ODKĄD W POCZĄTKACH XVIII wieku Europa zastąpiła Christianitas jako samookreślająca nazwa ogółu ludów osiadłych między Atlantykiem a Uralem i między Morzem Śródziemnym a Arktyką, spory na jej temat nigdy nie ustały: spory intelektualne o jej cechy wyróżniające, spory o jej granice i podziały wewnętrzne, o znaczenie różnych tradycji, z których się wywodzi, o jej relacje z innymi cywilizacjami. I spory polityczne na temat rzeczywistego istnienia Europy jako sui generis zbiorowości, niedającej się sprowadzić do wielości narodów, oraz metod organizowania stosunków między tymi, którzy się do niej przyznają, w taki sposób, który by zapewniał pokój i pozwalał im działać wspólnie dla pożytku wszystkich. Mówiono zatem o wiecznym pokoju, o równowadze sił, o roli „koncertu europejskiego”, o Lidze Narodów, o federacji wszystkich ludów europejskich. I próbowano przełożyć te idee na język traktatów mających wiązać państwa – sygnatariuszy.
W sporach intelektualnych i sporach politycznych, które wzajemnie na siebie wpływały, ścierały się, można wyróżnić, z grubsza biorąc, trzy postawy: jedna, nacjonalistyczna, obejmująca cały wachlarz stanowisk, od najbardziej radykalnych, do bardzo umiarkowanych; postawa, która uznała za najwyższą formę wspólnoty ludzkiej naród; druga, którą, popełniając zamierzony anachronizm, nazwiemy „europeistyczną”, przyznawała tę pozycję pewnej całości ponadnarodowej, czyli Europie; trzecia wreszcie przyznawała ją też pewnej całości ponadnarodowej, ale o wiele szerszej od Europy, a mianowicie rodzajowi ludzkiemu, zjednoczonemu idealnie w Kościele według katolików lub w Międzynarodówce w wersji socjaldemokratycznej. Dyskusje na ten temat, pobudzające w odniesieniu do sfery idei, nie zdołały zapobiec wojnie, która stała się światową, pierwszą tego rodzaju.
Dla adeptów nacjonalizmów Wielka Wojna była starciem narodów ożywionych duchem podboju, który nieuchronnie popychał jedne przeciw drugim; dla katolików, europeistów i socjaldemokratów, z których część stała się leninistami, była to wojna domowa, której można by było uniknąć, gdyby nie zgubny wpływ agresywnych namiętności podsycanych i rozjątrzanych według jednych – przez jakieś demoniczne siły, według innych – przez szowinistyczną propagandę, lobby kolonialistyczne, handlarzy bronią, monopole, wielki kapitał, imperializm… O ile jednak dla europeistów, czy to katolickich, czy socjaldemokratycznych, czy liberalnych, jedynym rozwiązaniem konfliktu narodów była Europa federalna, to dla leninistów służyłaby ona tylko maskowaniu wyzysku kolonialnego i rasistowskiego poczucia wyższości białego człowieka nad ludami kolorowymi. Ten ideologiczny argument, który pozwalał mobilizować antykolonialistyczne ruchy w służbę przyszłej rewolucji, odpowiadał w pełni interesom zrodzonego z wojny Związku Sowieckiego (ZSRR). Leniniści zwalczali zatem wszelkie projekty zorganizowania Europy tak, by wykluczyć samą możliwość wojny, z zaciekłością, którą dorównywali najbardziej radykalnym nacjonalistom.
Po II Wojnie Światowej w sporach o Europę uczestniczyli ci sami protagoniści, ale stosunek sił między nimi zmienił się zasadniczo. Radykalni nacjonaliści, niegdyś potężni czy wręcz dominujący, wyszli z wojny do tego stopnia skompromitowani kolaboracją z niemieckim nazizmem i włoskim faszyzmem, że na długo zostali zmarginalizowani. Z kolei leniniści, skupieni w popieranych przez Związek Sowiecki partiach komunistycznych, zdobyli w wielu krajach mocne wpływy i stali się jednymi z głównych aktorów sceny politycznej. Na koniec europeiści, często wywodzący się z ruchów oporu, w pierwszych powojennych latach sądzą, że marzenie o Europie federalnej już niedługo się urzeczywistni, z wyjątkiem części kontynentu zajętej przez Armię Czerwoną. Partie socjaldemokratyczne, chadeckie, liberalne podejmują więc inicjatywy zmierzające w kierunku integracji europejskiej, odrzucane stanowczo zarówno przez umiarkowanych nacjonalistów, jak też przez komunistów. Konflikt wybucha w związku z planem Marshalla, który ci ostatni traktują jako broń imperializmu amerykańskiego wymierzoną w ZSRR, i pogłębia się wraz z utworzeniem Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, atakowanej jako emanacja wielkiego kapitału pod patronatem Watykanu. I nabiera gwałtownego charakteru po próbie utworzenia Europejskiej Wspólnoty Obronnej, która zostanie w końcu storpedowana we francuskim Zgromadzeniu Narodowym przez sojusz komunistów z umiarkowanymi nacjonalistami różnych obediencji.
Między wtajemniczonymi
Potem dochodzi do odprężenia. W przeciwieństwie do projektu wspólnoty obronnej ratyfikacja traktatów rzymskich nie wywołuje manifestacji ulicznych. Komuniści oczywiście sprzeciwiają się im w Zgromadzeniu Narodowym i w prasie, ale są izolowani. Pozostaną stale przeciwni Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej (EWG) utworzonej w myśl tych traktatów, ale nie ma to wpływu na opinię publiczną, która zresztą mało się tym interesuje. Zwłaszcza środowiska intelektualne nie przywiązują wagi do taryf celnych, wspólnej polityki rolnej, ujednolicania norm i innych równie prozaicznych problemów. Z wyjątkiem komunistów i ich „poputczyków” sprzyjają one, choćby z niechęci do gaullizmu, przyjęciu do EWG Wielkiej Brytanii, Irlandii i Danii.
Do lat osiemdziesiątych integracja europejska pozostaje sprawą polityków, wyższych urzędników i dziennikarzy, zmuszonych do relacjonowania i komentowania aktualnych wydarzeń. Nie jest przedmiotem żadnej godnej tego miana debaty intelektualnej ani żadnej choćby minimalnie wybijającej się publikacji. Sposób działania wybrany przez promotorów integracji z Jeanem Monnetem na czele był jakby stworzony do tego, by trzymać opinię publiczną z dala, tworząc „solidarności de facto” i unikając dyskusji nad problemami uważanymi za konfliktogenne i abstrakcyjne. Niewykluczone, że umożliwiło to postępy samej integracji i że w innym przypadku żylibyśmy wciąż jeszcze w Europie podzielonej i zastanawialibyśmy się, jak zszyć jej rozdarcia. Ale na ołtarzu skuteczności złożono demokrację.
Desakralizacja ZSRR w wyniku zdławienia „Praskiej Wiosny” i ukazania się Archipelagu GUŁag Sołżenicyna, narastająca po podpisaniu traktatu helsińskiego aktywność ruchów dysydenckich w ZSRR i w krajach zsowietyzowanych, wybór papieża Wojtyły czy narodziny w Polsce Solidarności – wszystko to zwróciło spojrzenia zachodnich intelektualistów i zachodnich mediów ku temu, co zostanie nazwane „inną Europą”. Tłumaczy się coraz więcej pochodzących stamtąd pisarzy; niektórzy z nich – Gombrowicz, Kundera czy Miłosz – znajdują wielu czytelników. Wydobywa się z zapomnienia autorów i dzieła, których pierwsze wydania przeszły niezauważone; dzięki książce Claudia Magrisa Dunaj odkryto cały obszar nieznany lub zapomniany. Termin Mitteleuropa powraca w debacie publicznej w Niemczech, a jeszcze bardziej w Austrii, czego echa dochodzą nawet do Francji. Monarchia habsburska oczerniana w czasach jej istnienia i później – „Kakania” Musila! – zaczyna budzić teraz nostalgiczną czułość, podsyca ją Świat wczorajszy Stefana Zweiga i wznawiane powieści Josepha Rotha.
Findesieclowy Wiedeń staje się przedmiotem uczonych rozpraw i cieszących się powodzeniem wystaw. Wszystko to oswaja dość szeroką publiczność z tym, co ukazuje się jako porwany Zachód, by przywołać tytuł głośnego artykułu Milana Kundery, który po raz pierwszy pojawił się na naszych łamach (Un Occident kidnappé, Le Débat nr 27, listopad 1983). W ten sposób dokonuje się rodzaj mentalnego zjednoczenia Europy, niepostrzeżenie przygotowujący zjednoczenie polityczne, o którym nikt jeszcze nie śmie myśleć.
Wszystko to nadaje Europie pewien nieokreślony poetycki czar, do którego ze swej strony przyczyniają się rzadkie epizody rozpraszające monotonię procesu budowy wspólnego rynku, na przykład słynne Give my money back! pani Thatcher albo, w tonacji mniej anegdotycznej, upadek greckiego reżimu pułkowników (1974), po którym siedem lat później – okres zadziwiająco krótki – nastąpiło przyjęcie Grecji do EWG, co uzasadniono, w braku racjonalnych argumentów, zdaniem Valéry’ego Giscarda d’Estaing: Nie można zostawić Platona za drzwiami, które w owym czasie nie wzbudziło dyskusji. Inaczej było z przyjęciem Hiszpanii i Portugalii, na co czekano już dwanaście lat i czego zapowiedź wystarczyła, by wywołać we Francji, zwłaszcza z powodu Hiszpanii, hałaśliwe sprzeciwy producentów wina, oliwy, owoców cytrusowych i warzyw przy wsparciu partii komunistycznej. Jej wpływ jednak wygasał, a sympatie środowisk intelektualnych kierowały się – słusznie – ku tym dwóm krajom, które wydobywały się z dziesięcioleci dyktatury, jak przedtem ku Grecji. Ogólnie biorąc – nie było powodu do dyskusji.
Intelektualiści, a zwłaszcza sieroty po komunizmie, właśnie nawracali się na wiarę europejską, o czym świadczy we Francji Myśleć – Europa, Edgara Morina (1987), pierwsza książka na ten temat, która była wydarzeniem medialnym, a nawet dała początek grupie dyskusyjnej zmierzającej do wypracowania i promowania projektu „Europy socjalnej”. Niewiele z tego wynikło, ale już sama próba jest charakterystyczna dla zmiany klimatu wokół Europy, który wyraził się na wielką skalę w żywiołowym entuzjazmie, z jakim zachodnia opinia publiczna przyjęła przemówienie Gorbaczowa o „wspólnym europejskim domu”, i osiągnął stan wrzenia po upadku muru berlińskiego, co stało się symbolem zawalenia się reżimów narzuconych przez ZSRR krajom Europy Środkowej i Wschodniej. Sprawę wstąpienia do EWG wysunęli niedługo potem nowi przywódcy części tych krajów, a opinia publiczna uważała za oczywiste, że można na to odpowiedzieć tylko pozytywnie, po spełnieniu przez nie warunków gospodarczych, prawnych i politycznych wymaganych od wszystkich nowych członków. Krótko mówiąc – rozszerzenie tego, co stało się tymczasem Unią Europejską, o dwa kraje śródziemnomorskie i dziesięć krajów rządzonych przedtem przez komunistów nie wzbudziło większych dyskusji niż poprzednie rozszerzenie Unii, o trzy kraje wcześniej neutralne.
Stało się tak dlatego, że prawdziwa dyskusja odbyła się wcześniej, kiedy euforii zaczął towarzyszyć niepokój spowodowany perspektywą zjednoczenia Niemiec i rozpadem Jugosławii, dwoma ubocznymi skutkami kresu dominacji sowieckiej nad Europą Środkową i Wschodnią. Na płaszczyźnie dyplomatycznej problem niemiecki rozwiązano dość szybko; dłużej trwało przystosowanie EWG do nowego stosunku sił, wynikłego z demograficznej i gospodarczej wagi zjednoczonych Niemiec. Wojna między krajami dawnej Jugosławii – Serbią z jednej strony, Chorwacją oraz Bośnią i Hercegowiną z drugiej – uczyniła takie przystosowanie trudniejszym, niż by było w innych okolicznościach.
Serbia, powodowana zapewne dawnymi aliansami, poszukiwała poparcia Francji i Wielkiej Brytanii, gdzie wspomnienia o sojuszu wojskowym z czasów dwóch wojen światowych były wciąż żywe. Chorwacja, która podczas wojny była satelitą III Rzeszy, zwracała się ku Niemcom, gdzie żyło wielu Chorwatów i gdzie mogła liczyć na sympatię opinii publicznej, zwłaszcza katolików. Nasuwało to Europejczykom najgorsze wspomnienia roku 1914 i groziło odtworzeniem niegdysiejszego pęknięcia między trzema głównymi protagonistami Wielkiej Wojny należącymi do Unii. Spowodowało to również w każdym z tych trzech krajów bardzo żywą kontrowersję między tymi, którzy stanęli zdecydowanie po stronie Chorwatów (we Francji Alain Finkielkraut i Bernard-Henri Lévy) a stronnikami Serbii (we Francji Régis Debray). Te spory wpisywały się w atmosferę ogólniejszego wzrostu zainteresowania Europą, o czym świadczą sesje naukowe na temat kulturowej tożsamości Europy czy liczne książki poświęcone historii Europy.
Europeiści i suwereniści
Powstanie Unii Europejskiej było odpowiedzią francusko-niemiecką na wyzwanie, jakim okazały się dla integracji europejskiej zarówno zjednoczenie Niemiec, jak i wojna na Bałkanach. Przekształcenie EWG w UE oznaczało więc poszerzenie kompetencji Komisji i Parlamentu Europejskiego, wyraźne określenie roli Rady Europejskiej złożonej z głów państw lub rządów, wprowadzenie obywatelstwa europejskiego, wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, współpracy policyjnej i sądowej w sprawach karnych oraz zawiązanie unii gospodarczej i monetarnej ze wspólną walutą, euro. Brytyjczycy przyłączyli się do tego rozwiązania z wielu zastrzeżeniami. Wszystko to zostało zawarte w traktacie z Maastricht. I to ratyfikacja tego traktatu dała we Francji powód do pierwszej prawdziwej i wielkiej debaty publicznej na temat integracji europejskiej.
Philippe Séguin oskarżył traktat na forum Zgromadzenia Narodowego. Nie łudźmy się – mówił – logika mechanizmu gospodarczego i politycznego opracowanego w Maastricht jest logiką tandetnego, fundamentalnie antydemokratycznego federalizmu, pseudoliberalnego i zdecydowanie technokratycznego. Europa, którą nam proponują, nie jest ani wolna, ani sprawiedliwa, ani sprawna. Oznacza kres pojęcia suwerenności narodowej i wielkich zasad Rewolucji – rok 1992 jest dosłownie antyrokiem 1789. Po tym przemówieniu François Mitterrand postanowił poddać traktat z Maastricht referendum. Starcie stronników „tak” ze stronnikami „nie” przy akompaniamencie dyskusji w mediach wytyczyło linię podziału między dwoma obozami przechodzącą w poprzek wszystkich wielkich partii. Kulminacją była transmitowana przez telewizję debata między François Mitterrandem a Philippe’em Séguinem w wielkim audytorium Sorbony. Kampania referendalna zakończyła się nieznacznym zwycięstwem „tak”. Jednak od tego czasu konflikt między europeistami a suwerenistami nie przestał być obecny we francuskim pejzażu politycznym.
Waśnie i consensus
Przekonaliśmy się o tym znów trzynaście lat później, podczas kampanii, która poprzedziła referendum w sprawie traktatu ustanawiającego konstytucję europejską. O ile lewica komunistyczna i zbliżone do niej środowiska były zdecydowanie przeciw, podobnie jak Front Narodowy i inne partie skrajnej prawicy, socjaliści okazali się głęboko podzieleni, co więcej – nawet rządząca prawica nie była jednomyślna. Pomińmy tych, którzy tak jak na lewicy komuniści a na prawicy nacjonaliści byli z zasady przeciwni integracji europejskiej i dla których każdy argument, choćby kłamliwy, był dobry, by uzasadnić „nie”. Inni, na prawicy, bronili suwerenności narodowej przed rozpuszczeniem jej w federalizmie europejskim, a na lewicy – służby publicznej w tradycyjnym francuskim kształcie przeciw jej nadgryzaniu przez tryumfujący liberalizm. Kampania, podobnie jak ta, która poprzedziła referendum w sprawie traktatu z Maastricht, mogła stać się okazją do prawdziwej debaty na temat Europy, jakiej pragniemy. Tym bardziej godne pożałowania jest to, że w obu przypadkach wezwano wyborców do opowiedzenia się „za” lub „przeciw” dokumentom obszernym i dla zwykłych śmiertelników nieczytelnym, które powstały w wyniku kompromisów między stanowiskami wzajemnie sprzecznymi. Demokracja nic na tym nie mogła zyskać. Korzyść z tego mogli wyciągnąć tylko demagodzy.
Ale odrzucenie najpierw przez Francję a potem przez Holandię traktatu konstytucyjnego nie miało żadnego wpływu na budowę unii gospodarczej i monetarnej przewidzianej przez traktat z Maastricht. A przecież z taką unią wiązał się podwójny problem: kwestia niezależności banków centralnych, zwłaszcza europejskiego banku centralnego, i kwestia skutków wspólnej waluty dla krajów, których polityki budżetowe różnią się i mogą stać się rozbieżne. Problem niezależności banków centralnych jest problemem granic demokracji, ponieważ chodzi tu o uwolnienie ich spod wpływu parlamentarzystów i wyborców, oraz problemem granic suwerenności narodowej, skoro polityką monetarną zawiaduje obecnie Europejski Bank Centralny i tylko on. Nie jest to zatem sprawa błaha. Uregulowano ją jednak bez większych protestów, jakby wszyscy lub prawie wszyscy zgodnie uważali, że demokracja bez barier ochronnych w postaci instytucji niezależnych od wyborów powszechnych jest niestabilna i grozi obróceniem się w swoje przeciwieństwo. Co do następstw wspólnej waluty, to wydaje się, że wciąż pozostają one dla ekonomistów quaestio disputata, czym nie zanadto niepokoi się opinia powszechna. Przykładem usunięcie z programu Zjednoczenia Narodowego (Rassemblement National) postulatu wycofania Francji ze strefy euro, za czym przez długi czas opowiadano się, ale z czego ostatecznie zrezygnowano wobec niepopularności tego dezyderatu.
Przed nami
Larvatus prodeo. Tę kartezjańską dewizę Jean Monnet mógłby wybrać dla swego sposobu posuwania naprzód integracji europejskiej – przedsięwzięcia wybitnie politycznego – pod osłoną serii problemów technicznych, których rozwiązanie wymaga nie debat demokratycznych, lecz dyskusji ekspertów. Przeszło sześćdziesiąt lat po zawarciu traktatów rzymskich skłonni bylibyśmy powiedzieć, że ten zamiar się powiódł: Europa wydaje się dziś zintegrowana tak, jak nigdy nie była. I w pewnym sensie tak w istocie jest. Ale czy ta Europa w postaci Unii Europejskiej została rzeczywiście przyswojona przez swoich obywateli? Sondaże odpowiadają twierdząco. Czy są wiarygodne? Niedługo przed referendum w sprawie Brexitu zapowiadały one 70 procent odpowiedzi remain, co każe podchodzić do wyników sondaży opinii publicznej z najwyższą ostrożnością.
Z drugiej strony na mapie tej zintegrowanej jak nigdy Europy występują między Zachodem a Wschodem rysy na tle stosunku do państwa prawa i imigracji muzułmańskiej, a między Północą i Południem na tle zglobalizowanego kapitalizmu. Nakładają się one na podziały bardzo stare, które mogą zaktualizować się na nowo i przekształcić w głębokie pęknięcia. Trzeba więc będzie wcześniej czy później zmodyfikować traktaty będące podstawą Unii. Czy podda się je wtedy pod głosowanie obywateli, czy też spróbuje się go uniknąć i skorzystać z ratyfikacji przez parlamenty, co łatwiej kontrolować? I ile razy będzie można używać tego fortelu, nim wybory wyniosą do władzy partię nacjonalistyczną, która w żadnym kraju nie jest już skazana na marginalizację? Prawdziwa debata na temat Unii Europejskiej jest jeszcze przed nami.
przetłumaczył Wiktor Dłuski
Krzysztof Pomian – historyk i filozof; członek redakcji „Le Débat”; ostatnio wydawnictwo Gallimard opublikowało tom pierwszy „Du trésor au musée” (2020) jego monumentalnego „Le musée, une histoire mondiale”.
Artykuł ukazał się w numerze 210 „Le Débat”, wydanym na czterdziestolecie pisma w 2020 roku. Był to ostatni numer tego pisma.