego, w której opublikowano twój wspomniany już tekst dotyczący kolekcji (1978). Niezależnie od tych dokonań zorganizowałeś konferencję „1956 – dwadzieścia lat później” (1976), która zgromadziła najważniejsze nazwiska emigracji pomarcowej oraz czołowych intelektualistów francuskich; współtworzyłeś dwumiesięcznik „Le Débat”, którego pierwszy numer ukazał się w dniu pogrzebu Jean-Paula Sartre’a w 1980 roku, a potem przez czterdzieści lat uczestniczyłeś w pracach zespołu redakcyjnego obok Pierre’a Nora oraz Marcela Gaucheta. Również na początku lat osiemdziesiątych przyłączyłeś się do kręgu „Kultury”, nawiązując przyjazne relacje z Jerzym Giedroyciem, Zofią Hertz, Józefem Czapskim, Gustawem Herlingiem-Grudzińskim. A trzeba do tego jeszcze dodać udział w inicjatywach na rzecz NSZZ „Solidarność” po 13 grudnia 1981 roku, jak też zaangażowanie w działania jej brukselskiego Biura Koordynacyjnego, któremu przewodził Jerzy Milewski. Jak łączyłeś tak różne aktywności i sprawy? Czy w ten sposób rozumiesz profesję historyka, to znaczy – nie tylko jako zawód i powołanie, ale właśnie jako powinność intelektualisty, który zajmuje się „semioforami” – z jednej strony, a z drugiej – uczestniczy w życiu publicznym?
– Nie chciałbym sprawiać wrażenia, że byłem męczennikiem pracy. Wszystkie te zajęcia zostawiały nam, żonie i mnie, czas na życie kulturalne – kino, koncerty, wystawy, w mniejszym stopniu teatr, ale wszystkie sztuki Kantora pokazywane w Paryżu obejrzeliśmy – i na dość intensywne w pewnym okresie życie przyjacielskie i towarzyskie, głównie w niedziele i święta. Wakacje służyły do zwiedzania. W sumie uważam, że bawiliśmy się całkiem nieźle i w Warszawie i w podparyskim Antony. Nie chciałbym też występować w roli wzoru. Nie lubię używać wobec siebie takich wielkich słów, jak „powołanie” czy „powinność”. Tak się w moim życiu złożyło, że byłem od wczesnej młodości zaangażowany w politykę wpierw jako komunista, potem jako dysydent, jeszcze później jako emigrant, że, jak uważano, miałem coś do powiedzenia i że umiałem jako tako pisać po polsku i po francusku, więc dostawałem różne propozycje i zaproszenia. I starałem się spełniać oczekiwania matki, żony, przyjaciół, osób, na których opinii mi zależało, bo tak zostałem wychowany. To chyba wszystko, co mogę na ten temat powiedzieć.
– Zatrzymajmy się jeszcze przy tematyce warsztatu historyka. Wiem, że zdecydowanie odrzucasz postmodernistyczną postawę negującą możliwość jakiegokolwiek poznania historycznego. Opowiadasz się po stronie faktów, twardych źródeł i ich rzetelnej krytyki. Gdy postmodernista widzi (w skrajnej wersji) tylko „gry językowe”, Ty rekonstruujesz przeszłość w oparciu o dostępne dane, dążąc do prawdy o minionym świecie. Lecz nacisk, który kładziesz na jakość pisarstwa historycznego (jego formę, styl, środki wyrazu) zbliża Cię do stanowiska Haydena White’a, podkreślającego ogromne znaczenie w pisarstwie historycznym wyobraźni i talentu literackiego. W Twoim przypadku styl, jego półtony i zawieszone pytania, są nie tylko środkami formalnymi, lecz również instrumentem poznania badanego problemu. Mistrzostwo słowa pozwala powiedzieć więcej. Twoim zdaniem, kim jest historyk dzisiaj? Jaka jest Twoja autodefinicja pisarstwa historycznego? Czy historia ma przyszłość?
– Uprawianie historii w idealnym przypadku ma moim zdaniem cztery równie ważne wymiary: badawczy (czy poznawczy), pojęciowy, pisarski i publiczny. Badawczy jest tym, który odróżnia historię od zmyślenia, fakty od fikcji. To, o czym mówi historyk, powinno być stwierdzone za pośrednictwem źródeł: przekazów z przeszłości poddanych uprzednio krytyce. Ale historia nie jest po prostu zbiorem faktów ułożonych byle jak. Wymagamy od historyka, by umiał uczynić fakty pojmowalnymi, organizując je w całość, która ma określony sens. Do tego celu jest mu potrzebny aparat pojęciowy zapożyczany, zależnie od miejsca i czasu, od religii, ideologii, nauk społecznych i dostosowywany przez każdego historyka do jego swoistych potrzeb. W tym punkcie wkracza już w jakimś zakresie subiektywność. Ostateczny produkt przemyślenia i uporządkowania faktów musi być spisany i tym sposobem uprzedmiotowiony. Jest to jednak operacja, która nakłada dodatkowe wymagania i wnosi elementy wyobrażeniowe, nie wywodliwe ani z faktów ani z pojęć. Subiektywność historyka wkracza tu jeszcze bardziej w tkankę narracji historycznej. Do tego dochodzi wymiar publiczny, zajmowanie stanowiska w sprawach związanych z samym uprawianiem zawodu historyka – walka o dostęp do archiwów, czy przeciw cenzurze albo określaniu przez władzę jedynego dopuszczalnego przedstawienia jakiegoś wycinka przeszłości. Krótko mówiąc, historia to nie tylko –grafia; to przede wszystkim –logia i –zofia , niekiedy również –machia.
To, oczywiście, w telegraficznym skrócie, bo rozważaniami na ten temat można wypełnić grubą księgę. A na pytanie o to, kim jest dzisiaj historyk? Odpowiedzieć trzeba niestety – wszystkim: bojownikiem o prawdę i krzewicielem kłamstw, uczonym i propagandystą, badaczem i zmyślaczem. Historia jest nieustannie obecna w debacie publicznej we wszystkich postaciach i odmianach. I nic nie wskazuje na to, by w przyszłości miało być inaczej.
– Powróćmy do Twojej książki. Myśląc o kolekcjach i zebranych w ich ramach przedmiotach, wiążemy z tymi zbiorami nadzieję na trwałość, stabilność, niemal wieczność. Tymczasem losy kolekcji bywały często burzliwe. Wielkim redystrybutorem dzieł sztuki okazała się wojna, podobnie jak polityka…
– Losy kolekcji bywały zaiste burzliwe: skarbce zmieniały właścicieli zależnie od sukcesów wojennych, dzieła sztuki i kurioza przechodziły od pokonanych do zwycięzców i od zrujnowanych do nowobogackich. Jest tak co najmniej od starożytnej Mezopotamii. Pomimo tych perypetii bardzo wiele przedmiotów przetrwało. Wiele zależało od materiału, z jakiego były zrobione; posąg z bazaltu ma większe szanse przetrwania niż rzeźba z drewna. Wiele zależało też od otoczenia, do którego trafiły: piaski egipskie przechowują wszystko znacznie lepiej niż kwaśne gleby północnej Europy. O ile jednak samo fizyczne przetrwanie dawnych przedmiotów było w znacznej mierze zależne od czynników naturalnych, o tyle ich wydobycie na jaw i ponowne wprowadzenie do obiegu – nadanie odpadom rangi semioforów – było pochodne wyłącznie wobec czynników kulturowych. Zerwanie ciągłości kulturowej spowodowane gruntowną zmianą wierzeń zbiorowych, wyparciem pogaństwa przez chrześcijaństwo, nie tylko nie poszło w parze z próbą unicestwienia wszelkich śladów pogańskiej przeszłości, ale łączyło się z dążeniem do zachowania tych wszystkich jej elementów – pomników piśmiennictwa i sztuki, – które można było zachować pod warunkiem neutralizacji ich pogańskiego charakteru. Wyraziło się to następnie w kolejnych „odrodzeniach starożytności”. Było to moim zdaniem spowodowane szczególną postawą chrześcijaństwa wobec przedchrześcijańskiej przeszłości. Najbardziej widomym i doktrynalnie istotnym przejawem tej postawy jest przejęcie dziedzictwa żydowskiego wraz ze Starym Testamentem przy neutralizacji tych jego składników, które były nie do pogodzenia z nową wiarą. Postawa ta powodowała w chrześcijaństwie napięcia i konflikty, rodziła ikonoklazmy i próby radykalnego zerwania z przedchrześcijańską przeszłością, pogańską dla jednych, żydowską dla innych, ale nie odniosły one nigdy zwycięstwa.
– Wszystkie kolekcje, podkreślasz, prowadzą w ostatecznym rozrachunku do muzeum, choćby nawet krętymi drogami. Jakie więc drogi doprowadziły do powstania muzeum – instytucji, rozumianej jako kolekcja pokazywana publicznie i dostępna dla wszystkich?
– Odpowiedź na to pytanie zajmuje cały pierwszy tom mojej książki. Ale jeśli mam ją streścić w kilku zdaniach, powiem tyle. Warunkiem koniecznym powstania muzeum było wspomniane wyżej „odrodzenie starożytności” i w tych ramach ponowne odkrycie kolekcji prywatnych za przykładem Rzymian przez wykształcone w duchu humanizmu oligarchie włoskich republik miejskich i przez dynastie panujące we Francji i w Burgundii. To jednak nie wystarcza. Kolekcje prywatne istniały od wieków w Chinach, ale muzeum tam nie powstało. Drugim warunkiem powstania muzeum była sekularyzacja myślenia, postrzegania i obyczajów postępująca w chrześcijaństwie łacińskim od XII wieku. Sekularyzacja, która wyrażała się początkowo w entuzjastycznym przejmowaniu dziedzictwa rzymskiego, choć było pogańskie, dzięki neutralizowaniu jego treści wierzeniowych przez ujmowanie ich w kategorie historyczne lub estetyczne. I która rychło doprowadziła do stosowania tego samego zabiegu do treści wiary chrześcijańskiej, co pozwoliło spojrzeć na obraz religijny nie jako na instrument kultu, ale jako na dzieło sztuki i podziwiać go jako taki. Było rzecz jasna również wiele warunków gospodarczych i politycznych powstania muzeum, ale można i trzeba je tu pominąć.
– Czy wartość artystyczna gromadzonych przed wiekami zbiorów przetrwała próbę czasu? Czy to, co podobało się Olivierowi Forzettiemu, notariuszowi z Treviso z XIV wieku, utrwalił europejski kanon, czy przeciwnie – dzisiejszy ekspert domu aukcyjnego czy kustosz muzealny uznałby za niegodne uwagi. Której epoki historycznej jesteśmy największymi dłużnikami? Która z nich jest aktem fundacji naszej teraźniejszości? Czy takie pytania wypada jeszcze stawiać?
– Nie wiem, czy wypada je stawiać. Moje widzenie historii jest widzeniem stratygraficznym, co znaczy, że wkłady kolejnych epok nawarstwiają się, przy czym późniejsze zmieniają wcześniejsze, które są ich opoką. Z tej perspektywy jesteśmy wytworem całej przeszłości ludzkiej i biologiczno-geologicznej. Uwidacznia to ewolucja kanonu artystycznego, do którego pierwotnie, w czasach Forzetta’y, należały tylko zabytki antyczne. Potem doszła do nich sztuka włoska od Giotto do Rafaela i Tycjana, i Flamandowie od van Eycka po Rubensa. Pomijam wewnętrzne przewartościowania w obrębie tego zestawu dzieł i zostawiam na uboczu rzeźbę. Kolejną istotną zmianą kanony będzie wprowadzenie doń średniowiecza, za którym szybko, w ciągu zaledwie stu lat, pójdzie sztuka Japonii i Chin, sztuka islamu, sztuka Afryki i Oceanii, sztuka pierwotna….Ostatecznie przyswoiliśmy sobie całą przeszłość i kanon przestał istnieć. Muzeum miało w tych przemianach wielki udział.
Odpowiedź na pytanie o to, która epoka jest podstawą „naszej teraźniejszości”, jest nieuchronnie sądem wartościującym i zależy od tego, jak widzi się „naszą teraźniejszość”. To zaś jest przedmiotem gwałtownego sporu. Kiedyś określanie jej było przywilejem wykształconych elit kulturowych, politycznych, gospodarczych… Były one wprawdzie podzielone, ale łączyły je wspólna im edukacja i zinterioryzowany przez ich członków szacunek dla hierarchii i dla uznanych autorytetów. Ujmowało to spory w obrębie elit w pewne ramy. Po pierwszej wojnie światowej elity zaczęły być pozbawiane monopolu określania teraźniejszości; dokonało się to ostatecznie na naszych oczach, acz w różnych krajach w różnym stopniu, w najmniejszym chyba w Wielkiej Brytanii. Efektem jest erozja autorytetów, negowanie kompetencji i dochodzenie do władzy demagogów przemawiających w imieniu „ludu” czy „mas” różnie przez różnych nazywanych, i dążących do zapewnienia sobie monopolu określania teraźniejszości we wszystkich dziedzinach od polityki po kulturę. To zaś rzutuje w znacznej mierze na wybór epoki historycznej, w której lokuje się ideały i wzory. W dzisiejszej Polsce, by nie szukać daleko, dla naszego demagoga narodowego, jego przybocznych i znacznego odłamu kleru są nią czasy kontrreformacji i sarmatyzmu; romantyzm jest sprowadzony do ich przedłużenia, „Katolickie państwo narodu polskiego” stale majaczy na horyzoncie obecnych władców Rzeczypospolitej. Na przeciwnym biegunie są ci, którym inspiracji dostarcza oświecenie i jego reinkarnacje: kompetencje a nie demagogia, świeckość a nie dewocja, praworządność a nie samowola, samorządność a nie wodzostwo, europejskość a nie ksenofobia. Demokrację każda strona rozumie po swojemu, co dodatkowo zaognia spór między nimi i sprawia, że jest on, a przynajmniej zdaje się nieuleczalny.
– W tej chwili jest już dostępny po polsku tom pierwszy Twojej książki. Obejmuje on długi okres od początków istnienia kolekcji do rewolucji francuskiej. O czym traktują następne tomy, jaką przyjąłeś periodyzację…?
– Tom drugi obejmuje okres od rewolucji francuskiej do połowy XIX wieku, a dokładnie – do pierwszej wystawy światowej z Londynie w 1851 roku. Jest to okres krótki, ale bardzo intensywny i przełomowy w historii muzeum z uwagi zarówno na znaczny wzrost liczby muzeów, jak też na zmianę statusu tej instytucji, która za sprawą rewolucji z dynastycznej staje się narodową, co idzie w parze z tworzeniem wielkich muzeów sztuki tam, gdzie ich jeszcze nie było – Prado, londyńska National Gallery, pinakoteka monachijska, Altes Museum w Berlinie – oraz z zapoczątkowanym we Francji różnicowaniem się muzeów i otwieraniem ich coraz częściej poza stolicami, w ośrodkach miejskich o rosnącej wadze ludnościowej lub gospodarczej. Pozostajemy tu cały czas w Europie zachodniej od Hiszpanii i Włoch po kraje skandynawskie na czele z Danią, której innowacje muzealne promieniują na resztę Europy; w innych regionach muzeum, o ile jest reprezentowane, to najwyżej przez pojedyncze placówki.
O ile tom drugi pokazuje impulsy towarzyszące tworzeniu i, by tak rzec, unaradawianiu muzeów przez rewolucję francuską – rewolucję polityczną! – to bohaterką trzeciego jest rewolucja przemysłowa z epicentrum w Wielkiej Brytanii, której wpływ na muzea był chyba nawet jeszcze większy i miał zasięg światowy. Obejmuje on okres od 1851 do 2020 roku. Po pokazaniu przemian, jakim uległy w Europie zachodniej różne typy muzeów między wystawą z 1851 roku a pierwszą wojną światową, przechodzimy do Europy środkowej, do Czech, Polski i Węgier, a stamtąd do Europy wschodniej, głównie do Rosji, by skończyć na muzeach tworzonych przez Europejczyków poza Europą: w Indiach, Australii i Nowej Zelandii, Afryce południowej, Ameryce łacińskiej. Ale od drugiej połowy XIX wieku muzea powstają nie tylko za sprawą Europejczyków, lecz są przyswajane przez ludzi innych kultur. Tak dzieje się Cesarstwie osmańskim, w Egipcie, w Japonii i w Chinach.
Kolejnych pięć rozdzia muzeów w Stanach Zjednoczonych od wojny o niepodległość do drugiej wojny światowej; w pewnych przypadkach nawet do dnia dzisiejszego. Mowa tu o ich funkcjonowaniu w latach poprzedzających wojnę secesyjną, gdy są rozdarte między nauką a rozrywką; o trudnych narodzinach Smithsonian Institution i jej muzeów; o zmianie klimatu gospodarczego, obyczajowego i kulturowego po wojnie secesyjnej oraz mnożeniu się w tych nowych warunkach muzeów, które szybko wejdą do czołówki światowej; o stosunkach muzeów z darczyńcami i problemach związanych z ich funkcjonowaniem; o dyskusjach, których były przedmiotem.
Część przedostatnia wraca do Europy okresu wojen i totalitaryzmów i po przedstawieniu skutków pierwszej wojny światowej dla muzeów omawia muzea lat międzywojennych, zwłaszcza muzea awangardy artystycznej i muzea krajów totalitarnych: sowieckie, faszystowskie, nazistowskie – co prowadzi do historii muzeów w latach drugiej wojny światowej, która zaczyna się w Chinach i w Hiszpanii, a osiąga paroksyzm w Europie, zwłaszcza środkowej i wschodniej. Jest to historia zniszczeń i grabieży dokonywanej na bezprecedensową skalę przez okupantów nazistowskich a pod koniec wojny przez armię sowiecką w wyzwalanych przez nią krajach. I jest to historia restytucji zrealizowanych głównie przez armię amerykańską oraz powojennej odbudowy. Książkę kończy historia boomu muzealnego od lat pięćdziesiątych do epidemii COVID-19: wzrostu liczby muzeów, rozmiarów ich kolekcji, zajmowanej powierzchni, roli w życiu publicznym, liczby zwiedzających. Jest to zarazem historia przemian, jakim muzea ulegały w tym czasie i problemów, którym musiały stawić czoła.
Jak z tego widać zastosowana periodyzacja wpisuje historię muzeów w warunkujące ją w jej zasadniczym zrębie przemiany gospodarcze, społeczne, ideologiczne, polityczne, a nadto artystyczne, naukowe i techniczne. Pokazuje ją jako wypadkową tych przemian, modulowanych wszelako przez rolę wydarzeń i jednostek.
Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 178/2023