JAK WIADOMO, Don Kichot oszalał, ponieważ za dużo czytał. Padł ofiarą zamiłowania do książek, chociaż trudno uznać go za bibliofila w sensie ścisłym, wybrał wszak zajęcie wymagające nazbyt wiele ruchu, przedkładając wcielanie w życie opowieści o błędnych rycerzach ponad lekturę tych opowieści. Cervantes musiał jednak sporo wiedzieć o niebezpieczeństwie, jakie grozi zapalonemu czytelnikowi. Księgozbiór, niczym maelstrom w noweli Edgara Allana Poe, może łatwo wciągnąć tego, kto poświęca książkom nadmiar (?) uwagi, i zawładnąć nim lub nią prawie bez reszty. W przypadkach skrajnych, na przykład Don Kichota właśnie, może to być nawet śmiertelnie niebezpieczne.
Francuski romantyk Charles Nodier w opowiadaniu pt. Miłośnik książek z roku 1841 przywołuje postać wywołującą przerażenie, lub – jeżeli odwrócić perspektywę – zazdrość: Mój drogi i czcigodny mistrz, pan Boulard, był zrazu bibliofilem subtelnym i wybrednym, za to później zgromadził w swoich sześciu sześciopiętrowych domach sześćset tysięcy woluminów we wszystkich formatach. Książki były ułożone w stosy jak kamienie w cyklopowych murach, to znaczy bez wapna i bez cementu (w: Bibliomania, tłum. Tomasz Stróżyński, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2022).
Bibliofil, przeistoczony, jak chce Nodier, w bibliomana, jest na szczęście tylko postacią literacką, ale we wspólnym dziele dwóch współczesnych badaczy Andrew Pettegree’go i Arthura der Weduwena zatytułowanym Biblioteki. Krucha historia. Znajdujemy w nim wzmiankę o jak najbardziej realnym Angliku, niejakim Richardzie Heberze, który w pierwszej połowie wieku XIX posiadał osiem domów wypełnionych książkami. Co więcej, Heber utrzymywał, że nikt nie może obejść się bez trzech egzemplarzy tej samej książki. Jeden jest egzemplarzem pokazowym, zwykle przechowywanym w wiejskim domu. Drugiego kolekcjoner potrzebuje na własny użytek, a jeśli nie ma ochoty się z nim rozstawać – co jest nader przykre – albo ryzykować uszkodzenia swojego najlepszego egzemplarza, to musi się zaopatrzyć w trzeci, przeznaczony do udostępniania przyjaciołom (tłum. Agnieszka Nowak-Młynikowska, Smak Słowa, Sopot 2022).
Nie ulega wątpliwości, iż bibliofilia bywa groźna, niemniej bibliofil cieszy się zazwyczaj pewnym szacunkiem, nierzadko pomieszanym z ironiczną pobłażliwością. Ostatecznie są nałogi znacznie bardziej szkodliwe i godniejsze moralnego potępienia, o ile miłość do książek nie skłania do kradzieży czy zabójstwa z chęci wejścia w posiadanie pożądanego tomu, jak w opowiadaniu Gustava Flauberta Maniak książkowy (w: Bibliomania), w którym hiszpański mnich Giacomo najpierw w przenośni a potem dosłownie traci głowę dla egzemplarza rzadkiego wydania Biblii. Na odwrót, bibliofil bezradny, zdominowany i wykorzystany to profesor Kien, sinolog z powieści Eliasa Canettiego Auto da fe, który nieopatrznie żeni się ze służącą Teresą, co kończy się całopaleniem jego ogromnej biblioteki i śmiercią jej twórcy.
Już Nodier niemal dwieście lat temu widział w bibliofilii gatunek na wymarciu i przepowiadał mu rychły zgon: Miłośnik książek jest typem, który zasługuje na utrwalenie, gdyż wszystko zdaje się wskazywać na to, że wkrótce zniknie. Nodier nie miał jednak racji, jeśli przyjąć potoczne rozumienie miar upływu czasu: miłośnik książek nie wymarł ani za jego czasów, ani też „wkrótce” potem.
W Polsce wieku XX była co najmniej czwórka wielkich bibliofilów: Stefan Napierski, Jerzy Stempowski, Henryk Markiewicz i Maria Janion. Pierwszy z nich, międzywojenny krytyk literacki, poeta, aforysta, tłumacz oraz niezależny finansowo wydawca elitarnego periodyku literackiego Ateneum, został rozstrzelany przez Niemców na początku okupacji. Należał do bardzo bogatej rodziny przemysłowców z majątkiem ulokowanym po części w Szwajcarii, więc przypuszczalnie miał całkiem realną możliwość przeniesienia się tam przed wybuchem wojny, lecz być może jego wielki, wielojęzyczny księgozbiór pozwolił mu jedynie na gorączkowe przeprowadzki w obrębie Warszawy. Transport tysięcy książek do Zurychu czy Genewy wydawał mu się zapewne przedsięwzięciem niewykonalnym zarówno praktycznie, jak i mentalnie, osierocił je więc, nie potrafiąc porzucić.
Innego rodzaju bibliofilem był Stempowski. W przeciwieństwie do Napierskiego – niewyspecjalizowany, czytający publikacje z różnych, często z odległych dziedzin. W jego Dzienniku podróży do Włoch z przełomu lat 1947–1948, zatytułowanym Corona turrita, znajduje się przejmujące wyznanie, które sięga początków bibliofilskiej kariery eseisty: Kiedy – jako 19-letni student – przyjechałem do Monachium, księgarz, u którego kupiłem tam pierwszą książkę, przyglądał mi się przez chwilę uważnie, po czym podał rękę i powiedział: – Ma pan u mnie 25 procent rabatu. Proszę mnie zorientować w pańskich zainteresowaniach, a będę panu przysyłał 30 książek miesięcznie do przejrzenia. Zatrzyma pan, co się panu podoba, a rachunki będziemy regulowali miesięcznie. Ten księgarz rozpoznał we mnie od pierwszego spojrzenia rys, o którym sam wówczas nie mogłem jeszcze wiedzieć, mianowicie, że będę wielkim czytelnikiem, który na własny użytek kupi z czasem koło 20 000 tomów, dziś rozsianych po świecie, podartych na papier do zawijania machorki, rzuconych w błoto dla wymoszczenia rozmiękłych dróg, puszczonych z dymem pożarów i zbutwiałych w piwnicach, gdzie starali się je ukryć przyjaciele. Od tego czasu byłem przez długie lata przyjacielem wszystkich dalszych księgarzy i bukinistów. Każdy z nich poznawał mnie od pierwszego wejrzenia. Przypuszczam zresztą, że byłem dobrym klientem. Kupowałem książki, których niełatwo się pozbyć z magazynu, nie targowałem się nigdy, ale też bardzo rzadko płaciłem cenę katalogową.
Stempowski, co niełatwe, umiał jakoś pogodzić się z utratą księgozbioru. Krótko po pierwszej wojnie światowej splądrowany został rodzinny dwór w Winnikach na Podolu, a z gromadzonej przez pokolenia biblioteki ocalało jedynie dawne wydanie Przechadzek samotnego marzyciela Rousseau, przypadkowo znalezione na drodze przez chłopskiego sąsiada. Autor Esejów dla Kassandry dzielnie zniósł również konieczność porzucenia dużego warszawskiego mieszkania przy ul. Flory i zgromadzonej tam biblioteki. Mieszkanie było wypełnione tomami europejskich klasyków w językach oryginałów tudzież niezliczonymi publikacjami specjalistycznymi z historii, filologii, filozofii, socjologii, historii sztuki, nauk politycznych, a nawet medycyny. W drodze z Huculszczyzny do Berna wędrowiec musiał zadowolić się tyleż przypadkowym, co wyszukanym „księgozbiorem przemytników”, skąd wziął się tytuł jednego z jego najznakomitszych tekstów. Po osiedleniu w Szwajcarii Stempowski nie zrezygnował co prawda z kupowania książek ani tym bardziej z lektury, ale mieszkając kątem u przyjaciół i zarabiając mało, nie mógł pozwolić sobie na zebranie kolejnej dostatecznie bogatej biblioteki. Mając do czytania mniej zadrukowanych stron niż w Warszawie, przeniósł nawyk lektury na widzialny świat. Ziemia berneńska, napisany po francusku zbiór szkiców „krajoznawczych”, przyniosła mu nagrodę literacką berneńskiego kantonu. Szkice poświęcone jego stolicy, drzewom, dziejom komponowanego pejzażu świadczą dobitnie, że ich autor właściwie nie przestawał czytać ani na chwilę.
Henryk Markiewicz, literaturoznawca-encyklopedysta, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor lub redaktor bez mała pięćdziesięciu książek, był posiadaczem i użytkownikiem księgozbioru liczącego około czterdzieści tysięcy woluminów. Sprzedał go Uniwersytetowi Szczecińskiemu pod warunkiem, że zostanie zachowany w całości i trafi z Krakowa (gdzie Profesor mieszkał) do Szczecina dopiero po śmierci właściciela. Na rysunku Andrzeja Mleczki żona Profesora, wchodząc z filiżanką herbaty na tacy do jednego z bibliotecznych pokoi i widząc męża zakładającego sobie na szyję pętlę, zwraca się do niego spokojnie: Widzę, że wszystko już przeczytałeś, Henryku.
Profesor Maria Janion zapisała się natomiast w historii bibliofilstwa polskiego jako czytelniczka szalona, w której warszawskim mieszkaniu książki zajmowały prawie całą przestrzeń. W przeciwieństwie do Napierskiego czy Stempowskiego nie mogła liczyć na odpowiednio wielki apartament, nie mogła też, jak oni, swobodnie podróżować za granicę i zaspokajać czytelniczych pragnień z własnej kieszeni. Zapytana przez Kazimierę Szczukę o początki swojej biblioteki, opisała krótko sytuację polskiej inteligentki po drugiej wojnie światowej, gdy rynek księgarski praktycznie nie istniał: Kupowała Pani książki wtedy, w młodości? Oczywiście. Zbierałam wspaniałe rzeczy, wyszukiwałam je w antykwariatach. Bardzo ciekawy księgozbiór zaczęłam gromadzić już wtedy. Kupowałam dziewiętnastowieczne rzeczy jeszcze w Łodzi; w pasażu Schillera był słynny antykwariat „Słowo”. Często można tam było znaleźć cenne druki sprowadzane przez właściciela z bibliotek dworskich. Dobre książki się trafiały. Były to często książki wręcz z ruin, ze zbiorów z epoki minionej, rozgrabionych bądź traktowanych przez prawowitych posiadaczy jako przedmioty barterowej wymiany handlowej. Mniej więcej trzydzieści lat później sceneria poszukiwań się zmieniła, ale w dużej mierze pozostała równie, choć inaczej, osobliwa: W Pałacu Kultury i Nauki, Pekinie, jak się wtedy mówiło, była na dole tak zwana wzorcówka, księgarnia Polskiej Akademii Nauk. Zamawiałam tam książki […] Tam też poczyniłam znajomości z pracownikami. Znali mnie, dawali mi wszystko oglądać, kupować, jeśli chciałam. Trzy tomy pracy zbiorowej „Faire de l’histoire”. Książki Bataille’a. Kristeva tam była. Foucault. Na to rano w poniedziałek trzeba się tam było stawić, wtedy otwierali, wtedy były nowości i można było złapać jakąś cenną sztukę. Jakże daleko stamtąd do monachijskiej księgarni z młodości Stempowskiego, ale to odległość zupełnie fantastyczna, więc nie ma co narzekać: sam zdążyłem jeszcze sporadycznie skorzystać z zasobów „wzorcowni” pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych. Jej zamknięcie stało się dla klientów końcem epoki.
O specyficznej psychologii bibliofila sporo można się dowiedzieć ze słynnego eseju Waltera Benjamina Rozpakowuję swoją bibliotekę, jakkolwiek odwołując się do niego, trzeba poczynić pewne zastrzeżenie. Benjamin, wytrawny kolekcjoner książek, pocztówek i zabawek, jak też wyrafinowany czytelnik, nie rozgranicza wyraźnie między zbieraczem wyszukanych edycji czy pierwszych wydań, a bibliofilią nastawioną przede wszystkim, jeżeli nie wyłącznie, na lekturę. Wiele jego obserwacji odnosi się na szczęście do obydwu wariantów, jak na przykład następująca: Nabytki zbieracza książek bardzo mało przypominają księgarnianą transakcję studenta, który kupuje podręcznik, dżentelmena, który kupuje upominek dla swej pani, człowieka interesu, który chce lekturą skrócić sobie najbliższą podróż pociągiem. Swoje najbardziej pamiętne zrobiłem w podróżach, jako przejezdny. Posiadanie podlega sferze taktyki. Kolekcjonerzy to ludzie z instynktem taktycznym: gdy zdobywają obce miasto, zgodnie z ich doświadczeniem najmniejszy antykwariat może oznaczać fortecę… Ileż miast otwarło się przede mną w moich marszach na podbój książek (tłum. Bogdan Baran).
To prawda zaświadczona życiem, jak sądzę, każdego bibliofila: dzięki antykwariatom otworzyły się przede mną Kraków i Łódź, niegdyś Katowice, a także Boston, Nowy Jork, Filadelfia (trzy najstarsze centra kultury amerykańskiej) i dawno temu Londyn, gdzie w przeciągu czterdziestu lat byłem krótko zaledwie trzy- lub czterokrotnie i gdzie liczba second hand bookshops bardzo się przez ten czas zmniejszyła. (W Dublinie właściwie nie ma ich wcale, za wyjątkiem „Ulissesa” oferującego drogie „białe kruki”). Co do instynktu taktycznego pełna zgoda, ale jest jeszcze coś innego: intuicja, przypadek, może coś w rodzaju magnetyzmu przyciągającego książki do tego, komu szczególnie na nich zależy? Nie zapomnę pewnego tomu, z którego zrezygnowałem kiedyś w bostońskim antykwariacie w przekonaniu, że nie można mieć wszystkiego, a po sześciu latach natknąłem się na niego ponownie na tej samej półce, dokładnie w tym samym miejscu i za tę samą, niewysoką zresztą cenę. Poniewczasie przychodził mi na myśl dość często, wywołując, co tu ukrywać, znaczny dyskomfort – drugi raz nie popełniłem już błędu.
Benjamin zauważa również trafnie, że gromadzenie książek nie jest wyłącznie sprawą pieniędzy ani fachowej wiedzy. Nawet te dwa elementy nie wystarczą do stworzenia porządnej biblioteki, która zawsze ma w sobie coś nieprzeniknionego i niepowtarzalnego. Nie śmiem twierdzić, że wiem jak powinna wyglądać porządna biblioteka, ale wiem jedno: mimo nieuniknionej powtarzalności grzbietów i tytułów w księgozbiorach osób o zbliżonych zainteresowaniach i zajęciach zawsze jest coś, co je różni – jakaś pochodna gustu, względnie wąskiej, konkretnej specjalizacji, orientacji metodologicznej, wreszcie przypadku. Często też znajdujemy na cudzych regałach książki, które zdarzyło się nam, o dziwo, przeoczyć i które chcielibyśmy posiadać, ale niestety zdobycie ich graniczy już z niemożliwością. Dlatego kardynalną cnotą bibliofila jest cierpliwość. Doświadczenie uczy, że legalnie i bez naruszania decorum zdobyć można dosłownie każdą, nawet bardzo rzadką książkę. To tylko kwestia czasu oraz zbiegu okoliczności.
Jedną z tajemnic, czy raczej fundamentalnych zasad, bibliofilii odsłania włoski wydawca Roberto Calasso w eseju pt. Jak uporządkować bibliotekę (na dobrą sprawę nie jestem pewien, czy to w ogóle możliwe): Najważniejsze to kupować dużo książek, których nie przeczytamy od razu. Później, po upływie roku albo dwóch, czy nawet pięciu, dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu lat, może nadejść chwila, w której pomyślimy, że potrzebujemy właśnie tej książki – i znajdziemy ją, być może, na półce własnej biblioteki, tam gdzie rzadko zaglądamy […] Najważniejsze, by można ją było przeczytać teraz, od razu. Bez dalszych poszukiwań, bez prób znalezienia jej w bibliotece. To są nużące operacje, które unicestwiają zapał chwili (w: Kręte ścieżki, tłum. Joanna Ugniewska, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2022).
Nieco inną odmianą satysfakcji płynącej z posiadania książek, których jeszcze nie przeczytaliśmy, jest świadomość, że skoro mamy je w zasięgu wzroku i ręki, to w każdej chwili możemy po nie sięgnąć. Ponadto jeżeli biblioteka to narzędzie pracy, pewna liczba tomów z góry jest przeznaczona nie do czytania jednym ciągiem, a do wykorzystania w celu zdobycia konkretnej informacji, o ile zajdzie potrzeba. Większość piszących o bibliofilii lubi przytaczać okoliczność, gdy ktoś z księgozbiorami nieobyty w dobrej wierze pyta właściciela, czy to wszystko przeczytał. Stosunkowo mniej znaną odpowiedzią na to pytanie jest riposta Jacquesa Derridy: Tylko dwie książki, ale bardzo dokładnie.
W ostatnim akapicie eseju o rozpakowywaniu biblioteki Benjamin oddaje się charakterystycznym wspomnieniom: Gdy opróżniałem ostatnie pudło, było już dawno po północy. Wypełniały mnie […] wspomnienia miast, w których tak wiele znalazłem: Ryga, Neapol, Monachium, Gdańsk, Moskwa, Florencja, Bazylea, Paryż; wspomnienia wspaniałych sal Rosenthala w Monachium, gdańskiej wieży więziennej, w której mieszkał nieżyjący już Hans Rhaue, zatęchłej piwnicy księgarni Süßenguta w Berlinie Nord; wspomnienia pomieszczeń, w których te książki stały. Dziękuję za zaskakującą sposobność, aby dowiedzieć się, że w gdańskiej Wieży Więziennej kwaterowali nie tylko skazańcy i ich nadzorcy, lecz także antykwariusz. Po wojnie inny przedstawiciel tego fachu, pan Wołejko, otworzył interes nieopodal, przy ulicy Garbary, na Głównym Mieście – jego również dawno już nie ma. Niech mi będzie wolno dodać do oszałamiającego wyliczenia Benjamina anonimowego miłośnika książek zawiadującego niegdyś katowickim antykwariatem przy ulicy Gliwickiej. W przybytku tym panował doskonały bałagan i biada temu, komu udało się znaleźć w nim jakiś szczególnie pożądany wolumin. Odziany w ciemnoniebieski kitel gospodarz wyjmował go wówczas z ręki klienta ze słowami: Przepraszam, to nie jest na sprzedaż.
Marek Wilczyński (1960) – profesor Uniwersytetu Warszawskiego, specjalizuje się w historii literatury amerykańskiej XIX wieku, wybitny komentator i znawca problematyki ukraińskiej, w tym relacji polsko-ukraińskich.
Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 178/2023