Gdanzig

WŁAŚCIWIE NIE wymyśliłem słowa Gdanzig. Wymyślił je Andrzej Zawada, nazywając Wrocław „Brecławiem”, najwyraźniej po to, aby połączyć w jedno składniki polski i niemiecki, chociaż substrat trzeci, czeski, już się nie zmieścił. Andrzej Zawada miał po prostu historycznie trudniejsze zadanie.

Urodziłem się ponad dekadę po zakończeniu II wojny światowej w polskim mieście i kiedy urosłem na tyle, aby rozumieć, gdzie mieszkam, nie miałem żadnego problemu z uznaniem tego faktu. Czułem się w tym mieście naturalnie jak w domu, jakkolwiek na ten dom składało się wiele nieco dziwnych elementów: na przykład park o nietypowo wytyczonych ścieżkach, na którym walały się jeszcze tu i owdzie płyty nagrobne z napisami o ostrym kroju liter (płyty te zniknęły szybko i park stał się wyłącznie parkiem), niemiecka inskrypcja na renesansowej Złotej Bramie, podniesionej z ruin (na jej fasadzie od ulicy Długiej inskrypcja o innej treści była po łacinie), „Polska” Poczta, nazywana przez nauczycielki ze szkoły podstawowej miejscem, gdzie rozpoczęły się we wrześniu 1939 roku działania wojenne (dlaczego akurat ta poczta miałaby być bardziej „polska” od innych, także przecież zlokalizowanych na terytorium Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej?), oraz mały półwysep o zdecydowanie niepolskiej nazwie „Westerplatte”, kolejny obszar, na którym również zaczęła się tamta wojna.

W domu i w szkole mówiono mi, że przed wojną Gdańsk był „wolnym miastem” z większością niemieckich mieszkańców nienawidzących nielicznych Polaków. Ale wszystkie te informacje przyjmowałem jako rodzaj baśni, bardzo luźno związanej z tym, co mogłem zobaczyć, usłyszeć lub dotknąć dookoła siebie. Pierwszy zarys historii Gdańska, jaki przeczytałem mając lat piętnaście, napisany został przez dwóch wybitnych polskich historyków, w których kompetencje i dobrą wolę nie miałem podstaw wątpić, przedstawiał moje miasto jako miejscowość zasadniczo polską, najpierw zagarniętą w okresie 1308 –1466 przez Krzyżaków, a potem przez Prusy i Niemcy w latach 1793 –1918, z krótką, kilkuletnią przerwą, kiedy cesarz Napoleon, podbiwszy niemal całą Europę, zdecydował się powołać po raz pierwszy „wolne miasto”. Z książki Dzieje Gdańska profesorów Cieślaka i Biernata dowiedziałem się m.in., że Gdańsk, jako ośrodek handlu między Rzeczpospolitą a Amsterdamem i Londynem, był niegdyś bardzo bogaty, że nie poddał się Szwedom podczas „potopu” oraz że jeden z najpiękniejszych budynków miasta, Zielona Brama, zbudowano w stylu renesansu niderlandzkiego, by służył za rezydencję przybywającym z wizytą polskim monarchom. Nazwiska zasłużonych burmistrzów oraz wybitnych uczonych, architektów i malarzy brzmiały na ogół z niemiecka lub przynajmniej niezbyt słowiańsko (np. Hecht, Gross, Ferber, Hahn, Möller, Schultz czy van den Blocke), ale ich imiona były polskie: Johannes Hewelke stał się Janem Heweliuszem, Anton Möller – Antonim, a Daniel Schultz czy Daniel Fahrenheit wydawali się jakoś dostatecznie swojscy.

Tak czy inaczej, Gdańsk był dla mnie miastem na wskroś i wyłącznie polskim zarówno w dalekiej przeszłości, jak i wówczas, gdy byłem nastolatkiem. Konotacje rzeczownika „Niemcy” i przymiotnika „niemiecki” były raczej zdecydowanie złowrogie: to „oni” rozpoczęli wojnę, „oni” zamordowali tysiące Polaków w piaśnickich lasach jesienią 1939, „oni” pojawili się już w średniowieczu pod postacią zdradzieckich rycerzy z czarnymi krzyżami na białych płaszczach, które nie różniły się wielce od hitlerowskich swastyk. Odpowiedź na to wszystko widniała na płocie okalającym sporą wyspę na Motławie, gdzie przed marcem 1945 stały setki spichlerzy. Pozostawiono je w ruinie, zapewne celowo, a napis głosił wielkimi literami: Nigdy więcej wojny!

Pierwsze pęknięcia na tym obrazie pojawiły się dość nieoczekiwanie. Spowodowała je… literatura. Miałem wtedy lat osiemnaście. Przeczytałem Kota i mysz Güntera Grassa – powieść, której główny bohater, chłopak nazwiskiem Joachim Mahlke mieszka w dzielnicy Gdańska, czy raczej Danzigu, nazwanej po polsku Wrzeszczem zapewne dlatego, aby żaden Niemiec nie zdołał tej nowej nazwy wymówić. Ów Mahlke, postać skądinąd sympatyczna, choć fikcyjna, mieszkał przy ulicy Osterzeile 14, czyli Stanisława Dubois, gdzie w połowie lat sześćdziesiątych zamieszkali moi dziadkowie, wygnani w marcu 1944 znad Dniestru, z okolic Buczacza. Ulicę tę znałem więc bardzo dobrze, a Mahlke, podwójnie nieistniejący sąsiad dziadków, nadał jej nieco inny, cokolwiek egzotyczny charakter. Nagle okazało się, że pod nazwiskiem przedwojennego polskiego adwokata, socjalisty zamordowanego w Auschwitz, ukryło się jakieś inne, niemieckie słowo. Było ono sygnałem zmiany, której ciąg dalszy miał nastąpić wkrótce.

W roku 1983 cenzura zezwoliła na legalną publikację Blaszanego bębenka Grassa w znakomitym przekładzie Sławomira Błauta. Dzięki znajomościom w księgarni (nie do wiary, że kiedyś bez tego ani rusz!) udało mi się zdobyć egzemplarz, który pochłonąłem w trzy dni. W rezultacie Danzig błyskawicznie nabrał cech tyleż wyobrażonych, co przecież rzeczywistych, mimo iż pozostał odległy i obcy, ponieważ wciąż nie potrafiłem znaleźć bardziej intymnego, osobistego związku między miastem minionym a dzisiejszym.

Przełom o wadze istotniejszej nastąpił cztery lata później, kiedy ukazał się Weiser Dawidek Pawła Huelle. Tajemniczy protagonista powieści, najprawdopodobniej ocalony z Zagłady, urodzony przed wojną w Brodach na Wołyniu, gdzie zbiegiem okoliczności (?) urodził się także Joseph Roth, który niedługo później został jednym z moich ulubionych pisarzy, był kimś w rodzaju guru grupy powojennych nastolatków, całkiem podobnych do mnie. Weiser nie tylko grał fantastycznie, chociaż niechętnie, w piłkę, posiadał dwie skrzynki różnorakiej broni palnej i amunicji oraz eksperymentował z materiałami wybuchowymi, ale też wiedział, że pewien dom przy ul. Polanki, Pelonker Weg, należał niegdyś do rodziny Schopenhauerów, a inny, przy Jaśkowej Dolinie, Jäschkentaler Weg, do Ferdinanda Schichaua, właściciela stoczni włączonej po wojnie do Stoczni Gdańskiej, miejsca powstania „Solidarności”. Dowiedziałem się również z Weisera Dawidka, iż pociągi kolejki, którą wcześniej codziennie jeździłem z Gdańska Głównego do liceum na gdyńskim Wzgórzu Nowotki, pochodziły z berlińskiego metra i trafiły do Polski w ramach reparacji wojennych. To wreszcie wywołało reakcję naprawdę głęboką – coś ewidentnie niemieckiego okazało się znajomą częścią mojego jak najbardziej własnego życia. Innymi słowy, dzięki Grassowi i Huellemu Gdańsk wyjawił mi po części swą widmową, zepchniętą w niepamięć, palimpsestową tożsamość Gdanzigu: polską, ale i niemiecką, jakkolwiek jednoczesność tej dwoistej kondycji nie wydawała się jeszcze całkiem klarowna.

Krok ostatni, a właściwie przełom, nadszedł w 1995 roku. Stefan Chwin opublikował wtedy swoją powieść zatytułowaną Hanemann. Tytuł nie zapowiadał niczego szczególnego, a już na pewno nie to, co stało się ze mną po lekturze. Kupiłem egzemplarz i nie przestałem czytać, aż skończyłem, co zabrało mi zaledwie trzy, najwyżej cztery godziny. Pierwsze wydanie książki liczy 198 stron, z czego 58 odnosi się do miasta nazywanego Danzig, a pozostałe 140 – do Gdańska.

Część związana z Danzigiem zaczyna się zapewne jesienią roku 1938, krótko po inauguracji roku akademickiego, gdy studenci pierwszego roku medycyny rozpoczynają pod kierunkiem profesora Hanemanna wstępny kurs anatomii. Wolne Miasto jest już od dawna pod pełną kontrolą nazistów, zwycięzców w lokalnych wyborach, co oznacza wszechobecne wpływy NSDAP, agresywną obecność SA, a także ścisłą obserwację tych wszystkich polityków partii opozycyjnych, którzy jeszcze nie zdążyli wyjechać. Koniec następuje w lutym i marcu 1945 roku, gdy większość niemieckich gdańszczan już uciekła, szczęśliwie lub nie, zmierzając z powodzeniem na zachód lub kończąc życie na statkach tonących w falach Bałtyku. Natychmiast potem zaczyna się raptownie część polska: „dipisi” ze zburzonej po powstaniu Warszawy i dawnych ziem wschodnich zagarniętych przez ZSRR zajmują umeblowane i wyposażone mieszkania opuszczone często w popłochu przez poprzednich lokatorów, dzielnice i ulice tracą swe dawne nazwy i zyskują nowe, pojawia się też osobowy narrator, podobnie jak w Tristramie Shandym Sterne’a świadom tego, co przydarzało się rodzicom przed jego narodzeniem.

Hanemann jest w gruncie rzeczy melodramatem – powieścią o miłości, śmierci, umieraniu, samobójstwie i żałobie. Tytułowy bohater zdaje sobie nagle sprawę, że martwe ciało, które winien poddać sekcji przed studentami, należy do jego ukochanej Elizy Berger, ofiary zatonięcia niewielkiego stateczku w pobliżu mola w Glettkau, dziś Jelitkowie. (Eliza nie istniała zapewne nigdy, molo, zniszczone w 1945, też nie istnieje.) W szoku, profesor bez słowa wychodzi z prosektorium i nigdy do pracy nie wraca. Kiedy wojna dobiega końca, w przeciwieństwie do sąsiadów decyduje się pozostać już nie w Danzigu, lecz w Gdańsku, daje polskim chłopcom lekcje niemieckiego i wreszcie, zmuszony przez komunistyczne władze, wyjeżdża do Niemiec, by zniknąć bez śladu. Dla mnie jednak Hanemann był nie tyle melodramatem, ile – przede wszystkim – powieścią o Wielkiej Przemianie.

W przeciwieństwie do narratora czytelnik ma przywilej dostępu do obydwu wykluczających się wzajemnie rzeczywistości Gdanzigu: niemieckiej i polskiej. Chwin dołączył do książki użyteczną dwujęzyczną listę nazw miast, dzielnic, ulic i budynków. Niektóre z nich znałem już wcześniej, większość poznałem dopiero w trakcie lektury, ale tym, co najdobitniej wzmocniło efekt ciągłości i zmiany okazała się perspektywa indywidualnych niemieckich i polskich losów – imiona i nazwiska, myśli i emocje uciekinierów i przybyszy, życie i śmierć zdeterminowane przez realia wojny i powojnia. Na to wszystko nałożyło się mistrzostwo w szczegółowym opisywaniu przedmiotów: mebli zrobionych przez konkretnych rzemieślników bądź wyprodukowanych przez lokalne firmy, instrumentów muzycznych, gramofonów, serwisów, sztućców, maszyn do szycia i pisania, obrazów, porcelanowych figurek, ubrań, płytek na podłodze w łazience, korków oznaczonych po niemiecku kalt i warm

Chwin dowiódł tej umiejętności już w poprzedzającej Hanemanna autobiograficznej Historii pewnego żartu, lecz wówczas, z natury rzeczy, ograniczył się do najnowszych, polskich dziejów miasta. Kurki z niemieckimi słowami – takie same były i w moim domu – również odegrały w niej rolę, jednak w oderwaniu od prehistorii. W Hanemannie natomiast efekt był pełny: pojawiły się także tam razem z ich pierwotnymi, niemieckimi użytkownikami.

Dopiero po lekturze powieści Stefana Chwina w pełni zdałem sobie sprawę, że pierwsze osiem lat życia spędziłem tuż za murem stoczni, na ulicy bez jednego drzewa ani krzaka która nosiła dwie nazwy: ta znajoma to Robotnicza, ale była jeszcze druga, Stiftswinkel – o tej nie miałem pojęcia. Poźniej przeprowadziliśmy się na Powstańcow Warszawskich, niegdyś zwanej Heinrich-Scholtz-Weg, do budynku z czerwonej cegły wzniesionego w latach dwudziestych ubiegłego wieku.

Powoli zaczął się wyłaniać rozległy palimpsest Gdanzigu: Gradowa Góra, z jej napoleońskimi fortami, to również Hagelsberg, a moja nowa dzielnica, Siedlce, zaledwie dwadzieścia pięć lat wcześniej nazywała się Schidlitz. Ponadto, zarówno Hanemann, jak i Weiser Dawidek, a zwłaszcza opowiadanie Huellego Przeprowadzka z wydanego w roku 1991 tomu Opowiadania na czas przeprowadzki, zmodyfikowały standardowy obraz Niemców, uwewnętrzniony w latach sześćdziesiątych przez dorastające wtedy pokolenie. Wówczas wyobrażaliśmy ich sobie prawie zawsze w mundurach – feldgrau albo czarnych z runicznymi błyskawicami, strzegących obozów koncentracyjnych, rozstrzeliwujących partyzantów lub chwytających bezbronnych ludzi w ulicznych łapankach. Nie nazywaliśmy ich też Niemcami, lecz mówiliśmy na nich „Szkopy” i „Szwaby”, należycie patriotycznie, jak w Stawce większej niż życie i Czterech pancernych.

Tymczasem w powieściach o Gdanzigu niemieckie postacie nie mieściły się w znajomym stereotypie: wprawdzie niektórzy sąsiedzi Hanemanna byli przekonanymi nazistami, ale sam profesor z całą pewnością nie. Ucząc narratora niemieckiego, czytał mu na głos listy Heinricha von Kleista i Henrietty Vogel, pary romantycznych kochanków, którzy w 1811 roku razem popełnili samobójstwo nad jeziorem Wannsee, znanym dziś jako element scenerii niesławnej narady poświęconej „ostatecznemu rozwiązaniu”. U Huellego pani Grete Hoffmann, dzieląca popularne nazwisko z romantycznym pisarzem E.T. A. Hoffmannem, autorem„gdańskiego” opowiadania Dwór Artusa, jest smutna i łagodna – zaprasza młodego polskiego sąsiada na herbatę, gra mu na fortepianie Wagnera, pokazuje fotografie z przeszłości i opowiada o festiwalach wagnerowskich w Operze Leśnej w Zoppot.

Słowem, to raczej ci wcześniej niespotykani Niemcy z „prozy korzennej” lat dziewięćdziesiątych, ocaleni i ofiary mało przypominające swoich rodaków-katów, zdjęli zaklęcie. Zrozumiałem, że nie tylko ulice Gdańska miały kiedyś obco brzmiące nazwy, zrozumiałem także, że nie wszyscy ludzie mieszkający kiedyś w gdańskich domach uważali naszych dziadków i rodziców za Untermenschów. Mówiąc krótko – w ten oto sposób pojąłem, że Gdanzig był w przeszłości zarazem polski i niemiecki: polski, ponieważ politycznie i gospodarczo przynależał do polskiej Korony, niemiecki z uwagi na dominujący język i luterańskie wyznanie mieszkańców. Weiser Dawidek i Hanemann – powieści, w które wyraźnie wpisana została trauma II wojny, obok agresywnej odmiany Deutschtum prezentowały również ludzką, cywilizowaną wersję niemieckości. Gauleiter Albert Forster pojawił się w nich obok Ericha Brosta, socjaldemokraty i przeciwnika Hitlera.

W Europie Środkowo-Wschodniej, chociaż nie tylko, miast-palimpsestów jest sporo. Sam poruszam się regularnie między dwoma: Gdanzigiem i Lwowem. Tu i tam wciąż uczę się historii, starając się pamiętać niemieckie i polskie nazwy ulic, dziś odpowiednio polskie i ukraińskie. Lwów/Lwiw jest pod tym względem jeszcze bardziej skomplikowany niż Gdanzig, ponieważ warstw jest tam więcej: polska, habsburska, znowu polska, sowiecka, niemiecka, ponownie sowiecka…

Zmianom oparł się jedynie Kopernik, odkrywca porządku trudnego wszak do politycznego zakwestionowania. Z kolei ulice Gdanzigu to nie tylko Długa, Szeroka, Ogarna, Świętego Ducha, Piwna i Chlebnicka, lecz także Langgasse, Breitgasse, Hundegasse, Heilige Geist Gasse, Jopengasse i Brotbankengasse.

Pamięć można nacjonalizować, co jest zawsze niebezpieczne, ale pamięć może też uśmierzać nacjonalizm, zwłaszcza w mieście takim jak Gdańsk, teraz znów, jak długo niegdyś, należącym do Rzeczypospolitej. Spotkałem kiedyś na gdańskim dworcu kolejowym, ocalałym z marcowej pożogi roku 1945, Güntera Grassa. Porozmawialiśmy chwilę: Grass, zgodnie z regułami politycznej poprawności, nazywał nasze wspólne miasto „Gdańskiem”, ja kurtuazyjnie używałem nazw w obu językach. Moi lwowscy przyjaciele nie mają nic przeciwko temu, żebym nazywał nasze miasto Lwowem, jakkolwiek, zgodnie z regułami politycznej poprawności, najczęściej używam nazwy „Lwiw”. Na szczęście obydwa miasta są otwarte na tego typu leksykalne zabiegi i to wbrew przeciwnościom losu.


Maciej Wilczyński (1960) – amerykanista, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, specjalizuje się w historii literatury amerykańskiej XIX wieku.

Artykuł ukazał się w 151/152 numerze Przeglądu Politycznego

Skip to content