Tej historii nie da się opowiedzieć w całości. Każda taka próba pozbawiłaby ją jej uroku i wyjątkowości.
Omer Bartov, Opowieści z pogranicza. Pisanie i wymazywanie galicyjskiej przeszłości.
Świat widziany z cmentarnego wzgórza wygląda jak z obrazów malarza, który do końca szukał odpowiedniego odcienia żółtego koloru. Temperatura jest piekielna, jak przystało na Podole w lipcu, od południa niesie się front gorąca, które rozgrzewa powietrze, blachę i ludzką skórę. Słońce grzeje tak mocno, że przepocona koszula schnie dosłownie w kilkanaście sekund. Chodzę po ściernisku, wśród wysuszonej trawy, przyglądając się macewom na tutejszym kirkucie. Gleba jest twarda, od braku deszczu wytworzyły się widoczne szczeliny. Czuję, że w każdej chwili mogę stracić przytomność, zamykając oczy widzę bowiem nie ciemność, ale mnogość świateł, które gasną i na nowo rozświetlają mrok. Upał sprawia, że ciało szuka samo schronienia gdziekolwiek. Kiedyś rosły tutaj drzewa, teraz nie ma ani jednego. Pragnę chłodu, odpoczynku, wytchnienia.
Rzeka Strypa wije się jak wąż, okrąża kirkut od północy na wschód, paręset metrów dalej postanawia zakręcić na południe i skierować swój nurt na zachód. Chodzę w każdym z tych kierunków i przyglądam się historii, która wydaje się zapomniana. Kolejny popadający w ruinę kirkut, jeden na wzgórzu, drugi za wiecznie zamkniętą bramą, trzeci za stacją benzynową, czwarty porośnięty każdym rodzajem zieleniny. W pośpiechu przyglądam się macewom, które ukazują historię Buczacza, nie tylko przez daty i ludzi tutaj pochowanych, ale też wygląd miejsca. Jego historia sięga niemalże początków żydowskiego osadnictwa w tym mieście, bo XVI wieku. Ostatnich zmarłych pochowano tutaj zaraz po wybuchu drugiej wojny światowej.
Gdziekolwiek nie spojrzę jest tak samo, ale to tylko złudzenie. Wystarczy wzrok skierować na północy zachód, aby uświadomić sobie, że to właśnie tam w ostatnią podróż wyruszyło kilka tysięcy żydowskich mieszkańców Buczacza. W październiku i listopadzie 1942 roku do Bełżca pojechały pociągi wypełnione ludźmi. Inni mieli więcej szczęścia, bo jeszcze kilka lat wcześniej mogli wyruszyć na południowy wschód, aby przez rumuńską Konstancę dopłynąć przez Stambuł do Palestyny. Różnie wyglądały te szlaki przez czas i przestrzeń: podczas gdy jedni wyjeżdżali na zachód, za ocean, drudzy trafiali do łagrów na wschodzie, a jeszcze inni kończyli swój żywot w Buczaczu z powodów naturalnych.
Postanawiam w końcu zejść ze wzgórza i wracam na dworzec autobusowy. Oblepiony pyłem i kurzem, patrzę na przyjeżdżających i odjeżdżających, widzę zmęczone twarze podróżnych i spokój dworcowej okolicy, który zawsze koi moje nerwy. Ten ruch bez większej przyczyny i powodu wskazuje, że ludzie jeszcze żyją i mają swoje sprawy. Ich tęsknoty i radości, rozstania i miłości, urzędowe problemy i zakupy, kwestie zdrowotne i rodzinne, sprawiają – przynajmniej taką mam nadzieję – że podążają za czymś, co ostatecznie nie okaże się jedynie samotnością, na którą bywa skazanych tak wielu. Kupuję więc zimne piwo i siadam w przydworcowym barze, bo tutaj czuję się najlepiej, ugoszczony w pustym miejscu mogę w spokoju upijać się, jedynie od czasu do czasu, wychodząc na papierosa, aby – przy okazji – zostać uderzonym gorącym powietrzem i oślepionym przez słońce.
***

Buczacz zawsze leżał na pograniczu. Nieraz bywał też w centrum historii, ale wydaje się, że na wielu płaszczyznach przypominał niedalekie Brody, od których wzięło się stwierdzenie „przepadł w Brodach”, oznaczające, iż ktoś trafił do miejsca, skąd nie ma powrotu. Było to bowiem typowe galicyjskie miasteczko, raczej biedne niż zamożne, gdzie mieszały się wszelakie żywioły: od etnicznych do religijnych, od kulturowych po polityczne. Ścierały się one ze sobą, ale zarazem tworzyły wspólnotę miejsca, któremu zagrażały ataki z zewnątrz, ponieważ wojna często nawiedzała te tereny. Owa cywilizacja – pisze Omar Bertov – była mieszaniną wielu kultur, języków, grup etnicznych, religii, a ostatecznie również narodów. Często nakładały się one na siebie, ścierały się ze sobą, aż w końcu zostały brutalnie rozdzielone w sposób, który usunął z nich ożywiającego je uprzednio ducha pogranicza.
Galicja przestała istnieć, więc nie ma już galicyjskich miasteczek, które były na swój sposób wyjątkowe. Opowieści o nich snuł Szmuel Agnon, Julian Stryjkowski, Iwan Franko czy Joseph Roth, urodzeni w miejscach nieodległych od siebie pisali w językach: hebrajskich, polskim, ukraińskim czy niemieckim. Przechadzali się wśród podobnych ulic i domów, mijali po drodze cerkwie, kościoły i synagogi. Wsłuchiwali się w różne języki, następowała więc osmoza kultur i tradycji. Byli obywatelami świata złożonymi z tylu przeciwieństw, że w porównaniu z nami Amerykanie muszą się stoczyć do roli materialistycznych tępaków – twierdził urodzony w niedalekich Czerniowcach Gregor von Rezzori.
Taka Galicja przestała istnieć, pozostał po niej pomruk, cień, ruina. Ostatecznie spełnił się mroczny sen Hitlera i Stalina, stary świat został zniszczony, zmienił się w smugę dymu i nigdy już nie wróci. Można jedynie go wspominać i pisać o nim pieśni pochwalne, ale to niewiele zmieni: martwi nie wstaną z grobów (których w większości nie mają), ulice nie wypełnią się wypędzonymi, ten wielokulturowy tygiel został bowiem bezpowrotnie utracony. To gorzka świadomość, ale sam los ludzi zamieszkujących tę krainę nie był lepszy. Pozostał zatem wieczny żal za światem, którego już nie ma. Z tego uczucia powstała również książka Bartova o Buczaczu, żałobna opowieść o miejscu, które przestało istnieć w swojej pierwotnej formie. Jak pisze autor: Przez stulecia toczyło się w nim jednak barwne i dynamiczne życie, w którym w różnym stopniu – jak we wszystkich miasteczkach świata – obecne były piękno i strach, smutek i radość, kreatywność i zniszczenie. Bez bólu narodzin i smutku śmierci sama przyjemność istnienia byłaby ledwie pogłoską.
Galicyjska dialektyka smutku i radości daleka była od idealizmu. Poczucie zagrożenia okazywało się bowiem silniejsze od stabilności. W Buczaczu, podobnie jak w Stryju, Drohobyczu czy Brodach, przyjemności bywały rzadkie, ludzie częściej musieli martwić się o swój los. Ból narodzin i smutek śmierci potęgowała dodatkowo etniczna różnorodność, stąd rodził się też ferment, to tu bowiem szalał chasydyzm, ale też haskala czy syjonizm, nie wspominając o tym, że Jakub Frank urodził się bardzo blisko Buczacza. Tu też mieszał się żywioł polski i ukraiński (wtedy rusiński), czego przykładem może być Mikołaj Potocki, postać skrajna. Zwany „szalonym paszą”: porywczy i hojny, okrutny i głębokiej wiary, lubieżny i ambitny. To on sfinansował monaster bazylianów na zboczu góry Fedor i budowę buczackiego ratusza, a wcześniej, wraz ze swoimi kozakami, dokonywał krwawych burd we Lwowie. To o nim Krasiński pisał, że Ów, starosta, baby strzelał po drzewach i Żydów piekł żywcem.
***
Zewsząd, w każdej chwili, nad Buczacz mogło przyjść śmiertelne zagrożenie. Tak było chociażby w roku 1648, podczas kozackiego powstania, kiedy na tych terenach mordowano, prócz polskich panów, również Żydów. Eva Hoffman pisze, że podczas najazdów kozackich zginęło aż 20 do 25 procent ludności żydowskiej, czyli 70-80 tysięcy osób. Wtedy udało się odeprzeć nieszczęście, ale w następnych latach miasto było wielokrotnie atakowane przez Tatarów i ostatecznie zostało zdobyte przez Turków, którzy nie oszczędzili ani jednego domu. Ogień na tych terenach zatem nie zwiastował spokoju i ciepła, ale zniszczenie i zgliszcza. W ten sposób objawiła się nie po raz pierwszy przyszłość, ukazując to, co miało strawić całe pogranicze i Galicję. Jak pisał poeta: a potem tak jak zawsze – łuny i wybuchy.
Skrajności i kontrasty sąsiadowały w miasteczkach Galicji. Tam gdzie norma i spokój były nieznane, jedynym pewnikiem okazywało się poczucie zagrożenia: od pogromu do pogromu, od wojny do wojny, zmieniały się jedynie kolory chorągwi i mundury żołnierzy. Skoro więc, ludzie zamieszkujący te tereny wiedzieli, do czego służy ogień i jaki jest jego ostateczny cel, rozumieli też dobrze, że pochodu nicości nie można zatrzymać, dlatego chasydzi rozświetlali mrok opowieściami. Świat ujęli w słowa, jak Bóg stworzył Torę, aby ukryć się pomiędzy literami. Tam też znaleźli pocieszenie, bo Baal Szam Tow, twórca chasydyzmu, urodzony niecałe sto kilometrów od Buczacza, mawiał, że ze wszystkich grzechów niewybaczalna jest jedynie rozpacz.
Tenże Baal Szam Tow, kiedy miał problem, znał tajemne miejsce w lesie, gdzie rozniecał ogień, modlił się i dokonywało się to, co dokonać się miało. W następnym pokoleniu, Wielki Magid z Międzyrzecza, znał miejsce, ale nie mógł już rozpalić ognia, ale nadal potrafił znaleźć rozwiązanie każdej kwestii. Lata później następny cadyk, Mosze Lejb z Sasowa, mawiał, że już nie mógł rozpalić ognia, nie pamiętał tajemnych modlitw, lecz znał miejsce, gdzie mógł się skierować. A jeszcze później nawet to miejsce w lesie zostało zapomniane przez kolejne pokolenie, ale wtedy Izrael z Rużyna mawiał, że można opowiedzieć historię jak to wszystko się odbywało. I nadal wszystko było tak, jak być powinno, świat szedł własnym torem, niszcząc ubogich i obracając w niwecz domy, ale pozostała opowieść, którą czytelnikom przekazał Gershom Scholem (a jemu zaś przekazał Szmuel Agnon, urodzony w samym centrum Buczacza).
Człowiek powinien zawsze być świadom tego, że piekło stoi przed nim otworem – mówił rabin w jednym z opowiadań Agnona. Taki też był los Azriela Moszego, który strzegł świętych ksiąg. Był on tragarzem, który pewnego dnia dostał zlecenie przeniesienia księgozbioru i postanowił nauczyć się czytać. Od tego momentu poświęcił się czytaniu opowieści, ale wybuchła kolejna wojna, w Buczaczu nikt nie mógł czuć się bezpieczny, aż pewnego dnia o drugiej godzinie, w szabat, w chwili gdy zapłonął gniewem Święty, niech będzie błogosławiony, a na niebie wschodził znak Skorpiona, tysiąc osiemset czterdzieści siedem lat po zburzeniu Świątyni został on okrutnie zamordowany. Podobny był los dziesiątek tysięcy mieszkańców tych terenów żyjących przed i po nim.
Lata po tym wydarzeniu na wzgórzu Fedor, ponad monasterem bazylianów, Żydów zabijano masowo, jakby od 1648 roku zmieniły się jedynie narzędzia mordu. Zamordowano ich tak wielu, że w leżących poniżej studniach woda zmieniła kolor na czerwony. Przed rozstrzelaniem musieli wykopać sami rowy, a niektórzy z nich zostali zakopani żywcem. Samuel Rosen – pisze Barbara Engelking – wspomina swojego znajomego, Mandla, który jako jedyny przeżył masowe masową egzekucję w Buczaczu w latach 1941 r. i który „żyje teraz w Polsce i nie chce nikomu opowiadać o swoich przejściach. Nikt nie wie, że jest z pochodzenia Żydem. Mówi, że jak uciekł z grobu, to jest już człowiekiem i za takiego chce uchodzić”. Ocalały, który nie chce opowiadać. Inny ocalały, swoim ocaleniem z kolei straszy, jak w przypadku Janiny Ciszewskiej w Buczaczu, do której pewnej nocy przyszedł ktoś cały „w krwawych bandażach. Więcej był do upiora niż do człowieka podobny”. Okazało się, że to kolega jej brata, ocalały z masakry. Mania Błotnik po ucieczce z grobu w Sarnach „była cała zakrwawiona, ludzie się jej bali i brali za ducha. Mówili „Dlaczego straszysz ludzi?”, „Precz stąd!” – przypomina tę historię Engelking.
***
Mikołaj Potocki postanowił zostawić po sobie budowle, które na zawsze miały rozsławić Buczacz. Jedną z nich jest tutejszy ratusz. Jeśli ktoś wystroił się ładnie, mawiano, że „ubrał się jak ratusz buczacki”. W połowie XVIII stulecia wybudował go Bernard Meretyn a ozdobił Johann Georg Pinsel. W opowieści Agnona ratusz jednak został wybudowany przez rzemieślnika Teodora, który został sprowadzony do miasta przez możnowładcę i stworzył arcydzieło architektury. Ozdobił je rzeźbami, których twarze przypomniały mu Żydów widzianych w Domu Bożym, kiedy był mały. Sto lat później wiele rzeźb spłonęło w pożarze, a kolejne niszczały wraz z upływem czasu.
Miejscowi mówili na Teodora Fedor lub Fedir, stąd też nazwa wzgórza. Potocki był zazdrosny o geniusz rzemieślnika i uwięził w wieży ratuszowej, aby nigdy i nigdzie nie wybudował już nic tak wspaniałego. Teodor więc z resztek drewna, szmat i lin skonstruował skrzydła do latania, ale te nie poniosły go za daleko. Rozbił się o wzgórze, które zostało nazwane jego imieniem, a gdzie lata później mieli zostać rozstrzelani zamieszkali te okolice Żydzi. Nie każdemu jest dane latać jak Józefowi z Copertino, większość kończy niczym Szymon Mag.
Kto chociaż raz był na Podolu, zna te ziemię, ten rozumie czym jest mocna żółć czy wyrazista zieleń, jak palące potrafią być upały i chłodna woda w rzekach. Wychowani w Galicji wiedzieli, że nic im nie jest dane wieczne, wszystko jest ulotne, a chwile szczęścia nagle mogą zmienić się w najgorsze tragedie. Piękno krajobrazu nie zakryje czyhających za nim nieszczęść, więc każdy zachód słońca może zmienić się pożar, który zmiecie całe miasteczka i ich mieszkańców.
Wzgórze Fedor widać, jeśli dobrze pamiętam, z domu, w którym wychował się Szmuel Agnon. Stałem w cieniu kamienicy i przyglądałem się harcującym bezdomnym kotom, które w tym upale szybko się męczyły i rozciągały ciała na rozgrzanym betonie. Roztrząsałem przeszłość i nawet w najgorszych myślach nie mogłem sądzić, że za kilka lat państwo, do którego należy Buczacz, zostanie zaatakowane przez Rosję, a Izrael, jako odpowiedź na bestialski atak terrorystyczny ze strony Hamasu, doprowadzi do śmierci dziesiątek tysięcy ludzi. W głowie nie mieściły mi się okropieństwa, które miały nadejść, chociaż powinien pamiętać słowa syna Galicji, który widział jej całkowity koniec, Leopolda Buczkowskiego, i pisał, że stukanina rządzi tym światem. I że śmierć to największe zło, dlatego nie tylko ludzie, ale również bydlęta opłakują martwe, bo śmierć to koniec wszystkiego.
Życie człowieka jest tak bezcenne, że Talmud stanowi: „Kto niszczy jedno życie, to jakby niszczył cały świat” – ginie bowiem nie tylko ofiara zabójstwa, lecz jej dzieci i dzieci jej dzieci, do siódmego i siedemdziesiątego siódmego pokolenia. Tak właśnie Talmud wyjaśnia zagadkę zastosowania w Torze nieistniejącej w hebrajskim liczby mnogiej „krew”, gdy Pan mówi do Kaina (Księga Rodzaju 4:10): „Krwie twego brata wołają do mnie spod ziemi”. „Krwie” – bo Kain zabił nie tylko Abla, lecz i jego wszystkich możliwych potomków – pisał Konstanty Gebert. Dlatego koniec Galicji, od Auschwitz po Buczacz, był tragedią, bo zniszczono nie jeden a niezliczoną ilość światów, cały ten wielokulturowy i wieloreligijny tygiel przestał istnieć; pozostały po nim jedynie legendy i opowieści, piękne i przerażające tak bardzo, że trudno dziś orzec czy w ogóle są prawdziwe.
***
Omer Bartov nie bez powodu nadał swojej książce Opowieści z pogranicza podtytuł Pisanie i wymazywanie galicyjskiej przeszłości, bo – jak stwierdza – podczas poznawania tego świata uświadomiłem też sobie, że został on bezpowrotnie utracony. Ciągłe poczucie straty to los każdego autora zajmującego się Galicją, która omamia go skomplikowaną, brutalną, ale wielokulturową historią, swoją gorzką melancholią, jednak też świadomością, że zróżnicowanie tradycji i religii może być siłą. Świadczą o tym losy urodzonych w Buczaczu takich ludzi jak: Szmuel Agnon, Emanuel Ringelblum czy Szymon Wiesenthal. Życie każdego z nich potoczyło się inaczej, jak niezliczonych Galicjan, ale pozostawili po sobie widoczny ślad.
Jak to bywa ze śladami, z czasem nikną. Historia Galicji to bowiem historia zapominania, a niepamięć jest sprzymierzeńcem śmierci. Amnezji i przemijaniu przeciwstawił się Agnon, Ringelblbum czy Wiesenthal, ale również Bartov, którego rodzina pochodziła z Buczacza i okolic. Część z niej została na miejscu, ale jego matka z najbliższymi pewnego dnia 1935 roku skierowała się w stronę południowego wschodu, aby osiedlić się w Palestynie. Pozostawili za sobą dom, aby osiedlić się na nowo w całkowicie innym klimacie. Galicjanom może nie przychodziło to z łatwością, ale obeznani z wielokulturowością i trudami życia, radzili sobie z takimi zmianami mniej traumatycznie. Wraz z możliwością podróżowania wielu obywateli tej krainy również zaczęło wyjeżdżać. Dla pokoleń urodzonych na pograniczu Wiosny Ludów i I wojny światowej – pisze Bartov – otworzyły się nowe, bezprecedensowe możliwości. Oczywiście, jak to zwykle bywa, większość ludzi pozostała na miejscu i prawie się nie zmieniła. Ci, którzy wyjeżdżali, robili to jednak w nadziei na samorealizację i samoprzemianę, a czasami także dlatego, że chcieli zmienić świat. I owszem, zmieniali się i zmieniał się też świat, choć niekoniecznie tak, jak na to liczyli. Wiesenthal miał być architektem, a długo po Zagładzie wymierzał sprawiedliwość.
Galicja uczyła radzić sobie z kruchością życia i jego zmiennymi kolejami. Sprzyjała, jak twierdził Joseph Roth, tworzeniu się osobliwości. Błoto, bieda i wzgarda kształtowały charaktery na miarę czasu. Dopiero ostateczna katastrofa, jaką była druga wojna światowa, zniszczyła Galicję i całą tę szachownicę kultur. Jednak trochę ludzi przeżyło Zagładę, wielu wyjechało, więc coś przetrwało. Jeśli – pisze Bartov – dobrze poszukamy, to ślad tego minionego świata, z całą jego złożonością i ambiwalencją, ubóstwem i pragnieniami, niewiarygodnymi opowieściami i pięknymi baśniami, odnajdziemy w sobie samych, ponieważ wszyscy jesteśmy potomkami tych, którzy opuścili pogranicze i wyruszyli w świat. Autor zrozumiał to dzięki krótkiej opowieści matki, nagranej, kiedy już sam był ojcem.
Jednak, nie ukrywajmy, że wszystko, co odnajdziemy, będzie stanowić jedynie okruchy, potłuczone naczynia, zamazane napisy. Wzgórza, łąki, a nawet domy, będą wyglądały jak dawniej, ale ten świat odszedł na zawsze, takiej nawałnicy ognia nie mógł się oprzeć. Miliony ludzi zostało zamordowanych w komorach gazowych, rozstrzelanych na polach i poduszonych w domach, do największych zbrodni dochodziło w Galicji, jakby świat chciał pokazać, że nie był gotowy na jej wielokulturowość, więc na zawsze skażono tę ziemię cierpieniem i powolnymi zapominaniem.
Dawid Szkoła (1985) – eseista i krytyk literacki; opublikował m.in. „Galicyjskie żywoty. Opowieści o stracie, doli i pograniczu (2018), „Bejt znaczy dom” (2019), „Rubieże” (2022)