ESEJ MARCELA GAUCHETA, opublikowany w poprzednim numerze Przeglądu Politycznego (165/2021), każe postawić pytanie o typ rządu, jaki mógłby sprostać bez precedensowej zmianie, która już wkrótce czeka społeczeństwo europejskie. Zapowiadał ją dwieście lat te mu Alexis de Tocqueville, pisali o niej właściwie wszyscy wielcy socjologowie dwóch stuleci, ale według Gaucheta przestaje ona teraz być wyobrażeniem, „fikcją”, a staje się samą rzeczywistością: społeczeństwo indywiduów przeistoczy się ostatecznie w społeczeństwo indywidualistyczne. Tę zmianę zobaczyliśmy już w Polsce na ulicach dużych miast i małych miasteczek; nawet rządowa telewizja nie zdoła jej ukryć. Bo jeśli Gauchet ma rację, protesty wywołane wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej w sprawie aborcji nie są skutkiem oczekiwanego zwrotu młodzieży w lewo – po raczej nieoczekiwanym zwrocie w prawo kilka lat wcześniej. Nie są też napędzane młodzieńczą niechęcią wobec establishmentu, która dryfuje między skrajnościami. Tyleż pryncypialne, co ironiczne hasła – na czele z „wy……lać!”, budzącym niesmak starszych – nie pozostawiają wątpliwości: ojczyzną protestujących jest Gombrowiczowska Synczyzna (Córczyzna?).
Czy to oznacza, że już nie znajdziemy wśród nich potencjalnych obrońców Ojczyzny, kiedy ta znajdzie się w potrzebie? Bynajmniej, zagrożenie wojną skutkuje zawsze przypływem uczuć patriotycznych, pewnie nawet u czytelników Gombrowicza, ale czy po wielkiej zmianie zapowiadanej przez Gaucheta ktokolwiek jeszcze zechce je toczyć? Normalne społeczeństwo bardziej lubi się bawić, niż zmagać z wrogiem zewnętrznym i wewnętrznym, nie powinno więc dziwić, że nawet walka o „indywidualne prawa reprodukcyjne” przybierać może w nim formę zabawy; ostatni raz widzieliśmy to w Polsce w końcu lat osiemdziesiątych XX wieku, kiedy – przypomnę młodszym czytelnikom – do walki o podstawowe prawa obywatelskie i polityczne naprzeciw oddziałów milicji stawała armia krasnali Waldemara Fydrycha.
Rząd własny nie znaczy oczywiście rząd dobry – to banał, który warto jednak przypomnieć, bo złe rządy na tym sentymencie i resentymencie („nie będzie nam Europa dyktować”) opierają ostatecznie swoją legitymację. Dobry rząd jest zawsze rządem nad podzielonym społeczeństwem, a nie zunifikowanym narodem – dotyczy to nawet rządów zgody narodowej powstałych w obliczu wojny. Pierwszą i oczywistą zasadą dobrego rządu jest więc jego reprezentatywność. Znaczy to tyle, że reprezentuje on nawet żelazny elektorat opozycji, choć oczywiście nie będzie realizował jej programu (nawet jeśli czasem byłoby to zupełnie rozsądne), będzie natomiast dbał o jej wyborców tak dalece, jak tylko pozwala na to mozaika sprzecznych, ale też niesprzecznych interesów. Po wyborach nowe rządy zyskują zwykle bonus w postaci poparcia przekraczającego szeregi własnego elektoratu, wyborcy opozycji zdają się bowiem rozumieć, że jest to także ich rząd – innego teraz mieć nie będą. W tym poparciu nie ma żadnego afektu, a jedynie dobrze rozumiany interes własny, który dochodzi do głosu po emocjach rozbudzonych w kampanii wyborczej: lepiej jest przecież mieć dobry rząd, choć wybrany przez innych, niż zły, chociaż wybrany przez siebie.
Niestety, przynajmniej od 2010 roku ta oczywista kalkulacja zakłócona jest w Polsce tak dużymi emocjami, że błędy rządów wywołują Schadenfreude nie tylko polityków opozycji, ale też jej wyborców, ponoszących przecież skutki takich błędów. Cieszą się oni z rządowych afer a conto przyszłych wyborów. Trzeba jednak pamiętać, że polaryzacja społeczeństwa nie jest jego naturalnym stanem, ale patologią, za którą w dużej mierze odpowiedzialni są politycy, a szczególnie złe rządy z ich retoryką moralnej większości czy wroga wewnętrznego (celuje w tym jeden z obecnych wicepremierów). Dobry rząd będzie więc swoją polityką depolaryzował społeczeństwo, jeśli już osiągnęło ono taki stan, ponieważ wbrew naturalnym ludzkim skłonnościom bardziej niż „dokopać” swoim wrogom chce on ich rozbroić, przejmując część elektoratu. Za radą Machiavellego powinien więc używać wobec nich tyle symbolicznej przemocy, ile to konieczne, ale nie więcej; w żadnym wypadku nie wolno mu kierować tej przemocy wobec rządzonych. Dobre rządzenie oparte jest na hipokryzji i nie jest to jedyna prywatna przywara, która okazuje się publiczną cnotą. Tylko zły rząd piętnuje swoich przeciwników.
Z reprezentatywności dobrego rządu wynika jego druga cecha: wstrzemięźliwość. Dobry rząd robi mniej niż by mógł, nawet mniej niż oczekują tego jego wyborcy, jeśli miałby tym naruszyć żywotne interesy wyborców opozycji. W niedocenianej dziś książce An Economic Theory of Democracy Anthony Downs (1957) pokazuje, jak niewiele potrzeba, by utrzymać się przy władzy (a to przecież najważniejszy cel rządu), samo rządzenie może być więc bardzo oszczędne w wydawaniu decyzji. Wstrzemięźliwy rząd może tym nawet drażnić swoich wyborców, ale też zyskać przez to wyborców opozycji; zwycięstwo jednych jest przecież zawsze okupione porażką drugich, a koszty tej porażki nie powinny być bardzo wysokie – skutkuje to niestabilnością systemu, w którym każde wybory są grą o wszystko. Po pierwszej kadencji rządów PiS właśnie taki stan rzeczy ma miejsce we współczesnej Polsce, chociaż zaczęło się już u progu niepodległości. John Stuart Mill mógł jeszcze sądzić, że dobry rząd powinien aktywizować obywateli, ale współcześnie, kiedy mobilizują się oni raczej przeciw czemuś niż za czymś, dobry rząd nie będzie ich regularnie prowokował do wyjścia na ulicę.
W istocie dobry rząd cechuje nawet coś więcej niż „imposybilizm” w szkodzeniu opozycji i jej elektoratowi. Człowiek współczesny godzi się, choć z trudem, z istnieniem rzeczy nieuniknionych w swoim życiu prywatnym, ale już mankamenty życia społecznego traktuje jako „problemy”, które władza zobowiązana jest rozwiązać (skądinąd podobnie myśli o zdarzeniach losowych, za które musi kogoś winić i ukarać). Z trudem więc przyjmuje argument, że czegoś po prostu „nie da się”. I znów Anthony Downs podpowiedziałby, że odpowiedzialni politycy takich kwestii nie stawiają na wyborczej wokandzie, tyle że ma to miejsce tylko przy takim stopniu konsolidacji elity politycznej, o jakim w Polsce możemy pomarzyć. Po dobrym rządzie można by jednak spodziewać się szybkiej weryfikacji własnych obietnic z czasów kampanii, nie wszyscy wyborcy są bowiem dostatecznie cyniczni, by tych obietnic nie weryfikować, a to musi prowadzić do osłabienia zaufania wobec polityków i całego systemu. Złe rządy doświadczają nieuchronnie „imposybilizmu”, zasłaniając się jakąś „winą Tuska”, dobre potrafią się z niego wytłumaczyć. Dobrym prawem opozycji jest oczywiście wytykanie rządowi powściągliwości – w końcu podczas kampanii wyborczej uznała ona jego program za najgorszy z możliwych.
Trzecia cecha dobrego rządu – dalekowzroczność – uzasadnia coś jeszcze więcej: niedotrzymywanie niektórych obietnic wyborczych złożonych własnemu elektoratowi, a nawet naruszenie jego interesów. Tego oczekuje się od mężów stanu – powinni widzieć swój kraj za pięćdziesiąt lat – od wszystkich polityków można by natomiast wymagać, by rozciągnęli swój horyzont myślowy na dwie, trzy kadencje parlamentu. Demokracja grecka w opinii krytyków była ustrojem krótkowzrocznym – dała tego liczne dowody, ze skazaniem Sokratesa na czele. W epoce nowożytnej tej wadzie miała zapobiec instytucja reprezentacji, ale o wiele lepiej zapobiega jej niezależna od polityki administracja. W istocie wieloma dziedzinami życia społecznego bardziej się administruje, niż rządzi. Dobry rząd nie będzie zatem forsował takiej polityki, której dalekosiężnym skutkiem będzie naruszenie stabilności podstawowych instytucji życia społecznego, takich choćby jak służba zdrowia czy fundusze emerytalne. Reformy owych instytucji będzie przeprowadzać z dużą ostrożnością, ale też nie będzie z nimi zwlekał. Dalekowzroczność rządu zakłada więc swoistą alienację rządzących; potocznie mówiąc, dobry rząd nie może być zakładnikiem społeczeństwa, bo ono zawsze – jak przekonywał David Hume – będzie przedkładać interesy doraźne nad te odległe, których nie dostrzega; podręcznikowym przykładem jest tu oczywiście wiek emerytalny.
Paradoksalnie, o ile reprezentatywności i wstrzemięźliwości rządu obywatele raczej od niego nie oczekują, o tyle dalekowzroczności mogą się wręcz domagać – o ile tylko sami nie będą ponosić tego konsekwencji („tak, byle nie na moim podwórku”). Apologeci demokracji winią za to niedostateczną wiedzę zainteresowanych – zgodnie z przeświadczeniem, że jej brak odpowiedzialny jest za każde głupstwo, jakie ludzie są zdolni popełnić – ale to oczywiście myślenie życzeniowe. Edukacja obywatelska, uważana za panaceum na wszystkie słabości demokracji, nie ma tu siły wcale większej niż nachalna propaganda (może wręcz mniejszą). Dobry rząd zobowiązany jest oczywiście wyjaśnić swoją politykę, ale przede wszystkim minimalizować jej negatywne skutki (każda takie mieć będzie) i w miarę możliwości je rekompensować. Odwołując się do przywołanego wcześniej przykładu: czy wydłużenie wieku emerytalnego nie powinno iść w parze z obowiązkowym skróceniem tygodnia pracy, o czym już powszechnie mówi się w wielu krajach? Żaden rząd nie będzie miał jednak tego pola manewru, jeśli potrzebuje zmobilizowanego elektoratu, aby prowadzić wojnę z opozycją. Wielkich zmian instytucjonalnych nie można zatem przeprowadzać nie tyle bez jej poparcia – rytualnie musi przecież protestować – co bez przekonania, że po dojściu do władzy nie spróbuje przynajmniej ich cofnąć.
Te trzy cechy wydają się na tyle ogólne, że dotyczą każdego dobrego rządu bez względu na jego ideologiczny profil. Jeśli jednak Gauchet ma rację i społeczeństwo indywidualistyczne jest już bliską rzeczywistością, a nie odległą ideą, każdy dobry rząd musi uważać się teraz za rząd przejściowy. Diagnoza francuskiego myśliciela nie wszystkich oczywiście przekona, ale ci przekonani znajdą w niej potwierdzenie swoich własnych przeświadczeń. Dla prawicy oznacza ona katastrofę, którą od dawna wieszczy (poniekąd jest ona racją jej bytu), dla nowej lewicy wreszcie spełnienie marzeń, rząd prawicowy będzie więc tę zmianę wszystkimi sposobami opóźniać, rząd lewicowy wiele poświęci dla jej przyspieszania. A dobry rząd – rząd reprezentatywny, wstrzemięźliwy i dalekowzroczny? Rzec można, że będzie jej akuszerem (akuszerką?), który porodu nie będzie przyspieszał ani opóźniał, a jedynie będzie go wspomagał, by płód we właściwym czasie wyszedł na świat zdrowy i zdolny do życia. (W istocie taką rolę wzięła na siebie socjologia – filozofia pozytywna – która miała zmniejszyć i skrócić bóle przy porodzie społeczeństwa industrialnego na początku XIX wieku.) Ryzykowna to zapewne metafora, ale uprawniona, jeśli przyjmiemy, że każde społeczeństwo jest organizmem i jego części – nawet te obdarzone wyostrzoną świadomością własnej niepowtarzalności – nie są zdolne do życia poza nim.
Dobry rząd wielkiej zmiany będzie unikać w każdym razie takich działań, które Michael Oakeshott nazywa „polityką wiary”. Polityka wiary ma prowadzić wspólnotę do doskonałości. Niegdyś była to doskonałość religijna, później gospodarcza; rozczytani w Biblii purytanie chcieli przemienić starą, wesołą Anglię w Nowe Jeruzalem, ich zeświecczeni następcy w krainę mlekiem i miodem płynącą. Polityka wiary, szaleńczo konsekwentna i drobiazgowa, jest realizacją wizji bez względu na koszty i opór, jaki stawia społeczna materia. Przeciwna do niej „polityka sceptycyzmu” pozbawiona jest zupełnie tego misyjnego aspektu. Jej celem jest tylko zachowanie państwa – czego nie można mylić z samym utrzymaniem się przy władzy – bo też prowadzą ją ludzie, którzy w państwie nie widzą żadnej gorącej wspólnoty, ale zimne stowarzyszenie. Praktyka – twierdzi Oakeshott – w obrębie której wyłaniają się cives i na gruncie której zadzierzgają łączące ich więzi, różni się od szeregu innych praktyk tym, że składa się wyłącznie z reguł; język obcowania cywilnego jest językiem reguł; civitas jest stowarzyszeniem wyartykułowanym w regułach. (Michael Oakeshott, O postępowaniu człowieka, przeł. Michał Szczubiałka, PWN, Warszawa 2008, s. 145).
Podział ten, choć wydaje się pokrywać z ideologicznym, jest jednak od niego niezależny; politykami wiary będą także liberalni zeloci, a pragmatyczni socjaliści mogą prowadzić politykę sceptycyzmu. Każda z tych polityk ma swoją nemezis, czyli katastrofę na horyzoncie, która czeka państwo poddane jej logice. Nie ma jednak między nimi symetrii, ponieważ w przypadku konsekwentnej polityki wiary jest ona nieuchronna, a w przypadku polityki sceptycyzmu tylko możliwa, jeśli regularnie ignoruje stojące przed nią wyzwania. W tym sensie obie polityki są swoimi biegunami – każda nie tyle dopełnia, co przeciwdziała drugiej; rzeczywista polityka, mniej lub bardziej wrażliwa na historyczne okoliczności, lokuje się między nimi, nawet jeśli ciążyć będzie bardziej w jedną lub drugą stronę. Nie wynika z tego jednak, by rzeczywista opozycja wobec polityki wiary musiała przybierać formę polityki sceptycyzmu – jednej wierze można przecież przeciwstawiać drugą. Państwa pozostające w głębokim konflikcie ideologicznym znajdują się w istocie w takiej sytuacji. Wtedy to polityka traci zupełnie cechy „zabawy”, o jakiej pisze Johan Huizinga i powołujący się na niego Oakeshott. Reguły, które ją konstytuują, zostają odrzucone, nie jest więc ona nawet grą, ale walką o wszystko.
Takiej też sytuacji można, niestety, oczekiwać w obliczu każdej wielkiej zmiany, a więc i tej, o której pisze Gauchet. Doświadczyła jej Europa, przechodząc z feudalizmu do industrializmu; teraz występuje w postaci wojen kulturowych całego zachodniego świata. Polityka wiary jest dziś polityką tożsamości, indywidualnej i zbiorowej, która wkracza na tereny dotąd od polityki wolne. Kiedy życie społeczne określają szybkie i ciągłe zmiany kierunków działalności – przekonuje Oakeshott – wtedy w sposób szczególny potrzeba rządu statecznego, który sam nie będzie skory do zmian. Oczywistą rekomendacją jest w tej sytuacji przynależny polityce sceptycyzmu sumienny formalizm będący symbolem niezachwianego utrzymania porządku. Jednak słuszna niechęć do narażania porządku na szwank przez działania nieformalne popycha również do konserwowania procedur sformalizowanych i odrzucania zmian, bez których porządek szybko traci istotność i tym samym staje się samoniszczący (Michael Oakeshott, Polityka wiary i polityka sceptycyzmu, przeł. Michał Szczubiałka, Fundacja Aletheia, Warszawa 2019, s. 226). Dobry rząd – a nie musi być wcale rządem centrowym – bierze więc wtedy na siebie rolę „strażnika umiaru” i kieruje się polityką „stosowności”, powściągając pokusę oddania się którejś ze skrajności. Z pewną przesadą można powiedzieć, że dobry rząd w czasie wielkiej zmiany bardziej administruje niż rządzi.
Na koniec pozostawiam pytanie na miarę geniuszu Machiavellego. Tego pytania sam Oakeshott już nie stawia: Czy taki rząd może powstać po latach rządów złych?
Andrzej Waśkiewicz – historyk idei z Uniwersytetu Warszawskiego. Ostatnio wydał książkę „Ludzie-rzeczy-ludzie. O porządkach społecznych, w których rzeczy łączą, a nie dzielą” (2020).