Na początku listopada 1945 r., po kilku miesiącach rozjazdów pomiędzy Londynem, Italią i Bliskim Wschodem, Jerzy Giedroyc zatrzymał się na dłużej w Paryżu. Zamieszkał w okazałym Hôtel de Charron, przy 15 quai de Bourbon, gdzie kwaterował Józef Czapski, szef Samodzielnego Wydziału Kultury i Prasy 2 Korpusu Polskiego. Wkrótce jednak przekonał przyjaciela, że powinien przenieść siedzibę podległej mu placówki do jeszcze bardziej reprezentacyjnego gmachu przy wschodnim nabrzeżu Wyspy św. Ludwika. Znalazł tam lokum także dla siebie.
W niczym nie przypominało ono przestronnego apartamentu, jaki do 4 września 1939 r. zajmował w Warszawie. Wyposażenie skromnego pokoju składało się jedynie z łóżka, szafy oraz etażerki. W miniaturowej kuchence nie zainstalowano jeszcze nawet palnika gazowego.
„Niestety – donosił Zofii Hertz – nie ma tu pieca jest tylko kominek, ale jeśli nawet okaże się, że jest zdolny do funkcjonowania, to wcale nie jest pewne, czy można w nim palić węglem. W każdym razie jestem zadowolony, gdyż nareszcie mam jakiś własny kąt, mogłem rozpakować graty, których zebrało się nieprawdopodobnie dużo, no i książki, których mam taką masę, że nie włażą do dwóch skrzyń metalowych ogromnych”. Wszystkie opisane w liście mankamenty pied-à-terre wydają się mało istotne, jeśli zważyć, że znajdowało się ono na poddaszu Hôtel Lambert.
Doprawdy, trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce na inaugurację nowego etapu emigracyjnej epopei Jerzego Giedroycia. Wprawdzie niezamieszkała od dawna rezydencja ks. Adama Jerzego Czartoryskiego mocno podupadła pod względem materialnym, ale w aspekcie symbolicznym nie mógł się z nią wciąż równać żaden z „polskich” adresów nad Sekwaną. Jej nowy lokator darzył atencją „niekoronowanego króla Polski”. Rzecz jasna nie za anachroniczny program uregulowania stosunków społeczno-politycznych w wyzwolonej spod władzy zaborców ojczyźnie. Widział w nim prekursora myślenia o Rzeczypospolitej, jako istotnym elemencie porządku europejskiego. Cenił za konsekwencję z jaką przypominał rządom, jak i opinii publicznej Starego Kontynentu, że jej prawa zostały pogwałcone. Podziwiał wreszcie za koncept prezentowania polskich dążeń niepodległościowych w szerszym kontekście: walki o wolność ludów i narodów ujarzmionych przez rosyjski imperializm. Po latach twierdził, że jeszcze przed zakończeniem II wojny światowej nosił się z zamiarem stworzenia wspólnie z Rogerem Raczyńskim i Piotrem Dunin-Borkowskim „małego Hôtel Lambert”, oddziałującego na obce środowiska polityczne. Śmierć przyjaciół pokrzyżowała jednak te plany. W swym gabinecie w Maisons-Laffitte powiesił wszak sztych z podobizną Xięcia. Przez sentyment czy dla inspiracji?
Decyzję o pozostaniu na emigracji Jerzy Giedroyc podjął jeszcze w drugiej połowie 1944 r., gdy stało się oczywiste, że Europa Środkowo-Wschodnia znajdzie się w sowieckiej strefie wpływów. Nie miał żadnych złudzeń, co do intencji Josifa Stalina. Teorię komunizmu uważał za sprzeczną z kulturą europejską, a jego praktykę za zbrodniczą. O to jaką postawę Polacy winni przyjąć w tak tragicznym momencie dziejowym toczył spory z Rogerem Raczyńskim. Nie trafiały mu do przekonania argumenty przyjaciela opowiadającego się (w obliczu groźby zagłady biologicznej substancji narodu) za podjęciem próby porozumienia z Kremlem, nawet za cenę przejściowej utraty kresów wschodnich. Nie od razu też skłonny był zgodzić się z nim, gdy przestrzegał przed aktami rozpaczy, które poza „przyjemnością pozy na bohaterstwo” mogą jedynie przyspieszyć sowietyzację Polski.
„Samobójstwo – tłumaczył dyplomata – popełnić samemu człowiekowi ostatecznie wolno. Człowiek jest ostatecznie panem własnego losu. Czy się ma prawo ryzykować samobójstwo narodu – dla najpiękniejszego gestu to jest pytanie – nad którym warto się zastanowić i mam wrażenie, że się na nie musi odpowiedzieć – Nie!”.
W imię legendy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie Jerzy Giedroyc gotów był ponieść śmierć w powstaniu warszawskim. W jego spuściźnie epistolograficznej z drugiej połowy lat czterdziestych nie natrafiono jednak dotąd na nikły choćby przejaw aprobaty dla prowadzonej wtedy, nie tylko nad Wisłą, walki zbrojonej régimem komunistycznym. „Nie jestem entuzjastą emigracji i prowadzę swoją polityczkę na boku całkowicie niezależnie – pisał do Jana Frankowskiego w 1948 r. – ale wydaje mi się, że cała emigracja – z wyjątkiem niepoczytalnych jednostek jest przeciwna jakimkolwiek tendencjom czy odruchom powstańczym”.
Niezgoda na niewolę ojczyzny była najważniejszym, ale nie jedynym motywem odmowy powrotu Jerzego Giedroycia do Polski. Jego antysowiecka orientacja polityczna nie była bowiem tajemnicą ani przed, ani po 17 września 1939 r., mógł więc spodziewać się represji. Przewidywał wreszcie, że w kraju nie będzie miał możliwości prowadzenia działalności politycznej. A przecież to głównie ona nadawała sens jego życiu.
Już z Hôtel Lambert Jerzy Giedroyc pisał do Zofii Hertz: „Przyjechał tu Wraga na parę dni i szalejemy (niestety w sensie gadania i konferencji, a nie w sensie »paryskim«). Tyle mam projektów, że czuję, że mi się mózg gotuje. Jeśli zimna mnie nie ochłodzą, to na pewno zwariuję”. Tylko w chwilach zwątpienia zastanawiał się, czy Alfred Zbyszewski nie ma aby racji, wieszcząc rychłą zagładę ludzkości wskutek amerykańskich eksperymentów z bronią atomową. Tydzień później uznał za stosowne zanotować w kalendarzu, że udało mu się wreszcie wzniecić ogień w kominku. Inwencja Jerzego Giedroycia zawsze stanowiła nie lada jakie wyzwanie dla jego przyjaciół i współpracowników. W Paryżu zaś – jak utrzymywał autor Wspomnień starobielskich – „genialne plany” sypały się z niego niczym z rogu obfitości. Szanse na ich realizację były jednak niewielkie.
Ministerstwo Informacji i Dokumentacji (którego urzędnikiem Jerzy Giedroyc wciąż pozostawał) po wycofaniu przez mocarstwa uznania rządowi RP na uchodźstwie musiało drastycznie ograniczyć swą aktywność. Nawiasem mówiąc w ocenie radcy w Departamencie Kontynentalnym, ludzie, w rękach których znajdował się wówczas „depozyt niepodległości” zasługiwali wprawdzie na szacunek, lecz z pewnością nie ze względu na szczególnie rozwinięty zmysł polityczny. On sam zaś (chociażby z racji wieku oraz braku partyjnej afiliacji) nie był przez nich postrzegany jako potencjalny partner. Znalezienie przez Jerzego Giedroycia zatrudnienia w jednej z istniejących lub pospiesznie powoływanych na emigracji placówek kulturalno-oświatowych także nie rozwiązywało problemu. Wyjściem z sytuacji było jedynie objęcie przez niego kierownictwa stworzonej od podstaw niezależnej instytucji: instytutu wydawniczego. Niepodobne było wszak cel ten osiągnąć bez wsparcia dysponenta znacznych środków finansowych. Tymczasem jedyny potencjalny inwestor strategiczny – dowództwo 2 Korpusu Polskiego zwlekało z podjęciem pozytywnej decyzji.
Jerzy Giedroyc, najwyraźniej uznał, iż nie pozostaje mu nic innego, jak osobiście zakołatać do jego bram. W drugiej połowie grudnia wyruszył do Włoch. Nowy Rok 1946 przywitał w Wiecznym Mieście. W kalendarzu zapisał wtedy, że powinien kupić książkę Alceo Valciniego Il calvario di Varsovia 1939–1945. Na kolejnych kartach notował nie tylko terminy spotkań, ale także tytuły książek, które w pierwszej kolejności powinny zostać opublikowane. Zestawiał listy osób odpowiedzialnych za ich druk, redakcję, tłumaczenia. Rozważał komu zlecić opracowanie projektu sygnetu oficyny wydawniczej i drukarni. Pod koniec stycznia był niemal pewien, że za sprawą gen. Władysława Andersa już wkrótce będzie mógł przystąpić do realizacji zamiarów. Nie czekając na oficjalny dokument z podpisem swego dowódcy udał się do Londynu, aby uzyskać błogosławieństwo cywilnego zwierzchnika – Adama Pragiera.
Brak pozwolenia na wjazd do Anglii zatrzymał go w Paryżu. Nie wiadomo, czy w końcu posłuchał rady starego przyjaciela i wybrał się z Józefem Czapskim na koncert Edith Piaf. Może akurat obaj postanowili zastosować się do innej wskazówki Ryszarda Wragi: „Nie zapomnijcie czasem się urżnąć”. Czynność ta znacznie lepiej niż szlagier Les gars qui marchaient odpowiadała nastrojowi, w jakim pogrążał się Jerzy Giedroyc. Pisał o tym Zofii Hertz bez ogródek: „Mam katzenjammer i bardzo źle się czuję i smutnie. Przekonałem się zdaje się definitywnie w Bolonii, że nie jestem zdolny do swojego szczęścia osobistego, że jestem stary i że jestem śmieszny”.
Zachowane fotografie nie potwierdzają trafności końcowej części autodiagnozy. W oczach współczesnych niespełna czterdziestoletni podporucznik czasu wojny jawił się nieodmiennie jako „wybitnie, interesująco przystojny, bardzo opanowany i uprzejmy”. Tym, którzy znali go bliżej imponował także (choć zwykle nie od razu) przymiotami umysłu. Przełożeni cenili go za zaangażowanie i sumienność w realizacji powierzonych zadań, bez porównania mniej entuzjazmu wykazywali dla śmiałych, by nie powiedzieć karkołomnych, inicjatyw. Tym spośród nich, którzy nosili oficerskie lub generalskie epolety czasami trudno było pogodzić się z niezależnością jego poglądów oraz odwagą w ich wyrażaniu. Fanatyków regulaminu wprawiał w osłupienie zielony fular, jaki zdarzało mu się wiązać do munduru.
Nie ma powodu wątpić w deklarację Jerzego Giedroycia, że jego małżeństwo z Tatianą Szwecow rozpadło się jeszcze przed Wrześniem 1939 r. Wspólne przeżycia wojenne zacieśniły jednak łączące ich przyjacielskie więzi. Formalny rozwód i nowy związek Tatiany nie był więc dla jej byłego męża łatwym przeżyciem. W lutym 1945 r. niezwykle dyskretny w wyjawianiu swych uczuć Jerzy Giedroyc napomykał w listach do Zofii Hertz i Józefa Czapskiego o niespełnionym uczuciu, którego wtedy doświadczał.
„Dokucza mi samotność, bezsilność i o wstydzie! – przyznawał – odczuwam zupełnie drobnoburżuazyjne tęsknoty za zakochaniem się. Widać, że wiosna idzie, a co najważniejsze, że ze mną jest naprawdę widać niedobrze. Jeszcze trochę, a w ogóle dostanę się do czubków”. Zawarte w korespondencji i notatkach Jerzego Giedroycia okruchy informacji, wspomnień i odniesień pozwalają na odtworzenie bardziej czytelnego obrazu sytuacji. Można jednak oprzeć się tej pokusie.
Dawni czytelnicy „Buntu Młodych” i „Polityki” zapewne wciąż pamiętali skłonność ich Redaktora do łamania politycznych tabu i determinację w odkrywaniu publicystycznych talentów. Potrafił przy tym wziąć w karby skupiony wokół periodyków „rozbiegany zespół pegazów i wykolejeńców i pokierować nimi”. Żelazną ręką zarządzał także Wydziałem Czasopism i Wydawnictw Wojskowych II Korpusu Polskiego. Samokrytycznie wyznał kiedyś Józefowi Czapskiemu: „Jestem faszysta (…) i lubię ja decydować. A poza tym nie umiem z nikim ani się zżyć ani iść na kompromisy. Mój antytalent życia z ludźmi jest niesłychany. A przy tym w rocznych okresach o tych samych ludzi strzelam się jak idiota”.
Przedłużające się oczekiwanie na rozkaz gen. Władysława Andersa i movement order do Londynu nie były jedynymi powodami frustracji Jerzego Giedroycia. Pogłębiała ją świadomość dezintegracji środowiska ideowego, z którym był przed wojną związany. Stracił na zawsze dwóch najbliższych przyjaciół: Adolfa Bocheńskiego i Rogera Raczyńskiego. Na straty spisał znajomość z Ksawerym Pruszyńskim, który po demonstracyjnym zerwaniu z emigracją niepodległościową wstąpił do służby dyplomatycznej Polski Ludowej. Trafił do niej także, ale z nieco odmiennych powodów Piotr Dunin-Borkowski. Z różnym skutkiem kompromisu z komunistycznym régimem próbowali również szukać Aleksander Bocheński, Jan Frankowski oraz Kazimierz Studentowicz. Zwolniony z aresztu Urzędu Bezpieczeństwa Stanisław Łoś został wykładowcą Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Z kolei Stefan Kisielewski związał się z „Tygodnikiem Powszechnym”.
„Jestem i ze zdrowiem źle – skarżył się w kolejnym liście Zofii Hertz – i psychicznie. Mam bardzo tragiczne wiadomości z kraju, które nagle napływają falą do mnie. W każdym razie od dwóch dni nie mogę spać i spędzam noce w fotelu. Boję się, że mam powtórkę swoich poprzednich bezsenności. Bardzo to mnie męczy i czuję, że jak tak dalej pójdzie to zwariuję”. Bezsenność wywołały przypuszczalnie doniesienia o zaginięciu w powstaniu warszawskim rodziców. Złe przeczucia potwierdziła informacja o śmierci obojga, rzekomo z rąk żołnierzy ukraińskich, otrzymana w lutym 1947 r. Młodszy brat – Zygmunt przeżył wojnę i pozostał w kraju. Nigdy się już nie spotkali. Z najmłodszym – Henrykiem, który towarzyszył mu w Rumunii, na Bliskim Wschodzie i we Włoszech zżył się bardzo mocno. Dwudziestoczteroletni wtedy żołnierz 2 Korpusu Polskiego od czasu do czasu przysparzał mu swą niefrasobliwością niemało kłopotów.
Nie ma wreszcie przekonujących dowodów na istnienie „planu B”, który Jerzy Giedroyc zamierzałby realizować po fiasku swoich pierwotnych zamierzeń. Czy rozważał wówczas ewentualność rezygnacji z aktywności politycznej? Jeśli nawet, to i tak był na nią skazany. Nie tylko z racji zainteresowań, temperamentu czy last but not least względów ideowych. Jakie inne zajęcie mógł znaleźć na obczyźnie nigdy nie praktykujący wyuczonego zawodu magister prawa, nie znający czynnie zachodnioeuropejskich języków? Jaki kraj pragnął wykorzystać jego doświadczenie urzędnicze? Jaki koncern prasowy potrzebował „nie piszącego” redaktora? Nie należy w tych pytaniach doszukiwać się cienia szyderstwa, a nawet ironii. Zostały postawione wyłącznie dla uzmysłowienia dramatyzmu sytuacji w jakiej Jerzy Giedroyc się znalazł. Nie ma również niczego zdrożnego w jego niezgodzie na deklasację, czy też w zabiegach o zapewnienie sobie i swym współpracownikom warunków egzystencji pozwalających skoncentrować się na pracy niepodległościowej.
„Przy pewnych talentach – pisał w jednym z listów – jestem zanadto bezradny życiowo i bardzo bym chciał mieć jakiegoś Giedroycia nr 2, który by biegał trochę koło tych spraw”.
Pragnienie to ziściło się w 1943 r. w osobach nowych przyjaciół – Zofii Hertz i Józefa Czapskiego. Przyjaźń, jaką go obdarzyli łagodziła poczucie osamotnia. Fascynacja, jakiej oboje ulegli sprawiała, że miał z kim dzielić spoczywające na jego barkach nie tylko prozaiczne obowiązki. Setki godzin spędzone z nimi na rozmowach, dziesiątki otrzymanych od nich listów utwierdzały go zaś w poczuciu słuszności obranej drogi.
Przypuszczalnie to właśnie listowne interwencje Józefa Czapskiego u szefa Oddziału Informacyjnego 2 Korpusu Polskiego płk. Wincentego Bąkiewicza przyspieszyły wydanie przez gen. Władysława Andersa 11 lutego 1946 r. rozkazu, który uruchomił proces tworzenia Instytutu Literackiego w Rzymie. Co prawda oficjalną nominację na dyrektora Casa Editrice „Lettere” Jerzy Giedroyc otrzymał dopiero 28 września, ale nikt bardziej niż on nie zasługiwał na miano organizatora tej placówki. Wiele wskazuje na to, że dowódca 2 Korpusu Polskiego nie potrafił przewidzieć wszystkich konsekwencji podjętej decyzji, ale… niech mu to będzie poczytane za wieczną zasługę dla kultury, nie tylko narodowej.
Z lapidarnych zapisów w kalendarzu Jerzego Giedroycia nie wynika jednoznacznie, kiedy dowiedział się o rozkazie z 11 lutego. Wiadomo wszak, że już trzy tygodnie po jego wydaniu na dobre zainstalował się we Włoszech. Listy, które rozsyłał do interesariuszy Casa Editrice „Lettere” świadczą niezbicie, że znów był w swoim żywiole. Wytrwale, choć raczej z umiarkowanym powodzeniem zmagał się z problemami wynikającymi ze skomplikowanej sytuacji prawnej instytucji oraz jej kruchymi podstawami finansowymi, walczył o przydział etatów, rozsądzał spory kompetencyjne, zbierał zamówienia, sondował nawet możliwość wejścia na krajowy rynek księgarski. Ma się rozumieć zasypywał przy tym tysiącami próśb, pytań i poleceń przyjaciół i znajomych w Italii, Francji, Wielkiej Brytanii oraz na Bliskim Wschodzie. „Twoje listy pasterskie muszą być w jakiejś proporcji do realnych możliwości” – upominał go wreszcie Józef Czapski.
Nade wszystko jednak Jerzy Giedroyc starał się kształtować wyraźny profil ideowy, bądź co bądź komercyjnej oficyny wydawniczej. Planował serie wydawnicze, negocjował z autorami, zabiegał o zgodę na polskie edycje dzieł obcojęzycznych. Za optymalne uznał „robienie przekładańca” z lektur poczytnych i ambitnych. Nie zrezygnował ze wznowienia Legionów, choć Józef Czapski ostrzegał, iż nie byli ich w stanie przeczytać nawet najwięksi admiratorzy prozy Henryka Sienkiewicza. Upierał się, że także literatura nie najwyższych lotów może kształtować pożądane postawy. Kiedy przyjaciel zarzucił mu słabość do grafomanii w rodzaju Prometeuszy Stanisława Szpotańskiego sięgnął po argumenty zgoła odmiennej natury: „materiał jest bardzo źródłowy i ciekawy i analogie i przestrogi są wręcz przerażające. Dałem to bo uważam że książka która głosi hasło walki wbrew wszystkim i wszystkiemu o prawo wolności jest dziś potrzebna”. O ówczesnych ambicjach edytorskich dyrektora Casa Editrice „Lettere” świadczą wszak nie tylko książki przez niego opublikowane, ale również te, o których wydaniu myślał lub marzył. Lista ich jest znacznie dłuższa, a figurują na niej m.in. Simone de Beauvoire, Jacob Burckhardt, markiz de Custine, Robert Graves, Ernest Hemingway, Jarosław Iwaszkiewicz, Zofia Kossak-Szczucka, Kornel Makuszyński, André Malraux oraz Józef Weysenhoff. Za niezbędne Jerzy Giedroyc uważał też drukowanie informatorów, które polskim emigrantom ułatwić mogły adaptację w krajach osiedlenia. Z myślą o żołnierzach Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia rozglądał się nawet za „londyńską Ćwierciakiewiczową”. Na przełomie 1946/1947 r. zaczął snuć plany stworzenia opiniotwórczego periodyku.
W przeciwieństwie do większości liderów polskiej emigracji niepodległościowej Jerzy Giedroyc nie spodziewał się wtedy szybkiego wybuchu III wojny światowej. Ale też nie uznał jeszcze trafności prognozy Rogera Raczyńskiego, dopuszczającej możliwość dominacji Związku Sowieckiego nad Europą Środkowo-Wschodnią nawet przez kilka dekad. Paradoksalnie najbardziej spójną (spośród znanych dziś) autorskich wizji przyszłości zarysował w liście, który jesienią 1946 r. Dominik Horodyński zawieźć miał do kraju Aleksandrowi Bocheńskiemu. Deklarował w nim:
„Licząc się (…) w perspektywie paru lat z konfliktem sowiecko-amerykańskim obawiam się, że z tego konfliktu Europa wyjdzie zupełnie zdruzgotana, a zwycięstwo [bardzo] prawdopodobne Amerykanów jest dla mnie słabą pociechą. Wniosek: w zbliżającym się konflikcie musimy wziąć udział dopiero w ostatnim akcie, a nie głupio się wykrwawiać od początku, musimy stworzyć jakąś ideę, która dla Europy odegra rolę nowej rewolucji francuskiej. (…) Do optymistów nie należę. Ale ponieważ nie jesteśmy fatalistami i walczyć trzeba, więc walczymy w sposób najbardziej racjonalny, dający nam choć cień szansy”.
Scenariusz rozwoju sytuacji dopełniała oferta współdziałania. Przed prezentacją jej nie od rzeczy będzie przypomnieć, że Aleksander Bocheński jesienią 1945 r. współtworzył z Bolesławem Piaseckim środowisko polityczne skupione wokół tygodnika „Dziś i Jutro” i niebawem miał zostać posłem na Sejm Ustawodawczy. „Sądzę – pisał Jerzy Giedroyc – że nasze role się uzupełniają i że idziemy do wspólnego celu tylko z przeciwnych stron. Różnimy się może w tym, że ja zaczynam coraz bardziej myśleć w kategoriach europejskich, a nie wąsko polskich czy środkowowschodnich i że mam ambicję stworzenia sloganów nowej rewolucji, rewolucji antykapitalistycznej i antykomunistycznej jednocześnie. W każdym razie zradykalniałem przez te parę lat, myślę znacznie więcej niż wy. (…) Mamy tak odrębne tereny działania, że nie sposób myśleć o jakimś jednym kierownictwie. Myślę, że najlepiej postawmy sobie sprawę w ten sposób, że mamy do siebie zaufanie, że prowadzimy dobrą robotę i nie jesteśmy zdrajcami, bądźmy w możliwie częstym kontakcie i pomagajmy sobie wzajemnie. Po prostu stańmy się masonerią sui generis. Nie jest to zdrowe na stałe opieranie wszystko na personalnym kontakcie czy zaufaniu, jak świadczą liczne przykłady, ale i tak to wszystko potrwa tylko parę lat”.
Adresatem propozycji była większość zaangażowanych w życie polityczne Polski Ludowej publicystów „Buntu Młodych”. Nie dotyczyła tylko tych, których Jerzy Giedroyc uważał za oportunistów, czyli Ksawerego i Mieczysława Pruszyńskich oraz Józefa Winiewicza. Aleksander Bocheński uznał ją za niepoważną i niebezpieczną, wiedząc, że zanim dotarła do niego, poznali ją funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa.
W „polskim” Londynie list Jerzego Giedroycia uznano by, w najlepszym razie, za przejaw politycznej naiwności. Zważywszy jednak fakt, że jego autor był wciąż oficerem w służbie czynnej zapewne wysunięto by przeciwko niemu poważniejsze zarzutu. Dyrektor Casa Editrice „Lettere” inaczej jednak niż „niezłomni” definiował zadania emigracji oraz charakter jej relacji z krajem. Nie zamierzał przykładać ręki do urzeczywistnienia idei II Rzeczypospolitej nad Tamizą. Realizacja jej groziła bowiem osłabieniem i tak już wątłych związków z krajem. Mieszkający w nim Polacy – jak trafnie zauważył Andrzej Stanisław Kowalczyk – nie byli w ogóle zainteresowani mitem państwa na wygnaniu. Większość z nich (co niektórzy próbują dziś skrzętnie ukryć) nie pragnęła też wcale przywrócenia przedwojennego ładu społeczno-ekonomiczno-politycznego.
O nastrojach panujących wśród przebywających wtedy na Zachodzie przyjaciół i współpracowników Jerzego Giedroycia wiele mówią słowa Ryszarda Wragi skierowane do Józefa Czapskiego: „Polska – mój Drogi – już nie idzie, lecz wywraca się na lewo. Musi wyjść z tego albo polski faszyzm albo neo-socjalizm. (…) Emigracja idzie ku reakcji. (…) Wizje Sułkowskiego, Mickiewicza, Słowackiego czy Piłsudskiego, którymi żyjemy, są wizjami wstecznymi. Są literaturą – nie są życiem. Polityczną wizję Piłsudskiego trzeba uzbroić w miąższ społeczny, oczyścić ją od momentów nacjonalizmu, dać treść bardziej międzynarodową – to będzie nowy, żywy »Piłsudski«. My żyjemy i grzebiemy się w starym, dawnym. Dawny leży sercem na Rossie – cóż pójdziesz naprzód zdobywać: Rossę czy wolność narodu?”. W przedmowie do wznowionych w 1946 r. przez Instytut Literacki w Rzymie) Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego Gustaw Herling-Grudziński wzywał do przezwyciężenia zgubnego dziedzictwa mesjanizmu polskiego. „Naród polski – podkreślał – musi poczuć się »istotą ziemską« musi utrwalić swoją samowiedzę w walkach społecznych, musi zrozumieć, że słuszne żądania chłopów i robotników nie są wyrazem nienawiści klasowej, ale jedynym, głęboko sięgającym rezultatem wojny o byt narodowy”.
Przeświadczenie, że emigracja nie może uzurpować sobie roli centrum decyzyjnego, powinna natomiast spełniać funkcję laboratorium idei nie pozwalało Jerzemu Giedroyciowi na angażowanie się w liczne fasadowe przedsięwzięcia ugrupowań tworzących zaplecze polityczne rządu RP na uchodźstwie. Nie odwoływał się jeszcze wtedy do doświadczenia herzenowskiego „Kołokołu”, ale intuicyjnie wyczuwał, że w walce o niepodległość Polski najbardziej skutecznym z dostępnych oręży jest słowo drukowane. Od początku 1946 r. nalegał by Józef Czapski lub jego siostra Maria przygotowała wybór pism Cypriana Kamila Norwida „z naciskiem na listy”. W jednym z nich, skierowanym w 1867 r. do Zbigniewa Cybulskiego, odrzucony przez Wielką Emigrację romantyk oznajmiał: „Jestem z narodu, w którym od lat blisko stu każda książka wychodzi za późno, a każdy czyn za wcześnie. To jeno poprawiwszy można zbawić naród”.
Po blisko dziesięciu miesiącach spędzonych nad Tybrem Jerzy Giedroyc donosząc Wacławowi Alfredowi Zbyszewskiemu, że zamieszkał na Awentynie w dwóch małych celkach w Collegium Polonorum napomknął: „Czuję się doskonale, tak dobrze, że zamawiam sobie szlafrok kroju habitu”. Zwiedzanie Wiecznego Miasta nie pociągało go wcale. Nie nauczył się włoskiego. Zofia Hertz pokpiwała, że oprócz sakramentalnego: caffè nero, używał jedynie (mając ją na myśli…) przyswojonego podczas seansu filmowego wyrażenia: serpente velenoso. Książki kupował w Paryżu, za pośrednictwem Józefa Czapskiego. Zadręczał też przyjaciela prośbami o rysunki interiorów Hôtel Lambert, nawet swojego skromnego lokum. Ostatniej prośby Józef Czapski spełnić nie chciał, gdyż jak twierdził pokój na poddaszu „zmienił się zupełnie i nabrał cech ludowo-narodowych, stoi kosynier wyrzeźbiony, orzeł biały z ciemnego drzewa, wszystko to nie przypomina pokoju nieznośnego wariata, zawalonego książkami i gazetami”.
Pod koniec 1946 r. Jerzy Giedroyc spostrzegł, że Italia nie jest najlepszym miejscem na prowadzenie działalności wydawniczej, ani tym bardziej politycznej. Odnosił wrażenie, że znalazł się „poza polską »żelazną kurtyną«”. Konstatował też ze smutkiem narastającą na Półwyspie Apenińskim „nienawiść do cudzoziemców, a specjalnie do Słowian i mój Boże dość uzasadniona”. Zaczął więc zawczasu przygotowywać plan przeniesienia placówki do Paryża. Zanim go zrealizował wraz z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim wydał w Rzymie pierwszy numer „Kultury” – najważniejszego polskiego periodyku XX w.
Pierwotna wersja tekstu prezentowana była podczas konferencji Romantycy bez złudzeń. Debata naukowa w ramach obchodów 70. rocznicy powstania Instytutu Literackiego, Łódź 11–13 X 2016 r.
Sławomir M. Nowinowski (ur. 1965) – badacz dziejów Europy Środkowo-Wschodniej w XX w.; profesor nadzwyczajny w Katedrze Historii Powszechnej Najnowszej Uniwersytetu Łódzkiego; autor m.in. Polska w dyplomacji czechosłowackiej 1926–1932 (2013), edytor m.in. Wspominając ludzi „Kultury” (2016); uczestnik projektu badawczego Jerzy Giedroyc, historycy i świadkowie historii (2014–2017).
Artykuł ukazał się w numerze 142 Przeglądu Politycznego.
DWIE DEKADY BEZ „KULTURY”
(PP 161/2020)
Sławomir M. Nowinowski Przesłanie „Kultury”
Józef Czapski, Jerzy Giedroyc Listy przez Atlantyk
Krzysztof Pomian, Anna Mateja Polityk podszyty mistykiem
Andrzej Franaszek „Tobie właściwie chodzi o zbawienie świata”
„KULTURA” GIEDROYCIA POWSTAŁA W RZYMIE
(PP 142/2017)
Konstanty A. Jeleński Udzielne księstwo na Maisons – Laffitte
Sławomir M. Nowinowski Jerzy Giedroyc w 1946
Andrzej Stanisław Kowalczyk „Kultura” narodziła się w Rzymie
Leopold Unger Fenomen „Kultury”
Rafał Stobiecki Jerzy Giedroyc – rzecz o samotności emigranta
Jacek Hajduk W cieniu Wezuwiusza
Andrzej Mencwel Oni dwaj, czyli trzecie mocarstwo
Magdalena Grochowska Filozof i król zadżumionych
Adam Lipszyc Racja milczenia. Józef Czapski, Ludwik Hering – korespondencja
POLSKA FORMA
(PP 102/2010)
Andrzej Mencwel, Iza Chruślińska W dziesiątą rocznicę śmierci Jerzego Giedroycia
STULECIE URODZIN JERZEGO GIEDROYCIA
(PP 77/2006)
Wacław A. Zbyszewski Zagubieni romantycy. Panegiryk-pamflet-próba nekrologu?
Bohdan Paczowski Bliskość daleka
Mikołaj Tyrchan Lekcje „Kultury”
INTELEKTUALISTA W MROCZNYCH CZASACH
(PP 70/2005)
Andrzej Stanisław Kowalczyk Dwaj redaktorzy. Jerzy Giedroyc – Mieczysław Grydzewski
Marek Styczyński Kiedy historia ma prawo się zdarzyć
Marcin Kula Intelektualiści za Gierka
LEKCJA KULTURY
(PP 51/2001)
Jerzy Giedroyc Najważniejsze będzie wyjście z zaścianka
Andrzej Mencwel Lekcja „Kultury”
Władysław Bartoszewski, Dzieło Giedroycia
Bronisław Geremek, Piotr Kłoczowski, Andrzej St. Kowalczyk,
Krzysztof Czyżewski, Wojciech Duda Krzysztof Pomian Redagowanie Polski
Leszek Szaruga Niezależność „Kultury”
Andrzej Koraszewski Interwencjonizm osobisty
Jerzy Pomianowski W kręgu polityki wschodniej
Andrzej Friszke Ćwiczenia z geopolityki
Bohdan Osadczuk, Basil Kerski, Zimnowojownik z Berlina