AMERYKA TRUMPA
Krishnan Guru-Murthy: Jak bardzo Trump zmienił świat?
Timothy D. Snyder: By posłużyć się terminem fachowym, mamy tu do czynienia z pytaniem kontrfaktycznym. Musimy wyobrazić sobie, jak by było, gdyby to Hillary Clinton była prezydentem. Sądzę, że gdyby Hillary Clinton została prezydentem, sprawy wyglądałyby o wiele lepiej. Amerykanie mieliby o wiele mnie powodów do złości, może Ameryka nie walczyłaby z pandemią najlepiej na świecie, ale też nie robiłaby tego najgorzej na świecie. Jeśli chodzi o bezpośrednie konsekwencje w skali globalnej, to Hillary Clinton byłaby zapewne tradycyjnym politykiem „proinstytucjonalnym” i próbowałaby wspierać Unię Europejską. A to miałoby określone konsekwencje. Wspierałaby amerykańskie sojusze i uzależniłaby pomoc Stanów Zjednoczonych od wielu różnych czynników. Clinton nie wycofałaby się z porozumienia z Iranem. Jeśli więc będziemy gdybać, to szybko znajdziemy się w innym świecie.
Ale powróćmy do pytania. Moim zdaniem, Trump przyspieszył wydarzenia, które i tak były nieuniknione. W wymiarze międzynarodowym najważniejszym prawdopodobnie jest zmierzch potęgi Ameryki. Uważam, że Trump zmieścił w czterech latach cztery dekady tego procesu. Zmienił także nasze wyobrażenia o normalności. W 2016 roku można było jeszcze sądzić, że coś, co nazywamy populizmem czy autorytaryzmem, to zjawiska marginalne. Odkąd prezydentem Stanów Zjednoczonych został Donald Trump, tak już nie jest. I to ma niebagatelne konsekwencje, bo choć amerykańska polityka nie jest wolna od hipokryzji (podobnie jak Amerykanie), to mimo wszystko właściwą demokracji normą były u nas rządy prawa. Dlatego sposób, w jaki Trump odchodzi z urzędu – obawiam się – nie pozostanie bez konsekwencji.
– A zatem pomówmy przez chwilę o tych konsekwencjach. Dlaczego siedemdziesiąt milionów Amerykanów wciąż popiera Trumpa? Co się z nimi teraz stanie, jaki ruch wyłoni się za ich sprawą? Czy to ruch demokratyczny, stawiający sobie za cel odsunięcie od władzy demokratów, czy też może coś zupełnie innego?
– Siedemdziesiąt milionów ludzi zagłosowało na Trumpa, bo, po pierwsze, Trump był kandydatem Partii Republikańskiej w systemie dwupartyjnym. A w systemie tym, jak wiesz, panuje skrajna polaryzacja nie tylko w kwestii wartości i strategii politycznych, ale też w stosunku do samych faktów. Dlatego też elektorat republikanów albo nie zna większości faktów, albo nie daje im wiary – takich faktów, które demokraci uznaliby za zupełnie uzasadniony powód do niegłosowania na Trumpa. Mamy więc problem strukturalny – powiedziałbym nawet, że nie z winy republikanów – polegający na tym, że nie dysponujemy już wspólną, opartą na faktach płaszczyzną komunikacji. Problem ten ma związek z mediami społecznościowymi i może zostać rozwiązany wyłącznie poprzez rozbicie Facebooka i odbudowanie mediów lokalnych. Tylko w ten sposób odzyskamy przestrzeń dialogu. Inaczej skazani jesteśmy na szerzenie nieprawdy i popularność wszelkiego rodzaju teorii spiskowych.
Myślę, że republikanie mają poważny problem. Bo w ich partii istnieją tylko dwa poglądy. Pierwszy głosi – zburzymy system, zniszczymy go. Drugi mówi, że możemy przechytrzyć system i że całkiem dobrze nam idzie. Czego potwierdzeniem był zresztą rok 2020. Jeśli odłożymy na bok Trumpa, to republikanie wypadli o wiele lepiej, niż można było oczekiwać. Mieli przegrać Senat, ale go utrzymali. O mało nie odzyskali Izby Reprezentantów, czego nikt się nie spodziewał. Więc ich model – polegający na pompowaniu w system pieniędzy, stosowaniu strategii voter suppression i poruszaniu spraw budzących emocje – sprawdził się całkiem nieźle. Dostali też nadspodziewanie dużo głosów Afroamerykanów i Latynosów. Myślę, że jest to zarzewie przyszłego konfliktu na znacznie większą skalę. Trump próbował dokonać zamachu stanu, nie mam co do tego wątpliwości. Nie udało mu się jednak zdobyć poparcia wojska. Nie miał też odpowiedniego zaplecza paramilitarnego gotowego do użycia przemocy. Ale próbował.
– Jak Trump ma się do Putina? Bo Putin nie ma ogromnych długów i problemów tego typu. Ale zachodzi też między nimi sporo podobieństw…
– Trump nie jest oligarchą. To Putin jest prawdziwym oligarchą. Nie wiemy, ile pieniędzy ma Putin, ale są to kwoty idące w dziesiątki miliardów dolarów. Trump nie rozporządza takimi pieniędzmi, on o takich sumach może tylko pomarzyć. A więc relacja Trumpa z Putinem to przede wszystkim relacja klient – patron. Jakoś nie widać, żeby Putin nadskakiwał Trumpowi, za to widać, jak Trump nadskakuje Putinowi, oglądaliśmy to przez ponad cztery lata. Druga różnica między nimi to, rzecz jasna, różnica strukturalna. System rosyjski to poniekąd standardowy XXI-wieczny autorytaryzm, w którym legitymizację dają wybory, nawet jeśli wszyscy wiedzą, że nie zostały wygrane. Bo w XXI wieku właściwie nikt nie dysponuje już ideologią czy jakąś wzniosłą ideą, z której czerpałby legitymizację, więc pozostały tylko wybory. A skoro są tylko wybory, to się je fałszuje albo ogłasza zmanipulowane wyniki. Co ciekawe, w listopadzie i grudniu 2020 roku Trump zrobił właśnie coś takiego – próbował ulegitymizować się wyborami, co do których twierdził, że je wygrał, ale nie był w stanie ich sfałszować. Gdyby miał możliwość sfałszowania wyborów, to oczywiście by je sfałszował. Dwoił się i troił, ale jego niezdolność do robienia tego, co potrafi robić Putin, odróżnia w tym momencie Stany Zjednoczone od Rosji w wymiarze politycznym.
Fragment rozmowy z 165 numeru "Przeglądu Politycznego".
AMERYKA BIDENA
Łukasz Gadzała: Zwycięstwo Joe Bidena w listopadowych wyborach prezydenckich dało Partii Demokratycznej możliwość odwrócenia wielu procesów, które w ciągu czterech ostatnich lat zainicjował Donald Trump. Co to oznacza dzisiaj dla Ameryki?
Janusz Reiter: Biden nie ma dużo czasu. Za dwa lata będą wybory do Kongresu, które mogą zmienić układ sił w amerykańskiej polityce. Nowy prezydent próbuje więc przywrócić urzędowi prezydenta godność i autorytet, które zniszczył jego poprzednik. Chce też cofnąć decyzje Trumpa, które uważa za błędne. Decyzja o powrocie Ameryki do paryskiego porozumienia klimatycznego jest tego przykładem. Została ona przyjęta w Ameryce bez większych sporów, w świecie zaś, a zwłaszcza w Europie, daje prezydentowi kredyt zaufania.
Są też decyzje symboliczne, ważne dla wyborców Bidena. Do tej kategorii możemy zaliczyć odwracanie polityki Trumpa związanej z kwestiami równościowymi i problemem dyskryminacji rasowej. Biden uchylił na przykład decyzję o wykorzystywaniu prywatnych więzień, które były uważane za ognisko konfliktów rasowych. To nie rozwiązuje problemu nierówności rasowych, ale jest dowodem wrażliwości nowego prezydenta na te sprawy.
A wreszcie jest sprawa o zasadniczym znaczeniu dla milionów Amerykanów, czyli walka z pandemią. Program wsparcia finansowego, który Biden wprowadził, został odrzucony przez republikanów w Kongresie, ale dobrze przyjęty przez większość społeczeństwa, nawet dużą część wyborców republikańskich. Chaotyczna polityka Trumpa w tej dziedzinie wiele kosztowała Amerykę. Po pierwsze – w sensie ofiar w ludziach, po drugie – w gospodarce a po trzecie – wizerunkowo, zarówno w samej Ameryce, jak i w świecie. Biden ma też trochę szczęścia, ponieważ może się wykazać sukcesami w akcji szczepień. Akurat w tej sprawie pomógł mu poprzednik, który nie żałował pieniędzy, żeby złożyć wielkie zamówienia na szczepionki.
Przede wszystkim jednak pozostaje kluczowe pytanie: jak osiągnąć to, co Biden słusznie określił jako swój najważniejszy cel – czyli zjednoczenie Ameryki? Nie w tym sensie oczywiście, żeby uchylić istniejące różnice, tylko żeby doprowadzić do sytuacji, w której możliwy jest normalny spór polityczny, przyjęty w państwach demokratycznych. Utrudnieniem jest to, że elektorat Bidena jest mocno zróżnicowany. Prezydent nie może zapomnieć o lewym skrzydle partii, bez którego poparcia, udzielonego bez entuzjazmu, nie wygrałby wyborów. Ale Biden musi też spróbować odzyskać przynajmniej część dawnych wyborców demokratycznych, których przejął Trump.
Przypomnę, że nadal – kilka miesięcy po wyborach – 77 procent wyborców republikańskich uważa, że wybór Bidena był nieprawomocny. W Partii Demokratycznej są rozbieżności w definiowaniu polityki. Jedni uważają, że pojednawczość to sprawa stylu, podczas gdy w treści trzeba konsekwentnie robić to, co się obiecywało wyborcom. Inni są bardziej skłonni zaakceptować ustępstwa w treści polityki. Walka z pandemią, też niewolna od kontrowersji, jest jednym z tych nielicznych pól, na których prezydent może zdobywać poparcie ponad podziałami.
Co jest bardzo ważne, prezydent Biden uważa, że w świecie ma miejsce historyczna batalia o przyszłość demokracji i że ona się toczy również w samej Ameryce. W tym punkcie polityka wewnętrzna się styka z polityką zagraniczną. Biden traktuje ratowanie amerykańskiej demokracji jako swoją misję i wie, że ma przeciwko sobie nie tylko zradykalizowanych populistów w USA, ale też dwa mocarstwa zaangażowane w walkę z demokracją w świecie: Chiny, a przede wszystkim Rosję.
– Ale czy przy tak dużej polaryzacji wewnętrznej realistyczne jest oczekiwanie, że demokraci wyciągną rękę do tych bardziej umiarkowanych wyborców republikańskich?
– Wielu Amerykanom po prostu bardzo ciężko się żyje. Jeśli odczują poprawę, ich postawy polityczne mogą się zmieniać. Oczywiście polityka obliczona na taki efekt potrzebuje czasu. Ale ci ludzie muszą nie tylko poczuć, że im się realnie żyje lepiej, ale też uwierzyć, że elity poważnie przejmują się ich losem. I to jest jeszcze trudniejsze niż te twarde, realne zmiany. Zrozumienie tego problemu wymaga ogromnej zdolności do empatii, co przy tym silnym podziale społecznym i po traumie, jaką demokratyczna Ameryka przeżyła w czasie wydarzeń na Kapitolu, jest ogromnym wyzwaniem.
Amerykę nęka zjawisko podwójnego antyelitaryzmu, o którym niedawno bardzo trafnie pisał Fukuyama. Jest antyelitaryzm po stronie prawicowej i jest antyelitaryzm po stronie lewicowej. Ten prawicowy skierowany jest przeciwko mediom tzw. mainstreamu, przeciwko Facebookowi i mediom społecznościowym oraz przeciwko elitarnym uniwersytetom, które uważane są za wylęgarnie lewicowych, aroganckich elit obojętnych na sprawy zwykłych ludzi. Po stronie lewicowej mamy z kolei antyelitaryzm skierowany przeciwko wielkim korporacjom, Wall Street, funduszom hedgingowym, przemysłowi surowcowemu itd. Te dwa antyelitaryzmy mają różne źródła, ale są częścią tego samego problemu – głębokiego podziału społecznego o charakterze kulturowym. Jak wiadomo, z tego typu konfliktami wyjątkowo trudno sobie poradzić.
Konflikt polityczny można rozwiązać i do tego służy sztuka kompromisu. Jeżeli mamy jednak do czynienia z podziałami kulturowymi, to stykamy się z przekonaniem o absolutnej racji. To znaczy, że nie ma tu pola do kompromisu. Jest jedynie głębokie przekonanie, że jedna strona reprezentuje prawdę, której musi bronić przed innymi, również nieskłonnymi do kompromisu. I cały problem dzisiejszej Ameryki polega na tym, żeby wyjść z tej sytuacji i przywrócić stan, w którym na powrót możliwy będzie normalny spór polityczny.
– Na te postawy nakładają się zmagania w łonie Partii Demokratycznej o kierunek zmian w kraju?
– Biden nie jest człowiekiem lewicowego nurtu Partii Demokratycznej – jest typowym centrystą. Nie może jednak zignorować tego, że został wybrany również przez grupę osób, które mają sympatie lewicowe czy progresywne. Spełnieniem oczekiwań tego skrzydła jest na przykład wzrost znaczenia agendy rasowej. Tego typu gestów w stosunku do lewego skrzydła partii będzie na pewno sporo. Jakie będą proporcje polityki progresywnej i centrowej – a nawet stanowiącej zachętę dla umiarkowanych wyborców republikańskich – trudno jednak na razie powiedzieć.
Oczywiście można stwierdzić, że rozwiązanie problemów rasowych jest Ameryce obiektywnie potrzebne, ponieważ utrzymywanie stanu obecnego, czyli tak wysokiego poziomu napięcia na tle rasowym, jest potężnym obciążeniem dla tego państwa. Teoretycznie każdy powinien się z tym zgodzić. Realia są jednak takie, że nie dla każdego Amerykanina kwestie te mają taką rangę, jak dla lewego skrzydła Partii Demokratycznej. Myślę, że Biden zdaje sobie z tego sprawę.
Fragment rozmowy z 165 numeru "Przeglądu Politycznego".