„Budowanie kulturowych mostów mamy chyba we krwi” | DIALOG 135/2021

Nina Mueller i Marcin Piekoszewski są właścicielami księgarni BuchBund. Księgarnia jest perełką na multikulturowej mapie berlińskiej dzielnicy Neukölln, jest też perłą polskiego Berlina.

– Fakt, że jesteśmy polsko-niemiecką parą, ma dzisiaj o wiele mniejsze znaczenie niż wtedy. Dużo się zmieniło od początku lat 2000. Studiowałam wtedy w Polsce, byłam zachwycona tym krajem i do dziś jestem w Polsce zakochana. Zakochałam się również w Polaku – mówi Nina Mueller, a jej mąż Marcin Piekoszewski dodaje: – Ja znalazłem Niemkę, która mi otworzyła oczy, że można żyć inaczej, bardziej rozsądnie. Uśmiecha się i pozostawia w niepewności, czy to żart, czy też nie.

Jedenaste: Nie wykluczaj

Marcin Piekoszewski i Nina Mueller są pomysłodawcami i właścicielami księgarni BuchBund. Księgarnia jest perełką na multikulturowej mapie berlińskiej dzielnicy Neukölln. Jest też perłą na mapie polskiego Berlina. Można tutaj między innymi kupić polskie książki, posłuchać ciekawej rozmowy po polsku lub o Polsce. Przed pandemią miejsce tętniło również spotkaniami z literaturą, reportażem, tłumaczeniem. Czasami nawet sześć razy w miesiącu team BuchBundu przesuwał stoły z książkami, stwarzając miejsce na rozkładane krzesełka, na których zasiadała międzynarodowa publiczność i słuchała paneli dyskusyjnych lub rozmów głównie w języku niemieckim. „Zależało nam na tym, żeby nikt nie czuł się wykluczony. Nawet jeśli często prezentowaliśmy rzeczy z silnym polskim akcentem, robiliśmy to dla berlińczyków, czyli głównie niemieckojęzycznych odbiorców. To było naszą koncepcją od początku istnienia BuchBundu, dialog z i przemyt do niemieckojęzycznego społeczeństwa polskich i polsko-niemieckich treści. Pomysł ten powstał jeszcze w naszych krakowskich latach. Budowanie kulturowych mostów mamy chyba we krwi” – opowiada Nina.

Ziemia obiecana, ziemia neutralna

Ich pierwszy most zbudowany został, jak twierdzą, „na neutralnej ziemi”. Spotkali się w krakowskiej księgarni Massolit. Międzykulturowe miejsce, w którym nikt nie pytał, skąd jesteś i z czym przychodzisz. Jesteś tu wellcome, mile widziana, mile widziany. Ludzie z różnych stron świata – Ameryki, Kanady, Turcji. Wspólnym mianownikiem był wspólny język. W księgarni z angielskojęzycznymi publikacjami nie trudno o taki. Łatwo tu też zgubić swój bagaż stereotypów. Nina pochodzi z Monachium. Dla jej rodziny Polska to „kraj na wschodzie”. „To określenie wystarczyło, żeby przywołać najstraszniejsze wizje dzikiego kraju i dzikich ludzi. Chyba brakowało tam tylko białego niedźwiedzia, ale kto wie, może krył się za krzakiem jako jeszcze nienazwany lęk. W zmniejszeniu tych obaw nie pomagały też tak zwane Polenwitze, niemiłe żarty o Polakach Haralda Schmidta, gwiazdy niemieckiej telewizji” – tłumaczy Nina trochę z uśmiechem, trochę z przerażeniem, że to było tak dawno temu, a tak mało się w tej kwestii zmieniło.

fot. Piotr Mordel

Hans Kloss w mercedesie

„Paradoksalnie, właśnie to przekonanie, że Polska to dziki kraj, jakoś mnie uspokajało i magicznie do niej przyciągało” – mówi Nina i przypomina sobie, że ciężaru stereotypów nie odczuwała. Ale wie też, że miała inny ciężar do dźwigania. Dużo poważniejszy. Zakochana w języku niemieckim, zanurzona w książkach po niemiecku, w wierszach, w prozie, w nauce, odkryła również niemiecką historię z jej ludobójczym etapem lat 30. I 40. minionego wieku. Historia nieubłaganie łączyła się z jej rodziną i wywołała w dorastającej Ninie gniew i bezsilność. Czy to powód, dla którego przyjechała do Polski? Częściowo tak. Poznać i doświadczyć historii w miejscu jej ofiar. Tam, gdzie jest ona najbardziej bolesna. Stawić się poczuciu winy, stawić się odpowiedzialności za nie swoje czyny. Dla Niny stanowiło to wewnętrzny imperatyw. Wymiana studencka Erasmusa umożliwiła jej studia w Krakowie, księgarnia Massolit kontakt z ludźmi, również Polakami. W księgarni pracował młody Marcin. Tam Niemka spotkała Polaka. Jego wizerunek Niemca wtedy? „Byłem jak najbardziej zatopiony w stereotypach. Propaganda działała wielowarstwowo. Niemiec kojarzył mi się z postaciami wokół Hansa Klossa, czyli z mundurami Wehrmachtu” – przyznaje dzisiaj Marcin. Wychował się w Kluczborku. O Niemcach, oprócz tych stereotypów, nie wiedział nic. Kluczbork leży na byłych niemieckich terenach, w latach 80. miasto odwiedzali Niemcy z RFN. Marcin był wtedy dzieckiem, ale pamięta dobrze lśniące „beemki” i „merole”. Pamięta wysiadających z nich Niemców. Byli bogaci. Byli dewizowi. Z reguły szukali tu swojej lub rodzinnej przeszłości. Ale szukali też Pewexu. Dzieciaki wskazywały im drogę do sklepu ich marzeń w nadziei na czekoladę w ramach podziękowania. Z takim niemieckim bagażem dorastał Marcin. Życie niebawem wszystko zweryfikowało.

Luka na rynku

2011 rok, październik, Sanderstrasse 8, Berlin. Po raz pierwszy otwierają się drzwi polsko-niemieckiej księgarni BuchBund. Wielkie okna wystawowe lśnią. W środku kontrast do kanciastej, lekko przybrudzonej, nierównej w atmosferze ulicy. Dwa pomieszczenia, jedno z nich dwa stopnie wyżej. Przy ścianach pokrytych stuletnią patyną i śladami zmian biegu historii na tynku akuratne regały z książkami. Na środku stoły z nowościami wydawniczymi. Jest też coś w rodzaju kącika-czytelni. Pod regałem z książkami stoi wygodny fotel, w którym z książką w ręku można spędzić pół życia. Otwarcie BuchBundu berlińska Polonia przyjęła z radością i entuzjazmem. Brakowało takiego miejsca – powtarzali niemal wszyscy odwiedzający w pierwszych miesiącach po otwarciu. Ów dotychczasowy brak był też jednym z argumentów w biznesplanie Niny i Marcina: „Wiedzieliśmy, że jest luka na rynku, którą możemy wypełnić” – wspomina Marcin. BuchBund był opcją na życie dla polsko-niemieckiego małżeństwa, które wybrało Berlin na wspólną przyszłość. Znów neutralna ziemia z dala od Monachium, do którego Nina nigdy nie chciała wracać, i z dala od Krakowa, do którego Berlin stanowił dla Marcina ciekawą alternatywę. Dla obojga Berlin był kompromisem, a księgarnia niemalże naturalnym rozwiązaniem. Dla Marcina było to nawiązanie do zawodowej przeszłości w Krakowie, dla Niny do rodzinnych tradycji. Tylko jak to zrobić? „Najlepiej spacerując” – uśmiecha się Nina.

UFO w Berlinie

„Poznaliśmy się w euforii wejścia Polski do Unii Europejskiej. To było to, co nas dotyczyło. Niesamowity czas. Atmosfera przekonująca, że wszystko jest możliwe. Wejście Polski do Unii oznaczało dla nas krok do wolności. Wolności wyboru formy i miejsca życia. To się na nas przekładało. Snuliśmy plany wyjazdu do Berlina”. Na wyjazd decydują się na krótko przed rozszerzeniem UE. W samochodzie kilka osobistych rzeczy oraz kot. „Przemycony, bez papierów. Tak było. Tak się wtedy robiło” – zdradza Marcin. Nina chce dokończyć studia. W Polsce nie było to możliwe, jeszcze nie mówi dobrze po polsku. Język polski, którym dzisiaj posługuje się swobodnie, przychodzi później. Językiem urzędowym w małżeństwie jest póki co angielski. „Powrót do Monachium nie wchodził dla mnie w rachubę. Już wyjeżdżając na studia do Polski, wiedziałam, że do Monachium raczej nie powrócę” – mówi Nina, a Marcin dorzuca: „Wyjazd do Monachium groziłby podwójnym szokiem kulturowym”. Przez chwilę patrzą na siebie i zdają się utwierdzać w przekonaniu, że początki w Berlinie były wspólne. Jak dla ufoludków na nowej planecie. Studia, kursy językowe, praca i nauka. Rytm Niny i Marcina przez pierwsze lata w Berlinie dyktuje ukończenie rozpoczętych studiów i aklimatyzacja. Idzie nowe, trzeba to ogarnąć. „I te długie spacery” – wspomina Nina. „Nie wiem, jak to się zaczęło, ale mieliśmy potrzebę zwiedzania Berlina na pieszo. Poznawaliśmy to miasto. Każdego z nas dziwiło coś innego. Chętnie się wymienialiśmy spostrzeżeniami. Fajnie było też porównać, co jest nowe i fascynujące dla mnie, a co dla Marcina”. Marcin się uśmiecha i wchodzi jej w słowo: „Jak cudzoziemcy z dwóch różnych światów, ale łączyło nas zafascynowanie nowym miejscem. Odkrywałem też na nowo Niemcy i okazało się na przykład, że cały ten niemiecki porządek jest jedynie niemieckim pragmatyzmem. Takie ciekawostki się pojawiały. To były bardzo długie spacery, pełne wrażeń i czasu na refleksje. Z jednego takiego długiego spaceru wróciliśmy późno w nocy. Ninę bolała noga. Nie przestała boleć aż do wizyty u lekarza. Pęknięta kość śródstopia. Czasami poznawanie nowego bolało”. Ból był też wewnętrzny. „Przeżyłam prawdziwy szok kulturowy, jak przyjechaliśmy do Berlina. Niby wróciłam do swojego kraju, ale tu w Berlinie wszystko było inne niż w Monachium. Dużo głośniej, w znaczeniu krzykliwie i agresywnie. Jak można tak na siebie krzyczeć z powodu jakiejś błahostki między kierowcą samochodu a rowerzystą?” – do dziś zastanawia się Nina i trochę z tęsknotą wspomina „dużo łagodniejszy Kraków”. Marcin zaprzecza i krytykuje Polskę, Nina jej broni. Oboje mają rację i prawo. To prawo do krytykowania własnego i racja w miłości do obcego kraju. „Prawda jest gdzieś pomiędzy” – mówią oboje niemalże równocześnie i wybuchają śmiechem.

Dzielnica w remoncie

Kto pierwszy wpadł na pomysł księgarni, trudno dziś powiedzieć. Pewnie naturalnie. Pewnie wspólnie. Jeszcze trudniej powiedzieć, kto wymyślił nazwę. „Nieważne. Samo brzmienie podobało nam się już zawsze i podoba do dziś” – padają słowa w jednym z licznych wywiadów z Niną i Marcinem. Od momentu otwarcia BuchBund budził zainteresowanie niemieckiej prasy. „Nie było takiego miejsca w Berlinie. Ciekawe. Przecież tu mieszka ponad 100 tysięcy Polaków czy też polskojęzycznych osób” – dziwi się Marcin. Otwarcie poprzedziła długa faza przygotowawcza. Warsztaty księgarskie, nauka marketingu, prowadzenia biznesu, rozliczeń podatkowych i obsługi kasy fiskalnej. Pomysł był. Chęci też. „Może nawet trochę desperacji” – przyznaje Marcin, który jako nauczyciel angielskiego pracować nie chciał, a innego zawodu nie miał. Długie spacery z pierwszej fazy w Berlinie pomogły i tym razem, siedem lat po przyjeździe. Marcin spacerował po ulicach Berlina z wózkiem dziecięcym. Przemierzał dzielnice w poszukiwaniu odpowiedniego lokalu na księgarnię. Padło na dzielnicę Neukölln. Wielokulturowa część Berlina idealnie pasowała do zamierzonej otwartości wspólnej, polsko-niemieckiej księgarni. „Mieliśmy dużo szczęścia” – mówi Marcin.

O błąd i pecha w tym czasie nie było trudno. Neukölln stał się również ciekawym miejscem dla spekulantów. „Oglądaliśmy na przykład lokal niedaleko obecnego. Właścicielem był ktoś w Hamburgu. Już prawie podpisywaliśmy umowę. Lokal był w budynku do remontu. Ten remont trwa tam do dziś. W takich warunkach na pewno byśmy nie przeżyli. Zresztą przeżyć tutaj nie jest łatwo. Obok tego lokalu, którym byliśmy zainteresowani, była kawiarnia. Gdy właścicielka kawiarni dowiedziała się, że chcemy w księgarni sprzedawać kawę, bo tak jest przyjemniej dla wszystkich, szybko skończyła się przychylność ewentualnych sąsiadów. To pokazuje drugą stronę medalu. Nie jest lekko, nawet jeśli z zewnątrz to tak wygląda. Zrezygnowaliśmy z tego miejsca. I tak trafiliśmy tutaj. Właścicielką jest starsza pani z Berlina. Miła, łagodna i przyjazna. To w tej branży nieczęsto się zdarza”.

Nie tylko po polsku

Neukölln to jedna z tych dzielnic Berlina, które w ostatnich latach przeżyły największą metamorfozę. Z brzydkiego kaczątka zmieniła się w brzydkie kaczątko, które się podoba, bo jest autentyczne, bo jest prawdziwie brzydkie, a nie tylko na brzydko przystrojone. Gentryfikacja może mieć różne powody, ale autentyczna brzydota, przyciągająca nowych ludzi, należy też do nich. „Od otwarcia BuchBundu dużo się zmieniło. Przez te dziesięć lat można było zauważyć dużo ruchu. Przede wszystkim koniec tej ulicy, który wbija się prawie w Kreuzberg, przeżył mocne zmiany. Warsztaty i sklepiki przeszły w gastronomię. Gastronomia przyciągnęła nowych klientów. Nowi klienci wykreowali nowy wizerunek ulicy. Tu się bywa, nie tylko mieszka” – wyjaśnia Marcin, stojąc przez księgarnią. W ręku kawa. Mocna, czarna. Napój zagonionych. Praca w księgarni jest wymagająca. Cały czas trzeba reagować na zmieniające się potrzeby klientów. I tak zmienia się BuchBund. Wraz z upływającymi latami działalności Marcina i Niny dochodzą regały z książkami. Polskie książki niekoniecznie muszą dominować, już niedługo będą dodatkiem do niemieckich i angielskich wydań. „Ja zawsze cierpiałam z każdym przesuniętym środkiem ciężkości” – mówi Nina. Marcin uzupełnia: „Ja jako Polak walczyłem zawsze o niemieckie książki na półkach, a Nina o polskie. Odwieczny konflikt”. Oboje się śmieją. Ale fakty mówią na korzyść Marcina. W multikulturowym Neuköllnie mówi się wprawdzie czasami po polsku, ale niemiecki i angielski słychać na ulicy przed BuchBundem znacznie częściej. Choć są wyjątki.

Książki obok sceny

Kilka razy w miesiącu przed wejściem do BuchBundu ustawiają się kolejki. Wtedy wyraźnie dominuje język polski. „Na początku byłem sceptyczny, bo myślałem, że i tak mamy dużo pracy z księgarnią i musimy zobaczyć, jak to się rozkręci. Ale Nina miała rację. Spotkania autorskie i tematyczne z polską i międzynarodową literaturą, z polskim reportażem i sztuką translatorską, świetnie wpasowały się w pomieszczenia BuchBundu” – przyznaje nie bez skruchy Marcin. Dla Niny nie jest to tajemnicą. Spotkania berlińska publiczność przyjęła entuzjastycznie. Wkrótce można było na nie wejść tylko z rezerwacją. Bilety rozchodziły się jak ciepłe bułki, a informacje jak pożar – szybko, gorąco, wszędzie.

Pod BuchBundem zawsze stało kilka osób bez rezerwacji i bez biletu z nadzieją, że ktoś nie przyjdzie lub nie odbierze swojego biletu. Często te nadzieje były płonne. Sukces ma jednak swoją cenę i konsekwencje. Szybko stało się jasne, że bez pomocy nie da się zrealizować wszystkiego w pełnym wymiarze. Pogodzić dzienną księgarnię z wieczornym, nieraz nocnym klubem dyskusyjnym. „Były momenty desperacji, totalnego zmęczenia, fizycznego i psychicznego” – przyznaje Nina. „Poza tym doszły do tego finanse. Musimy utrzymać nie tylko księgarnię, ten lokal, ale też naszą rodzinę. To jest nasza praca, to jest nasze życie, odpowiedzialność i duża presja” – uzupełnia Marcin. Na szczęście są przyjaciele. Lisa Palmes, Lothar Quinkenstein, Martin Brand, Angela Haardt i inne osoby z doskoku. W tym czasie BuchBund stał się najważniejszym polsko-niemieckim miejscem w Berlinie. Tempo było szalone. Nakład pracy ogromny. Szaleństwo jednak się udało, nawet jeśli okupili je zmęczeniem i wypaleniem. Pandemia pomogła im zwolnić tempo, wyhamować. „Nie tylko nam pandemia pozwoliła na autorefleksję. Nie moglibyśmy ciągnąć tej koncepcji w nieskończoność. Nawet z dodatkowymi osobami na pokładzie. Zmiany są konieczne. Tutaj też” – Marcin ścisza głos, wie, że Nina tęskni za spotkaniami. Marcin też, choć dodaje, że zmiany były już wcześniej zaplanowane, na długo przed pandemią. „Pierwotnym zamierzeniem było obsłużyć Polaków żyjących w Berlinie i zaproponować im łatwy dostęp do polskiej literatury. Myśleliśmy również o Niemcach, którzy albo interesują się Polską, albo tą Polską czy też polską literaturą mogą być zainteresowani. Z biegiem czasu udało nam się połączyć różne typy klientów i ich zapotrzebowania. Głodnego polskiej literatury Polaka, zainteresowanego polską literaturą Niemca, ale też Niemców, którzy szukają siebie, swojej historii w obecnej Polsce. Pomagamy wszystkim. Od dawna jesteśmy międzynarodową księgarnią, ze względu na naszą niemiecką i angielską ofertę. Od jakiegoś czasu chciałem wzbogacić BuchBund o funkcję księgarni dzielnicowej, więc bardziej nastawionej na potrzeby tubylców, lokalnych mieszkańców. Nadal z silnym polskim akcentem, ale nie w pierwszej kolejności. Polacy nas znają, wiedzą, że mogą u nas kupić każdą książkę. Znają adres, godziny otwarcia, znają nasze zaangażowanie w tym temacie” – wyjaśnia Marcin. Może to też kwestia perspektywy: Nina wchodzi w nowy zawód pedagogiczny, zatem to Marcin jest odpowiedzialny za księgarnię.

Normalnie, z polskim akcentem

Od dziesięciu lat otwierają się drzwi księgarni. Jej obecność stała się normalnością. „Normalność to bardzo ciekawe zagadnienie” – wtrąca Marcin. „Dla naszych niemieckich klientów jest to normalne, że kupują swoje książki u Polaka i nikogo to nie dziwi. To jest pewna normalność. Choć mało jest księgarni prowadzonych przez cudzoziemców, a w tym przypadku przez Polaka w Berlinie. Naszym niemieckim klientom nie przeszkadza mój akcent czy akcent Aśki Pinkshot, która mi tutaj pomaga. Ale myślę, że może jest to też normalność w innym wymiarze, która już zawsze istniała. Z jednej strony mamy więc układy wielkiej polityki, takie jak polsko-niemiecki traktat o dobrym sąsiedztwie, który w tych dniach obchodzi swoje 30-lecie, a z drugiej normalne życie zwykłego człowieka. Każdy z nich zbliża się do tej normalności wspólnego życia na swój sposób”.

Adam Gusowski – autor, dziennikarz, satyryk, pracuje dla radia COSMO oraz niemieckich, publicznych rozgłośni RBB i WDR, współzałożyciel Klubu Polskich Nieudaczników w Berlinie.


Magazyn Polsko-Niemiecki
DIALOG
135/2021
Skip to content