Gra w nowoczesność | PP 167/2021

ŻYJEMY W ŚWIECIE, którego nie znamy. Nie wiemy, kto i dlaczego zbudował miejscowości, w których mieszkamy, albo stworzył instytucje, z których korzystamy. Kto i w jakich okolicznościach ukształtował naszą codzienność. Nie zastanawiamy się nad tym, że kiedyś – całkiem niedawno – była ona zupełnie inna. Nasze myśli są więźniami innej historii: zbudowanej wokół patriotycznych symboli, utkanej ze spraw niepewnych i wątpliwych, a zarazem z haseł budzących emocje. To sprawia, że zachowujemy się tak, jakbyśmy nie rozumieli związków między niepodległością i państwem, wolnością i prawem, bezpieczeństwem i jakością życia a infrastrukturą techniczną i społeczną. Ofiary historii nazywamy naszymi bohaterami, a wielka historia modernizacji, w której uczestniczyli nasi przodkowie, wydaje nam się czymś, co było poza czyjąkolwiek wolą. Nowoczesność to wysiłek zbudowania gruntu pod nogami dla wszystkich bez wyjątku. To nie utopia idealnej równości, ale i nie ponura z dzisiejszego punktu widzenia wizja świata, w którym godne warunki życia dostępne są nielicznym. W samym rdzeniu nowoczesności jest sprzeciw wobec przeszłości, wobec tego, co było. To nawet pewnego rodzaju obrzydzenie realiami życia i relacjami międzyludzkimi obowiązującymi w dawnych epokach. Niektóre historyczne narracje starają się ten gest sprzeciwu czy obrzydzenia osłabić, ukazując nam historię bez opisujących codzienność uwarunkowań społecznych, ekonomicznych czy instytucjonalnych – bez gruntu pod nogami. Dzięki nim możemy się czuć spadkobiercami Radziwiłłów, Potockich, Sobieskich i Poniatowskich, spychając na margines wiedzę, że zawsze są jakieś „doły”, które nie biorą udziału w tej prawdziwej wielkiej historii. „Doły”, których warunki życia, aspiracje czy prawa są marginesem tego, co najważniejsze.

Tymczasem prawda jest inna: jesteśmy – w wielkiej części – spadkobiercami tych „dołów”, tych początkowo tylko niemych uczestników wielkiego procesu modernizacji, jaki był treścią ostatnich dwustu pięćdziesięciu lat. Jesteśmy spadkobiercami tych, którzy wolność od poddaństwa i pańszczyzny, przeżywali moment, kiedy mogli pierwszy raz posłać dzieci do szkoły i zamieszkać po ludzku, pracować w ograniczonym ustawowo czasie pracy. Nie jesteśmy uczestnikami balu kostiumowego, w którym ciągle pierwsze skrzypce grają postaci z konfederacji targowickiej i Sejmu Wielkiego, powstańcy i zdrajcy, konspiratorzy i twórcy narodowo-religijnych nabożeństw.

Przy czym nie chodzi tu o jakąś nową historię, która komicznie będzie to szlacheckie uwikłanie wymazywać, pomniejszać czy wyszydzać. Nie chodzi o jakąś sztuczną korektę. Raczej o to, by nie myśleć kategoriami pars pro toto, a historii jednej z warstw nie opisywać jako historii narodu czy społeczeństwa. Żeby nie powtarzać paternalistycznych wzorców warstwy panującej, która konflikt klasowy opisuje jako wynik ciemnoty mas, a proces unarodowienia utożsamia z przyjęciem przez wszystkich systemu wartości szlachty.

Tymczasem istnieje wiele powodów, aby ten symboliczny monopol skruszyć albo porzucić. Przemawia za tym choćby jego związek z czymś, co można opisać jako „kulturę podległości” – zespół zachowań wypracowany, aby przetrwać okres obcego panowania w XIX wieku, by złagodzić presję sowieckiego systemu totalitarnego w połowie XX stulecia, ale zupełnie nieprzydatny do funkcjonowania w czasach współczesnych. Chodzi o to, by tę „kulturę podległości” podważać, pokazując groteskowość idealizacji Pierwszej Rzeczypospolitej, redukowania historii kraju do losów jednej warstwy.

Trzeba to jednak uczynić, szukając oparcia dla całego społeczeństwa, a nie tocząc wojnę na hasła i emocje. Grunt ten zaś to oczywiście także państwo, które krok po kroku elita szlachecka niszczyła, pokolenie Sejmu Wielkiego ostatecznie utraciło, a jego następcy – próbowali odzyskać.

Ta wielka dyskusja o powstaniach i konspiracjach, o ich osiągnięciach i błędach nie jest jednak przedmiotem mojego zainteresowania. Uważam, że choć pouczająca, historia sporu między „romantykami” a „realistami”, między zwolennikami czynu zbrojnego a rzecznikami pracy u podstaw stanowi dziś raczej element tracącej na znaczeniu tradycji kulturowej niż ważny punkt odniesienia dla wspólnoty politycznej. Raczej skazuje nas na intelektualne zapętlenie, niż podpowiada zasady postępowania rządu i opozycji czy jakoś sensownie proponuje postawy opinii publicznej. Grunt pod nogami tworzono poza sporem „romantyków” i „realistów”, zresztą – podkreślmy – potrafili to robić jedni i drudzy, niejako na marginesie czynów i słów, które umieściły ich w narodowym panteonie. Jednostki destrukcyjne, nieuznające zasadności takich wysiłków, także znajdowały się w obu obozach.

Moim celem jest zaproponowanie nowej wyobraźni historycznej, zbudowanej wokół tego, co jest przedmiotem naszej wspólnej troski. Wokół terytorium, które w obecnym kształcie przypadło nam w udziale zaledwie siedemdziesiąt lat temu, wokół sposobów radzenia sobie z nowoczesnością, podejmowanych zarówno w okresach bez państwa, z państwowością cząstkową i ułomną, jak i w tych czasach – podobnych do dzisiejszych – kiedy narzędziem „radzenia sobie” były struktury i instytucje Rzeczypospolitej.

Lecz historia, którą opisuję jako dzieje owych zmagań o grunt pod nogami, nie może też abstrahować od pytania fundamentalnego: czy historia Polski jako kraju to historia obszaru w dzisiejszych jego granicach, w tych sprzed 1772 roku, a może każdego terenu, który kiedykolwiek należał do państwa polskiego? Pytania tego nie zadawałbym, gdyby chodziło o historię narodu czy dzieje form państwowych. Problem z historią Polski polega nie na tym, że zmieniała ona granice, lecz na tym, że dzisiejszy grunt pod nogami nie jest tym, co za Polskę uważano wcześniej. Nie wiemy zatem, jak nazwać historię ziem, nie odrywając jej od historii takiej, jaką znamy. Każdy wybór jednoznaczny – opowiedzenie się po stronie terytorium, narodu lub państwa – skutkowałby utratą ważnych wątków.

Poza tym grunt pod nogami jest pojęciem, którego nie wtłoczymy w ciężkie odniesienia z zakresu nauk społecznych. Nie przypiszemy mu ostrości, jaką ma każda definicja pozwalająca na wyraźne „tak” lub „nie”. Tu nie chodzi bowiem o matematyczną precyzję, ale o wyobraźnię, która musi sobie poradzić z niejednoznacznością w taki sposób, żeby nie gubić ważnych dla zrozumienia sprawy doświadczeń i wątków.

Wiek XIX, kluczowy dla europejskiej nowoczesności, to epoka, którą – nie mając punktu odniesienia, jakim byłoby państwo – musimy opisywać niejednoznacznie. Świetnie tę sytuację oddał Ryszard Przybylski: Wkroczyliśmy w dzieje najnowsze, tracąc państwowość, a więc poza formą, poza ustalonym przez wieki ładem społecznym, w wielkim chaosie, przy którym Rewolucja Francuska wygląda na zaplanowaną i odmierzoną destrukcję. Toteż nic dziwnego, że forma stała się naszą obsesją. Zaczęliśmy się na nowo, kiedy przestaliśmy istnieć – pisał w znakomitej pracy Klasycyzm, czyli Prawdziwy koniec Królestwa Polskiego, która ukazała się w 1983 roku, a więc w drugim roku stanu wojennego. Powstawała jednak przez trzynaście lat między listopadem 1968 a czerwcem 1981 roku. To ważna okoliczność, dzieło było bowiem tworzone w kolejnej w naszej historii sytuacji funkcjonowania w ramach ułomnych form państwowych.

Jest zatem praca Przybylskiego mądrością czasów niewoli. W pełni świadomą tego losu. Inne narody dokonały swego przeistoczenia w rozkwitającym państwie – zauważa Przybylski. I dodaje ponuro: Nasz nowy początek nie wyłonił się ze świętego bałaganu, lecz z grobu. To przekonanie było wtajemniczeniem w głębszą prawdę o dziejach narodu i jego tożsamości, ale z czasem pożarło niemal w całości prawdę płytszą. Zastąpiło ją, wyparło z pamięci, pozostawiło dla niej sferę lekko wstydliwej historii rodzinnej, czasami historii lokalnej, opowiadanej z gorzką świadomością własnej peryferyjności. Historia życia zawsze zaś poszukuje jakiejś formy, skrawków państwa, jako narzędzi radzenia sobie z własnym losem. Jakiegoś minimum, w którym można organizować codzienność. Nie po to, aby rezygnować z czegoś więcej, ale po to, żeby tworzyć dla tego „więcej” jakieś materialne przesłanki.

Na początku XIX wieku dystans geograficzny przekłada się na opóźnienie czasowe modernizacyjnych przemian, co uprawomocnia stosowanie pojęcia zacofania. Ale nie jest ono dla nas kluczem. Po pierwsze dlatego, że nie ma takiego standardu w sferze kultury materialnej Zachodu, którego nie próbowalibyśmy wcześniej czy później zaaplikować w Polsce. Po drugie dlatego, że odnotowywane opóźnienie ma często różne przyczyny, a branie ich w nawias zacofania utrudnia tylko ich identyfikację. Często przyczyną jest brak kapitału, innym razem – brak struktur własnego państwa, jeszcze w innych okolicznościach – mentalność, poziom oczekiwań. Jest również kolejna przyczyna, dla której nie podejmuję tu kwestii zacofania. Podstawowe pytania, które zadawałem sobie, gromadząc materiały do tej książki, brzmiały: „Dlaczego coś się stało?” i „ Jakie były czynniki sprawcze?”, nie zadałem jednak pytania: „Dlaczego coś stało się tak późno?”. Dla historii gruntu pod nogami jest ono mniej istotne.

Zwłaszcza że zacofanie nie jest dziś słowem kluczowym w katalogu naszych zmartwień – ani w kwestiach poziomu życia, ani w zakresie stanu wykorzystywanych technologii, ani tym bardziej w aspektach relacji międzynarodowych. Mamy mało kapitału finansowego, państwo jest źle zorganizowane i w wielu wymiarach niesprawne, mamy kłopot z zaufaniem do siebie wzajemnie i do instytucji. Podpowiedzi, jak sobie z tym radzić, nie znajdziemy w formule „przełamywania zacofania”, nawet jeżeli pewne procesy historii gospodarczej można tłumaczyć w ten sposób. Pojęcia naukowe bywają jednak katalizatorami społecznych emocji. Teza o zacofaniu skrywa ich przynajmniej kilka, w tym poczucie niższości elit polskich wobec zagranicznych czy ich niechęć wobec warstw niższych, zupełnie niesłusznie postrzeganych jako sprawców zacofania (niewykształceni, nieliberalni tradycjonaliści).

Koncepcja zacofania jest ponadto źródłem defetyzmu i bierności tej części elit, która w praktyce hołduje politycznej zasadzie „jakoś to będzie” i akceptuje słabość instytucji, intelektualną wtórność, sprzeczną z duchem postępu bezradność wobec problemów społecznych. Oczywiście są to zachowania, które powstały w długim procesie kształtowania aspiracji do przewodzenia społeczeństwu w warunkach braku państwa.

Dziś jednak te postawy powinny zanikać, a wraz z nimi scharakteryzowane wyżej spojrzenie na historię. Dlatego państwo – w zasadzie zaś jego prawa i instytucje – warto widzieć jako element tego gruntu pod nogami, który staje się konieczny w epoce nowoczesnej. To wymaga przemyślenia na nowo położenia Polski w pierwszej połowie XIX stulecia. Jeśli traktujemy formy państwowe z tego okresu – Księstwo Warszawskie, Królestwo Kongresowe, Rzeczpospolitą Krakowską, Wielkie Księstwo Poznańskie – jako mało satysfakcjonujące formy istnienia państwa, zapominamy o roli, jaką instytucje publiczne odgrywają w kształtowaniu nowoczesnego społeczeństwa.

Wróćmy jeszcze do słów Ryszarda Przybylskiego mówiącego o ułomnych formach państwowości. Przy wszystkich możliwych różnicach między Aleksandrem I i Napoleonem odzyskane państwo mogło być i było jedynie podarunkiem obcego monarchy […] Ani Księstwo Warszawskie, ani Królestwo Kongresowe nie wynikały z entelechii narodu, lecz zostały mu narzucone z zewnątrz, wbrew jego istocie, wbrew jego wewnętrznej naturze. A klasycy wiedzieli, że tylko byt ukształtowany zgodnie ze swoją entelechią może być suwerenny i wolny. Stworzony przez siłę zewnętrzną, będzie bytem zależnym i kalekim. Tyle że zależność – surowe realia rosyjskiego protektoratu – to doświadczenie nie tylko porozbiorowe, lecz także kilku dekad przed rozbiorem. W tym sensie żaden z klasyków tej wolności nie zaznał. Sprawa jest jednak poważniejsza.

Mit państwa zgodnego ze swoją entelechią – choć wyrażony w mniej wyrafinowany sposób – wzmacniał skłonność do myślenia raczej o państwowych symbolach, imponderabiliach i rezygnacji z twardych konkretów. Również po odzyskaniu niepodległości. Nie tylko dlatego, że każda z form państwowości jest ułomna i do pewnego stopnia rozczarowująca, również dlatego, że koncentruje uwagę nie na tym, co trzeba. Nie przywiązuje wagi do kluczowych przesłanek siły, takich jak dobrze zaprojektowane instytucje, sprawny rząd, właściwie działający system finansów publicznych.

Bardziej przekonujące byłoby kwestionowanie form państwowych z punktu widzenia ich zasięgu terytorialnego. O ile terytorium Rzeczypospolitej w przeddzień pierwszego rozbioru obejmowało 733 tysiące kilometrów kwadratowych, a bez Spisza i starostw sądeckiego, nowotarskiego i czorsztyńskiego – 718 tysięcy, o tyle wszystkie kolejne formacje państwowe były znacznie mniejsze: Księstwo Warszawskie miało w 1810 roku powierzchnię 162 tysięcy kilometrów kwadratowych, Królestwo Kongresowe – 127 tysięcy, Wielkie Księstwo Poznańskie – 29 tysięcy, a Wolne Miasto Kraków – zaledwie 1,2 tysiąca. Jednak ta różnica wielkości obszaru – fakt, że poza takim porządkiem państwowym zawsze pozostawała lwia część terytoriów polskich – „pneumatyków” jakoś nie obchodziła. Liczyła się niewyrażalna do końca w terminach nauk społecznych entelechia, coś świętego, bez czego państwo nie jest już tym, czym – rzekomo – było. To sprowadzanie kwestii polskiej na manowce myślenia państwowego i instytucjonalnego odbierało polityce aspekt racjonalnej dyskusji. I do tej pory zaraża praktyczne myślenie o państwie. Spróbujmy więc przyjrzeć się zależności między państwowością ułomną a kwestią gruntu pod nogami, mimo że cała tradycja literacka i polityczna będzie je odnosić do kwestii imponderabiliów.

Chronologicznie pierwsze w tej grupie było Księstwo Warszawskie. Trzy pozostałe byty zostały powołane do życia przez kongres wiedeński, zamykający w historii Europy epokę napoleońską, która choć trwała krótko, zmieniła środkową część kontynentu nie do poznania. Dotyczyło to zwłaszcza Niemiec, gdzie misterną konstrukcję średniowiecznych minipaństewek zastąpiono nowymi bytami, które nierzadko miały przetrwać przez następnych kilkadziesiąt lat. Jeszcze silniejsze piętno wywarło w Europie upowszechnienie się kodeksu Napoleona.

Rafał Matyja, Miejski grunt. 250 lat polskiej gry z nowoczesnością, Karakter, Kraków 2021.

W Polsce wyzwaniem związanym z wprowadzeniem tego kodeksu w życie było między innymi dobre tłumaczenie dokumentu, na co nalegał minister sprawiedliwości Henryk Łubieński. Z ukończeniem przekładu nie zdążono jednak przed upadkiem Księstwa Warszawskiego. Nic więc dziwnego, że – jak pisze Jarosław Czubaty w książce pt. Księstwo Warszawskie (1807–1815), która ukazała się w 2011 roku – kodeks wchodził w życie opornie. Wielu krytykowało go za zasady „niezgodne z obyczajami naszymi”, innym szczególnie doskwierały utrudnienia towarzyszące przeprowadzaniu przed sądem spraw majątkowych i rodzinnych, zwłaszcza w sferze rozwodów. Jednocześnie, jak zauważa Tomasz Kizwalter w jednym z esejów ze zbioru zatytułowanego W stronę równości (2014), był to dokument – z dzisiejszego punktu widzenia – dość tradycjonalistyczny: Kodeks Napoleona stanowił, że rodzina jest instytucją z gruntu hierarchiczną, a władzę sprawuje w niej mężczyzna – mąż i ojciec […] Żona uzyskała bardzo ograniczoną zdolność do czynności prawnych: nie może dysponować swym majątkiem, nie może pracować bez zgody męża, zakres jej prawa do dzieci ustępuje zakresowi jego uprawnień.

Inną ważną zmianą o wyraźnie modernizacyjnym charakterze był fakt, że narzucona przez Napoleona konstytucja Księstwa Warszawskiego przewidywała po raz pierwszy utworzenie reprezentacji parlamentarnej nie tylko przez szlachtę, ale także przez „gmin” – czyli w praktyce posiadaczy nieruchomości, rzemieślników i kupców oraz duchowieństwo. Współbrzmiał z tym proces rozwoju nowoczesnej administracji. Jak pisze Maciej Janowski w pierwszym tomie Dziejów inteligencji polskiej do roku 1918 (pod redakcją Jerzego Jedlickiego, 2008), w Warszawie w czasach Księstwa Warszawskiego na urzędach znalazła się cała elita intelektualna miasta. Urzędnikami było wielu członków Towarzystwa Przyjaciół Nauk […] Ta niewielka grupa, niezależnie od pochodzenia społecznego swoich członków, stawała się powoli osobną jakością, nowym zjawiskiem w strukturze polskiego społeczeństwa.

Ciekawe poszerzenie tej grupy to wynik – pisze dalej Janowski – zaplanowanej akcji wysłania do Petersburga oraz do Szkoły Dróg i Mostów w Paryżu całej grupy młodych ludzi o zainteresowaniach technicznych. Po powrocie stali się oni kadrą tworzącej się pierwszej polskiej politechniki – zostali profesorami Szkoły Przygotowawczej do Instytutu Politechnicznego.

 Ten związek inteligencji z nowoczesnym państwem jest niezwykle istotny i ma swoje źródła właśnie w okresie, który opisuje cytowany powyżej Janowski: inteligencja jest, by tak rzec, warstwą „służebną” obsługującą nowoczesne państwo, które wówczas jeszcze znajduje się na stosunkowo wczesnym etapie rozwoju, dąży jednak do objęcia kontrolą coraz szerszych sfer życia […] Państwo potrzebuje ludzi wykształconych, oferuje im miejsca pracy, które dają pewność dochodu i stabilizację życiową. Państwo daje też możliwość działalności publicznej: kto ma szersze ideały, kto chce nie tylko spokoju i stabilności, lecz chciałby naprawiać świat, ten z reguły widzi w nowoczesnym państwie sprzymierzeń[1]ca w walce z przesądami, zacofaniem czy jakimkolwiek jeszcze mianem ludzie wykształceni mieli zwyczaj określać zjawiska, których nie lubili.

To, co dzieje się w punkcie wyjścia, wydaje się mimo dwustu lat, jakie upłynęły od tamtego czasu, niezwykle aktualne. Tworzy bowiem narrację modernizacyjną funkcjonującą także w czasach Drugiej i Trzeciej Rzeczypospolitej. Wskazuje także na grupę społeczną, która będzie tej narracji nośnikiem i – do pewnego stopnia – niewolnikiem. Kształtuje ponadto – jak za chwilę zobaczymy – pewne praktyki kwestionowania modernizacyjnej roli państwa.

Aby w pełni dostrzec wymiar i konsekwencje tych praktyk, powinniśmy przenieść się do okresu po zakończeniu wojen napoleońskich. Wieść o powołaniu na kongresie wiedeńskim Królestwa Polskiego nie znaczyła wtedy tego samego, co oznacza dla nas, którzy znamy jego późniejsze dzieje. Gdy 6 kwietnia 1815 roku dotarła do Lublina, zareagowano uroczystą iluminacją miasta i wywieszeniem na froncie ratusza transparentu Panuj tak nad narodem, jak panujesz nad sercami wdzięcznych Polaków. Cztery miesiące później w kościele dominikańskim odprawiono mszę, na której odczytano akt zrzeczenia się tronu warszawskiego przez króla Saksonii oraz złożono przysięgę na wierność nowemu monarsze – carowi Rosji. Żydowska ludność Lublina złożyła swoją przysięgę w wielkiej synagodze. Po wszystkim wydano obiad dla stu pięćdziesięciu osób, a dla pozostałych mieszkańców upieczono wołu, którego dzielono przed klasztorem kapucyńskim.

Jednym z interesujących wątków historii Królestwa Kongresowego był spór o religijny i obyczajowy aspekt nowych porządków. Na czele Komisji Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego stanął bowiem mason Stanisław Kostka Potocki. Na jego konto w sprawach edukacyjnych zaliczamy zarówno decyzję o utworzeniu uniwersytetu i politechniki w Warszawie, jak i zwiększenie kadr nauczycielskich w szkołach średnich i elementarnych. Zgodę cara na powstanie uniwersytetu miał uzyskać Potocki jeszcze przed końcem 1815 roku, a akt ustanowienia uczelni – 19 listopada 1816 roku. Miesiąc później powołano Radę Ogólną Szkoły Głównej ze Stanisławem Staszicem na czele. Zajęcia rozpoczęto wiosną 1817 roku w pałacu Kazimierzowskim i sąsiednich budynkach.

Przeciwko ministrowi Potockiemu zawiązała się jednak spora grupa katolickich – jak byśmy to dziś określili – tradycjonalistów. Biskup Jan Paweł Woronicz nie cofnął się przed donosem do cara, któremu miał wręczyć napisaną przez Potockiego Podróż do Ciemnogrodu. Przeciwko polityce Potockiego protestowali także inni przedstawiciele episkopatu, wspierani przez kręgi arystokratyczne, mające dostęp do księżnej łowickiej Joanny Grudzińskiej, żony wielkiego księcia Konstantego. Wspierał ich również działający na rzecz likwidacji masonerii Mikołaj Nowosilcow. Działania te były skuteczne, ponieważ Potockiego na urzędzie zastąpił mało wybitny klerykał Stanisław Grabowski, a w 1822 roku masonerię zlikwidowano. Nic w tej historii nie układa się w religijno-patriotyczny sojusz przeciwko Rosji. Obcy protektorat jest – jak w XVIII wieku – zawsze świetną okazją do światopoglądowych porachunków i wojen. Nie tylko zresztą dla strony katolickich tradycjonalistów.

Królestwo Kongresowe to także okres rozwoju strategii ekonomicznej, która niezwykle silnie ukształtowała krajobraz gospodarczy ziem polskich. Najważniejsze dla naszych zainteresowań osiągnięcia są udziałem kierowanego przez Ksawerego Druckiego-Lubeckiego ministerstwa skarbu. Nie ma tu miejsca na obszerną sylwetkę tego wybitnego człowieka, kolejną niepasującą do czarno-białych podziałów. Oficer rosyjskiej armii po petersburskim Korpusie Kadetów. Uczestnik wojen napoleońskich po stronie przeciwników Bonapartego. Zaufany człowiek Aleksandra I i Mikołaja I. Inicjator działań prowadzących do naprawy budżetu Królestwa Kongresowego, do poprawy jego bilansu handlowego. Zarazem jednak twórca nowoczesnej polityki gospodarczej i wybitny modernizator kraju. Owocem starań jego resortu było utworzenie ośrodka przemysłu włókienniczego w Łodzi. Miasta były przedmiotem troski jeszcze jednego – oprócz ministerstwa Druckiego-Lubeckiego – ciała rządowego: Rady Ogólnej Budownictwa przy Wydziale Przemysłu i Handlu Komisji Spraw Wewnętrznych. Barbara Grochulska podkreśla, że rozwój miast w Królestwie był ogromny i bardzo spektakularny […] W każdym większym mieście na obszarze dawnego Królestwa widać do dziś założenia urbanistyczne i architekturę klasycystyczną z tego okresu, nierzadko najwyższej klasy (Radom, Kalisz, Płock, Suwałki, Ostrołęka). W wielu tych ośrodkach rząd kontynuował zresztą politykę pruską z lat 1793 –1806.

Znakomitym przykładem wspomnianego wyżej rozwoju był Kalisz, który cieszył się specjalną przychylnością Aleksandra I. Cesarz chciał podobno uczynić z tego przygranicznego miasta „reprezentacyjny salon” nowego Królestwa Kongresowego. Uporządkowano szczególnie część wschodnią – od strony traktu warszawskiego, który zyskał klasycystyczną rogatkę. Wytyczono wówczas Nowy Rynek (dziś plac Świętego Józefa) z budynkiem Komisji Województwa Kaliskiego w dawnych zabudowaniach jezuickich, obecnie stanowiących siedzibę starostwa powiatowego. W 1824 roku wybudowano most Aleksandryjski, zwany jednak częściej po prostu Kamiennym. Nieco wcześniej powstał pałac Trybunalski jako budynek sądu, który zachował tę funkcję do dziś. W 1829 roku na przeciwległym do pałacu końcu wspomnianej już wcześniej alei Józefiny – obecnie alei Wolności – zbudowano teatr. Drewniany i otynkowany, funkcjonował sezonowo – był zamykany na zimę. Krótko potem po drugiej stronie mostu Parkowego powstała kawiarnia – „Dom Foerstera”.

Całość – park z kawiarnią, teatr i aleja – stanowi do dziś bardzo urokliwy fragment miasta. Ogromne zmiany zaszły także w drugim co do wielkości mieście Kongresówki – Lublinie, podzielonym na dwa cyrkuły. Śródmiejski obejmował obszar, w którym ulokowano większość instytucji publicznych oraz kościoły, klasztory, pałace i duże kamienice. Jak pisze znawca dziejów miasta w okresie porozbiorowym Wiesław Śladkowski, w dzielnicy tej nie wolno było mieszkać ludności żydowskiej, zamieszkiwali ją „zacni obywatele”: kupcy, bogaci rzemieślnicy, urzędnicy, obywatele miasta. Druga dzielnica, obejmująca podzamcze z przedmieściami, zdominowana była przez mieszkańców wyznania mojżeszowego. Dokonująca się wtedy w Europie Zachodniej rewolucja sanitarna na lubelskie podzamcze w czasach po kongresie wiedeńskim z pewnością nie dotarła. Obszar ten był więc narażony na wypływ ścieków pochodzących ze Starego Miasta, miejscowe studnie wypełniała więc „niezdrowa woda”. Zły stan sanitarny tej dzielnicy w połączeniu z jej przeludnieniem sprzyjał epidemiom i wpływał na dużą śmiertelność wśród ludności żydowskiej. A jednak Lublin w dobie Królestwa Kongresowego zmieniał się szybko: wytyczono i przeprowadzono przez miasto główne trakty tranzytowe – drogę łączącą Warszawę z twierdzą zamojską i Lublin z Brześciem (ulica Lubartowska). Szosę w kierunku stolicy wyprowadzono z przedłużenia Krakowskiego Przedmieścia. Układ ten omijał Stare Miasto – drogi zbiegały się na placu pod Bramą Krakowską. Główne ulice wybrukowano, na niektórych ułożono pierwsze trotuary, przebudowano i podwyższono kamienice na Krakowskim Przedmieściu. Jak pisze Śladkowski, utworzony wówczas układ komunikacyjny przetrwał do naszych czasów, aż do 1996 roku, kiedy to położyła mu kres likwidacja jezdni i zamienienie jej na ciąg pieszy na odcinku Plac Litewski – Ratusz. W tym samym czasie doszło do przebudowy klasztoru Karmelitów na urząd municypalny, a zamku – na więzienie i sądy karne.

Tak szybkie zmiany nie zachodziły jednak w zaborze austriackim ani nawet w cieszącym się odrębnym statusem Krakowie. Artykuł pierwszy traktatu dodatkowego, zawartego między Rosją, Austrią i Prusami 3 maja 1815 roku, mówił, że: Miasto Kraków wraz ze swoim okręgiem uważane będzie na wieczne czasy za miasto wolne, niepodległe i ściśle neutralne, pod protekcją trzech Wysokich Stron Kontraktujących. Granica tego miasta z okręgiem była dość nieoczywista – sięgała aż do dzisiejsze[1]go Jaworzna, ale odcinała od Krakowa wszystkie jego współczesne dzielnice położone na południe od Wisły, a w jej skład wchodziły jeszcze trzy małe miasteczka – Chrzanów, Trzebinia i Nowa Góra (dziś wieś w gminie Krzeszowice).

To właśnie w epoce po kongresie wiedeńskim, za czasów odrębnej Rzeczypospolitej Krakowskiej, powstają Planty – park zbudowany w miejscu dawnych obwarowań. Do tego można jeszcze dodać ogród strzelecki w Wesołej z 1837 roku czy dokonaną nieco wcześniej rozbudowę ogrodu botanicznego. Innym śladem tej Rzeczypospolitej, o czym wspomina w pracy Rzeczpospolita Krakowska, jej lata i ludzie (2012) Stanisław Grodziski, jest nazwa ulicy Senackiej. Mieszczący się przy niej Senat był ciałem rządzącym, a w jego skład wchodzili w równych częściach przedstawiciele uniwersytetu, biskupa krakowskiego i Zgromadzenia Reprezentantów.

O tym, że duże miasto borykało się z tymi samymi problemami co miasta małe, świadczy pełna ironii uwaga jednego z autorów, że za kamienie milowe wychodzenia Krakowa z epoki agrarnej ku nowoczesności można uznać zakazy stawiania budynków z materiału miękkiego, trzymania trzody chlewnej i bydła w granicach miasta czy wprowadzenie w 1834 roku zakazu wypasu bydła na Plantach. Do osiągnięć tej epoki dopisuje się jeszcze przebudowę pałacu Pod Baranami czy budowę systemu kanalizacyjnego.

Jeśli lista dokonań Rzeczypospolitej Krakowskiej jest tak krótka, to za sprawą słabości finansowej tego tworu. Ambitne zamierzenia, takie jak dworzec kolejowy czy Szpital Powszechny Świętego Łazarza, ukończono już po upadku Rzeczypospolitej, ale tempo prac wynikało z niedoborów budżetowych. Zresztą nawet dumna krakowska Alma Mater nie cieszyła się poza swoimi murami dobrą sławą. Maciej Mycielski przytacza w tym kontekście opinię wspomnianego wyżej ministra Łubieńskiego: edukacja zupełnie z XVII wieku. Akademia złożona z bardzo słabych profesorów, zajętych jedynie prerogatywami akademickimi, a o edukacji nie myślących. Krytykował także zbiory biblioteczne pozbawione wartościowych pozycji z XVIII wieku. Na czasy swojej wielkości przyszło zatem miastu poczekać do odnowienia związków z resztą Galicji, do śmiałych reform samorządowych z drugiej połowy XIX stulecia.

Przykład Krakowa pozwala nam także zadać pytanie o to, czy miasta – poza nielicznymi wyjątkami dotyczącymi niektórych wielkich portów – mogą się rozwijać bez zaplecza ekonomicznego i demograficznego oraz bez silnej pozycji administracyjnej wobec otaczających je regionów. Oczywiście nie zbudujemy na losach Rzeczypospolitej Krakowskiej żadnego dowodu, który można by przedłożyć współczesnym władzom samorządowym miast, patrzącym niechętnie na „niemieszkańców” korzystających z miejskiej infrastruktury. Jest niemal pewne, że wysokie miejsce w hierarchii osadnictwa jest możliwe tylko wtedy, gdy pod umieszczoną na szczycie metropolią jest piramida mniejszych ośrodków. Myślenie kategoriami autonomicznych wysp dobrobytu, wykształcenia i kultury wydaje się pozbawione podstaw.

W panoramie ziem polskich w połowie XIX wieku pozostała jeszcze Wielkopolska. Właściwie zaś – mówiąc precyzyjniej – Wielkie Księstwo Poznańskie i jego stolica. W czasach, o których mowa, poznański plac Wolności nazywał się jeszcze placem Wilhelma i był jednym z pierwszych śladów pruskiego panowania w mieście. Mimo to miał się stać miejscem ważnym dla innej niż pruska tożsamości miasta. Przesądziła o tym garstka wizjonerów, wśród których pierwszeństwo należy się zapewne Edwardowi Raczyńskiemu. Jego wizja uczynienia z Poznania „Nowych Aten” wybiegała daleko poza to, co zostało uczynione. Fakty są jednak takie, że po wykupieniu w 1821 roku od rządu pruskiego parceli przy placu Wilhelma zbudował na niej – wzorowaną na wschodniej fasadzie Luwru – Bibliotekę Raczyńskich.

Takie informacje zwykle są opatrzone uładzonym biogramem fundatora: człowieka bez skazy, wybitnego patrioty, gotowego do poświęceń. Idea „Nowych Aten” była jednak nowoczesna nie tylko w zakresie celów – budowy szpitali, wodociągów, kanalizacji – ale także ze względu na iście deweloperską energię fundatora. Ostatnim gestem Raczyńskiego było ufundowanie złotej kaplicy w katedrze poznańskiej. Ostatnim, ponieważ zakończonym samobójstwem. Jego przyczyną stały się oskarżenia o nadużycie, którego miał się dopuścić przy tej okazji, umieszczając swoje nazwisko jako fundatora posągów, mimo że wcześniej zbierał na ten cel składki od innych osób.

Więcej szczęścia miał jego brat Atanazy, który wspólnie z Edwardem planował uruchomienie galerii w Poznaniu, ale ostatecznie się rozmyślił i dokonał równie śmiałej fundacji, tworząc galerię przy głównej ulicy Berlina – Unter den Linden. W czasie powstania listopadowego był posłem pruskim w Kopenhadze. Wybrał zatem nie tylko całkiem inną drogę, ale także inną tożsamość. A może są to po prostu dwie różne strategie życiowe? Niewykluczone, że patrzymy na oba postępki przez pryzmat późniejszego rozumienia patriotyzmu, nie pojmując kosmopolityzmu i narodowego relatywizmu ówczesnych warstw wyższych.

Nie chodzi tu o łatwe „nie osądzajmy”, za pomocą którego można wyłgać się od jakichkolwiek ocen moralnych czy politycznych. Raczej o to, by zrozumieć, że pojęcia narodu i patriotyzmu zmieniają swoją treść w kolejnych pokoleniach. Że tożsamości nie wysysa się z mlekiem matki, że – jak pokazuje przykład braci Raczyńskich i wielu dwunarodowych rodzeństw w historii – wychowanie nie gwarantuje zachowania narodowego ducha i takiej czy innej postawy wobec ojczyzny. Gra jest trudniejsza niż schematy, które przywołujemy, próbując ją jakoś uporządkować.

Nie mniej ciekawa jest postać innego „współtwórcy” placu Wolności, inicjatora jeszcze jednej ważnej dla Polaków instytucji poznańskiej: Bazaru. Karol Marcinkowski nie odziedziczył, jak Raczyńscy, żadnej wielkiej fortuny – przyszedł na świat w rodzinie, którą współcześni specjaliści od klas społecznych nazwaliby zapewne drobnomieszczańską lub, bardziej nowocześnie, niższą klasą średnią. Jego ojciec był kolejno szewcem, przewoźnikiem, piwowarem i karczmarzem. Syn został lekarzem, co – choćby ze względu na koszty kształcenia – można uznać za awans klasowy. Był chyba dobrym medykiem, w każdym razie wziętym. Dzięki protekcji namiestnika Księstwa Poznańskiego księcia Antoniego Radziwiłła dostał stypendium i studiował w Berlinie.

Później poszedł do powstania. Inaczej niż Adam Mickiewicz, gość Edwarda Raczyńskiego, który życie poświęcił na duchową mobilizację polskości i któremu „wdzięczni Polacy” postawili pomniki w każdym niemal mieście. Gość Raczyńskich zwlekał w Rogalinie. Do końca walk. Powody takiego postępowania wymyślano różne. Najbardziej przekonujący wydaje mi się argument o sceptycyzmie wobec inicjatywy podjętej w Kongresówce, o litewskim partykularyzmie poety, który sprawił, że wyjechał z Rzymu dopiero na wieść o przyłączeniu się jego rodzinnych stron do powstania. Tymczasem Marcinkowski właśnie po kampanii litewskiej został internowany w Prusach Wschodnich, później zaś znalazł się na emigracji w Szkocji i w Paryżu. W październiku 1834 roku – inaczej niż większość – wrócił do kraju. Nie bez problemów: najpierw został aresztowany i skazany na pół roku więzienia w Berlinie, następnie, mimo protestów radnych i mieszkańców Poznania oraz wstawiennictwa prezydenta prowincji Edwarda von Flottwella, za udział w powstaniu trafił na trzy miesiące do więzienia w twierdzy w Świdnicy. Kary nie dokończył – w Poznaniu wybuchła epidemia cholery i na prośbę władz Marcinkowskiego urlopowano, a następnie darowano mu resztę odsiadki. Był 1837 rok.

A w 1838 roku powstała w Poznaniu, właśnie za sprawą Marcinkowskiego, Spółka Bazarowa. Trzy lata później zaś, w 1841 roku, wzniesiono z jej inicjatywy budynek składający się z hotelu, restauracji, sklepów i warsztatów rzemieślniczych, a także dużych sal służących wydarzeniom o charakterze kulturalnym, towarzyskim, społecznym i politycznym. Dochody z Bazaru przekazywane były na Towarzystwo Pomocy Naukowej, Towarzystwo Przyjaciół Nauk oraz szkołę rolniczą. Tak powstawała sieć instytucji demonstrująca determinację Wielkopolan, a zwłaszcza ziemiaństwa z tej dzielnicy, do radzenia sobie z wyzwaniami pruskich rządów, niemieckiej państwowej i narodowej dominacji, niekorzystnego układu sił.

Przykład Marcinkowskiego – podobnie zresztą jak wielu innych – powinien zniechęcać do wiecznego przeciwstawiania sobie strategii „powstańczej” i „pracy u podstaw”, a już szczególnie przeklętych etykiet romantyzmu i pozytywizmu. Trudno powiedzieć, czy można było zachować obojętność wobec sprawy powstania, skoro wybuchło. I czy można było później zupełnie nic nie robić, skoro zakończyło się klęską. Nie mówię tu o decyzji podjęcia powstania – była ona bowiem szaleństwem, improwizacją, ale o podjęciu walki, gdy już do powstania doszło.

Patriotyzm nie jest zresztą wystarczającym wytłumaczeniem tego, co stało się w Warszawie w 1830 roku i w roku następnym. W XIX wieku wszyscy się o coś biją. Ci, którzy – jak niemieccy obywatele monarchii austriackiej – mają własne państwo, walczą o poszerzenie swobód ekonomicznych i politycznych; ci, którzy go nie mają – jak Węgrzy, Czesi – podejmują walkę o własny rząd i szeroki zakres swobód narodowych. A jeszcze inni – jak Niemcy czy Włosi – o narodowe zjednoczenie. Można się bić o sprawiedliwość społeczną i narodowe samostanowienie, można konspirować przeciwko monarchom i możnym tego świata. Może gdybyśmy w 1830 roku mieli niepodległe państwo, wówczas spiskowcy z Łazienek uczestniczyliby w innej konspiracji, służąc innej – nie mniej wzniosłej – sprawie.

Sprawa Polaków jest w tym sensie dramatyczna, że po powstaniu listopadowym nie ma żadnego pola manewru. Instytucje autonomiczne są zlikwidowane, represje dotykają wielu osób, życie publiczne zamiera na długie lata. A jednak tłumaczenie, że powstania robić w ogóle nie należało, jest dla mnie mało przekonujące. W ocenie takich działań musimy brać pod uwagę dostęp do informacji czy realną legitymację społeczną, jaką dysponują aktorzy. Rozumiem, że przez lata argumentacja antypowstańcza miała studzić emocje i powstrzymywać od ryzykownych przedsięwzięć. Takie traktowanie historii jako argumentu przeciwko pochopnym działaniom mogło być zasadne jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku, kiedy w opozycji demokratycznej toczono spór o sposoby organizowania oporu. W drugiej dekadzie XXI wieku warto do tego wszystkiego nabrać dystansu, nie poprzestawać ani na patriotycznych frazesach, ani na realizmie późnych wnuków. Przykład Marcinkowskiego jest jednak ważny, uchyla bowiem podział na romantyków i ludzi pracy organicznej. Tymczasem wydaje się, że to, co rewolucyjne i powstańcze, i to, co pragmatyczne i wykalkulowane, składa się jakoś w jedną całość. Całość, którą pamiętamy dzięki Bazarowi, a nie zasługom wojennym Marcinkowskiego.

Czy w naszych czasach gra z nowoczesnością dalej będzie nadawać sens zbiorowym wysiłkom? Czy świat, którego życie rozpoczyna się codziennie na nowo w naszych smartfonach i laptopach, unieważni „tamtą nowoczesność”, zrodzoną mniej więcej dwieście pięćdziesiąt lat temu? Nic na to nie wskazuje. Nowy świat nie przekształca dogłębnie wszystkiego, co stare, ale nadbudowuje nowe. Modne stwierdzenie, że miasto jest palimpsestem, jest zwodniczo nieprawdziwe: nigdy nie wymażemy do końca tego, co już napisane. Nawet gdy burzymy kilka kwartałów, zachowujemy średniowieczny układ centrum i większości dróg wylotowych. Zachowujemy również budowle sakralne i świeckie z kolejnych epok. Chętnie godzimy się na to, by szkoły stały „tam, gdzie zwykle”, rzadko naruszamy logikę dziewiętnastowiecznych magistrali kolejowych.

Sensem wspólnego namysłu każdego pokolenia powinna być jakaś idea własnej warstwy dołożonej do tego pakietu. Zgodnie z logiką każdej kolejnej fazy nowoczesnych porządków szuka ona komfortu i racjonalności, ale także jakichś manifestacji estetycznych i moralnych. Weryfikuje przekonania i gusty poprzednich pokoleń. Smartfon w kieszeni nie sprawi, że stracimy zainteresowanie dla murów, w których mieszkamy i w których pracujemy, w których toczy się nasze wspólne życie. Być może odnajdziemy w nim inne sensy zbiorowe niż te, które wtłoczyła nam do głów „narodowa wersja historii”, głucha – przynajmniej w jej dotychczasowej nadwiślańskiej wersji – na gwizd wjeżdżającego na dworzec parowozu, fabryczne syreny, klaksony samochodów i dźwięki muzyki płynącej z radia. Ślepa na to, kto i kiedy wznosił miejskie urzędy, kamienice i wille, kto budował osiedla i prowadzące do nich drogi, niedostrzegająca złożoności i moralnej wieloznaczności nowoczesnego rozwoju.

Odzyskanie wzroku i słuchu może być szansą dla wspólnoty zamkniętej w swoich fatalistycznych rozważaniach o narodowym charakterze, sensie powstań czy zasługach i winach bohaterów i zdrajców. To szansa na bycie sobą w nieco inny sposób niż dotychczas. Tak postępowały wszystkie poprzednie nowoczesne pokolenia.

Rafał Matyja – politolog i publicysta, wykładowca Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Ostatnio opublikował „Wyjście Awaryjne. O zmianie wyobraźni politycznej” (2018) oraz „Miejski grunt” (2021).

Na publikowany tekst (Przegląd Polityczny 167/2021) składają się fragmenty książki Rafała Matyi „Miejski grunt” (2021), opisującej dzieje polskiej gry z nowoczesnością. Ten znakomity esej opublikowało u progu lata krakowskie wydawnictwo Karakter. Autorowi i wydawnictwu dziękujemy za zgodę na publikację.

Skip to content