Anglia odrzuca wielką tradycję | Przegląd Polityczny nr 155/2019


Publikacja powstała we współpracy z Przedstawicielstwem Komisji Europejskiej w Polsce

PRZED SZEŚCIU laty w numerze 117/2013 Przeglądu Politycznego opublikowałem stosunkowo obszerny esej na temat Brexitu, który już wówczas stanowił jeden z najważniejszych tematów zainteresowania rządów oraz opinii publicznej (Anglia– Europa, Nowa Unia na horyzoncie). W międzyczasie Brexit stał się faktem, prawdopodobnie nieodwracalnym. Anglia* zrywając swe więzi z Unią Europejską, odchodzi od jednej z ważnych i bogatych tradycji swego życia intelektualnego i politycznego – na Wyspie bowiem od dawna istniały dwie szkoły myślenia.

Jedna szkoła kładła nacisk na zasadniczą odrębność kraju od kontynentu europejskiego. Oto próbka: w styczniu 2013 roku ówczesny premier brytyjski, David Cameron, oświadczył: Prawdą jest, że nasza geografia wyrzeźbiła naszą mentalność. Mamy charakter narodu wyspiarskiego […] Nie możemy zmienić brytyjskiej mentalności, podobnie jak nie możemy osuszyć Kanału Angielskiego (tzn. Kanału La Manche). Druga szkoła podkreślała cywilizacyjne i polityczne związki Zjednoczonego Królestwa z krajami kontynentu europejskiego – te same komponenty kultury we wszystkich jej dziedzinach; ten sam rytm historii; praktycznie bezustanne zaangażowanie Królestwa w burzliwe dzieje tych krajów, już to w formie konfliktu z niektórymi, już to pod postacią współdziałania i braterstwa broni z innymi. Szkoła ta uwydatniała wagę tych związków dla tożsamości angielskiej, dla bezpieczeństwa i rozwoju ekonomicznego monarchii. Jej znaczenie rosło w drugiej połowie XX wieku. Pod jej wpływem dokonały się doniosłe zmiany polityczne. Na nią pragnę zwrócić uwagę Czytelnika. Wydawało się, że uzyskała ostateczną przewagę nad pierwszą. Ale ta ostatnia wciąż żyła i na początku bieżącego stulecia ukazała swój potencjał oddziaływania na losy kraju.

Czy należy dziś powiedzieć, że szkoła proeuropejska poniosła definitywną klęskę i nie odzyska wpływu na ewolucję Zjednoczonego Królestwa? Osobiście nie sądzę, że klamka zapadła raz na zawsze. Historia toczy się krętym szlakiem i przynosi zaskakujące niespodzianki. Ale, jeśli zwrot nastąpi, to nie stanie się to w bliskiej i przewidywalnej przyszłości. W każdym razie, wśród angielskich „Europejczyków” ze świata intelektualnego i politycznego byli ludzie takiej miary, że wykluczenie albo umniejszenie ich roli w historii Królestwa byłoby aktem kulturowego samookaleczenia. Ludzie ci oraz ich myśl to temat na pasjonującą książkę polityczną. Tytułem przykładu pragnę poniżej zwrócić uwagę na Christophera Dawsona (1889 –1970), jednego z czołowych przedstawicieli tego kierunku.

*

Pochodzący ze środowiska gentlemen-farmers i wojskowych (jego ojciec dosłużył się stopnia podpułkownika), Christopher Dawson wyrósł na jednego z czołowych brytyjskich myślicieli i uczonych ostatniego stulecia. Studiował historię i socjologię w kolegiach Winchester i Trinity Oksfordu. Większość swego dzieła poświęcił kształtowaniu się cywilizacji europejskiej oraz organicznej jedności jej składników. Charakterystyczny dla jego osobowości był fakt, że w roku 1914 przeszedł z anglikanizmu na rzymski katolicyzm. W jego przekonaniu religia chrześcijańska była z natury powszechna i żaden jej odłam nie powinien być poddany tej czy innej władzy państwowej, aby nie stać się odmianą orientalnego cezaropapizmu.

Dawson był człowiekiem wielkiej dyskrecji i wielkiej naturalnej skromności. Nie przykładał ręki do budowy swej reputacji i do rozgłosu swych książek. Dlatego znany jest w stosunkowo niewielkim środowisku uniwersyteckim, a znacznie mniej w szerszych kręgach angielskiego społeczeństwa. Nie był porywającym wykładowcą i zdawał sobie z tego sprawę. Przez parę lat prowadził zajęcia z historii kultury na Uniwersytetach Exeter, Liverpool i Edynburg, a w roku 1958 otrzymał Visiting Professorship na Harvardzie. Ale korzystał z tego przywileju tylko przez cztery lata. Pasjonowała go praca badawcza i pisanie. Tymzajęciompoświęcił znaczną większość swego aktywnego życia. I zajął miejsce wśród najbardziej oryginalnych i twórczych angielskich i europejskich historyków. Jego dzieło stawia go w rzędzie pisarzy takich jak Alexis de Tocqueville, Henri Pirenne, Max Weber, Oswald Spengler i Arnold Toynbee. Był reprezentantem metahistorii, w przeciwieństwie do tego, co sam nazywał „czystą”, akademicką czy antykwaryczną historią: poszukiwaniem nowych źródeł i odkrywaniem nieznanych dawnej faktów.

Kierował swą myśl ku naturze i znaczeniu historii, ku pytaniu o przyczyny i sens wielkich historycznych zwrotów. Był przekonany, że tylko wtedy, kiedy historia splatała się z filozofią, kiedy inspirowała osobistości takie jak Montesquieu, Voltaire, Hume czy Gibbon, mogła się stać jednym z podstawowych elementów twórczej ludzkiej myśli. Oto jego słowa: Akademicki historyk ma oczywiście rację, kiedy podkreśla znaczenie techniki badań i krytyki historycznej. Ale opanowanie tej techniki nie przyniesie wielkiej historii, podobnie jak opanowanie technikimetrycznej nie przyniesie wielkiej poezji. Aby to osiągnąć, trzeba czegoś więcej: intuicyjnej przenikliwości, twórczej wyobraźni, wizji przekraczającej granice poszczególnych gałęzi dyscypliny historycznej. Dawson nigdy nie dał jednak pierwszeństwa filozoficznej spekulacji. Bez przerwy prowadził badania historyczne na wielką skalę, a jego umiejętności metodologiczne budziły podziw w środowisku naukowym.

Charakterystyczny dla Dawsona jako człowieka i uczonego jest również jego stosunek do innych wielkich pisarzy historycznych i filozoficznych. W swych opiniach nie silił się na przesadną kurtuazję i często mówił prosto z mostu. Cenił Burke’a za jego organiczną koncepcję kultury i jego ideę Europy jako naturalnej wspólnoty narodów chrześcijańskich. Podziwiał Herdera i jego koncepcję powstania nowoczesnych narodów, był jednak niezmiernie krytyczny wobec Hegla, którego filozofia jawiła mu się jako symbol duchowej podroży na pustynię. Tocqueville był jego ulubionym pisarzem, a Micheleta uważał za autora sztucznych uogólnień. Był zachwycony wspaniałą wizją (sublime vision) historii powszechnej Lorda Actona, ale nie znosił Carlyle’a, którego książki uważał za bombastyczne i przewlekłe kazania.

Christopher Dawson zdecydowanie odrzucał deterministyczną teorię historii: zamknięty – jak mówił – porządek, w którym każdy etap jest nieuniknioną i logiczną konsekwencją poprzedniego. Nie widział również historii jako ciągu powtarzających się układów (recurrent patterns), tak jak postrzegali ją Giovanni Battista Vico albo Oswald Spengler.

Kilka lat przed drugą wojną światową podniósł głos w proteście przeciwko nacjonalistycznej manierze pisania historii. We wstępie do swego monumentalnego dzieła The Making of Europe mówił: Musimy na nowo napisać naszą historię z punktu widzenia europejskiego i podjąć wysiłek, aby podkreślić jedność naszej wspólnej cywilizacji – wysiłek równie wielki jak ten, który dotąd poświęcaliśmy, aby uwydatnić naszą narodową indywidualność.

Dawson łączył pasję do badania oraz interpretacji przeszłości Europy z głęboką troską o jej przyszłość. Kryzys cywilizacji europejskiej, którego symptomy stały się aż nadto widoczne w XX wieku, miał – w jego przekonaniu – długą historię. Rozłam zachodniego chrześcijaństwa w XVI wieku podważył wspólne duchowe fundamenty, na których ukształtowała się Europa, i nadał impet rozbieżnym, trudnym do pogodzenia dążeniom państw, narodowości i klas społecznych. Osłabienie czynników integrujących pociągnęło za sobą atomizację społeczeństwa. Pustka stworzona przez tę ewolucję została wypełniona przez nową, nieznaną dotąd siłę: monarchię absolutystyczną z jej scentralizowaną organizacją biurokratyczną i wojskową – pierwszą wielką instytucję narzucającą postawy standaryzowane i konformistyczne. W swej niezmiernie interesującej książce Understanding Europe, opublikowanej w roku 1952, Dawson pisze: Sierżanci Fryderyka Wielkiego skutecznie rozwiązali problem przekształcenia zbiorowości jednostek o rożnych temperamentach i stopniach inteligencji w masową maszynę, którą można było manipulować z automatyczną precyzją.

Państwa europejskie opowiadające się za nieograniczoną suwerennością i wymagające wyłącznej lojalności swych obywateli uzyskały nową dynamikę destrukcyjną, kiedy zdobyły poparcie nowoczesnego nacjonalizmu. Ta ewolucja prowadziła prostą drogą do systemów totalitarnych i do bezprzykładnej katastrofy wojen światowych. Europa została ekonomicznie zrujnowana, moralnie osłabiona i politycznie rozbita. Jej państwa skarlały i znalazły się pod wpływem światowych imperiów. Dominująca pozycja Europy w świecie bezpowrotnie odeszła w przeszłość.

Ale Dawson nie tracił nadziei. Tragiczna sytuacja Europy po drugiej wojnie światowej nie wydawała mu się nieodwracalna. Wiele podejmowanych inicjatyw oceniał jednak jako całkowicie niewspółmierne do nowych, gigantycznych wyzwań. Aby użyć jego slow: Działalność nowoczesnych planistowi międzynarodowych reformatorów tak się ma do dzisiejszego światowego kryzysu jak działalność inżyniera górniczego albo ślusarza ma się do wybuchu wulkanu. Jego zdaniem Europa potrzebowała powrotu do wielkich wartości swej wspólnej cywilizacji. Ale nie sądził, iż wystarczy to do jej odrodzenia i do częściowego choćby odzyskania jej przedwojennego znaczenia w świecie. Był przeświadczony, że jedność cywilizacyjna Europy powinna znaleźć odzwierciedlenie w jej organizacji politycznej. W książce The Judgement of the Nations, po raz pierwszy opublikowanej w roku 1942 – kiedy nie było jeszcze pewne, że uda się pokonać hitlerowskie Niemcy i kiedy nie wiedziano, jak będzie wyglądał świat po wojnie, pisał: W chwili obecnej idea StanowZjednoczonych Europy może się wydawać utopijna i nierealna, a jednak rysuje się jako jedyne rozwiązanie, które może pogodzić wolność i kulturalną indywidualność narodów […] z tradycją europejskiej jedności i potrzebą porządku światowego.

*

W rzeczywistości idea ta była mniej utopijna, niż się wydawała samotnemu uczonemu podczas wojny. Cztery lata później – na uroczystości otwarcia roku akademickiego Szkoły Politechnicznej w Zurychu – Winston Churchill, największy brytyjski mąż stanu XX wieku, człowiek którego doświadczenie i prestiż nie miały sobie równych, oświadczył z mocą: Musimy zbudować rodzaj Stanów Zjednoczonych Europy (We must build a kind of United States of Europe) […] Dlaczego nie miałoby powstać ugrupowanie europejskie, które natchnęłoby zmysłem rozszerzonego patriotyzmu i wspólnego obywatelstwa rozdarte narody tego burzliwego i potężnego kontynentu i dlaczego nie miałoby ono zająć należnego mu miejsca obok innych ugrupowań w decydowaniu o losach ludzkości? […] Struktura Stanów Zjednoczonych Europy, jeśli zostanie dobrze i właściwie zbudowana, będzie taka, że uczyni materialną siłę poszczególnych państw mniej ważną. Małe narody będą znaczyć tyle co wielkie i zdobędą uznanie przez swój wkład do wspólnej sprawy […] Jeżeli mamy utworzyć Stany Zjednoczone Europy, jakąkolwiek nazwę i formę miałyby przybrać, to musimy przystąpić do dzieła bez zwłoki.

Taki głos Anglii usłyszał świat w roku 1946. Churchill był gorącym zwolennikiem politycznego zjednoczenia państw i narodów Europy. Po pierwsze, aby zachować pokój; wiedział, iż Europa państw „suwerennych” rodzi konflikty, wobec których Anglia od wieków nie mogła pozostać neutralna, a udział w tych konfliktach osłabił jej znaczenie i podkopał jej dobrobyt. Po drugie, aby wzmocnić odporność Europy na zagrożenie sowieckie; był jednym z tych polityków, którzy najwcześniej dostrzegli niebezpieczeństwo ideologii komunistycznej i polityki Kremla.

Ostatnie zdanie powyższego cytatu wskazuje, że Churchill używał terminu Stany Zjednoczone Europy jako skrótu myślowego, że wzmacniał swą retorykę odwołując się do ogólnie znanego modelu instytucjonalnego. Miał jednak wystarczająco wielkie doświadczenie, aby wiedzieć, że politycznie zjednoczonej Europy nie da się wtłoczyć w ramy jednej czy drugiej z istniejących makiet ustrojowych. Nowość zjawiska i kulturowa oraz polityczna różnorodność Europy wymagały całkowicie nowych rozwiązań. Ścisłość wymaga, aby dodać, że ten wielki mąż stanu nie widział miejsca dla swego kraju w przyszłej wspólnocie czy unii europejskiej. Wielka Brytania pozostawała wciąż członkiem i zwornikiem światowego ugrupowania krajów, które dawniej należały do imperium (Commonwealth of Nations); konserwatywnemu politykowi dwie przynależności wydawały się nie do pogodzenia. Ale nie osłabiało to jego entuzjazmu dla zjednoczenia krajów kontynentalnych. Z jego inicjatywy i pod jego przewodnictwem odbył się w maju 1948 roku Kongres Europejski w Hadze, który zgromadził blisko 800 czołowych osobistości politycznego i kulturalnego życia tamtych czasów. Zgromadzenie to odegrało wielką rolę w powojennej historii Starego Świata. Przede wszystkim dlatego, że zwolennikom jedności europejskiej z rożnych krajów przyniosło okazję, aby się spotkać. W Hadze mogli się oni policzyć, nawiązać kontakt i współprace, zdać sobie sprawę, iż reprezentują niemałą siłę, umocnić w determinacji działania. Dla Schumana, De Gasperiego, Adenauera, Becha, Spaaka i wielu innych budowniczych Europy w latach następnych Kongres był nieocenionym źródłem inspiracji, wsparciem moralnym i politycznym.

*

Stosunki Anglia – Europa po drugiej wojnie światowej były pełne paradoksów. Winston Churchill nie podjął żadnych kroków, aby związać Zjednoczone Królestwo z Europejską Wspólnota Węgla i Stali (EWWS) albo z kiełkującą Europejską Wspólnotą Gospodarczą (EWG), kiedy po raz drugi sprawował urząd premiera (1951 –1955). Pozostawał jednak gorącym zwolennikiem zjednoczenia państw i narodów Europy. Co więcej, uważał, iż Anglia powinna udzielić aktywnego wsparcia budowie tego zjednoczenia (przecież w roku 1946 mówił We must build a kind of United States od Europe, a nie They must build…). Sądził jednak, że nowa organizacja powinna objąć państwa kontynentalne, ale nie Zjednoczone Królestwo. W jego wizji świata to ostatnie było definitywnie zakorzenione w Commonwealth of Nations i w globalnej wspólnocie krajów anglosaskich. A podwójna lojalność nie godziła się – jak wspomniałem wyżej – z jego zasadami. Nadto, nie był zachwycony metodą ostrożnej i stopniowej realizacji zjednoczenia, wykoncypowanej przez Monneta i wprowadzanej w życie przez Schumana oraz kilku jego zagranicznych kolegów. Osobowości Churchilla odpowiadał raczej wielki, uderzający wyobraźnię akt w stylu utworzenia Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Wniosek o przyjęcie Zjednoczonego Królestwa do EWG złożyłwsierpniu 1961 roku konserwatywny gabinet Harolda Macmillana, aczkolwiek sceptycznie i niechętnie patrzył na kontynentalną Wspólnotę. Zmusiły go do tego okoliczności. W końcu lat pięćdziesiątych i na początku lat sześćdziesiątych Anglia przeżywała okres szczególnie trudny pod względem ekonomicznym, społecznym i politycznym. Krajem wstrząsały masowe i długotrwałe strajki. Mimo dobrej koniunktury światowej średni roczny wzrost jej PKB oscylował między 2 a 3 procent. Wybory parlamentarne i zmiany rządów następowały wyjątkowo często. EWG jawiła się natomiast jako oaza postępu, modernizacji i dobrobytu. Powstanie wspólnego rynku sześciu rozwiniętych krajów – usunięcie większości barier ekonomicznych, administracyjnych i psychologicznych dzielących dawniej te kraje – okazało się potężnym bodźcem na rzecz rozwoju. Aczkolwiek trudno w to dzisiaj uwierzyć, w okresie pierwszych 15 lat istnienia EWG średnia roczna stopa wzrostu PKB wynosiła 5,5 procent we Francji, 5 procent w Republice Federalnej, 5,8 procent we Włoszech. Za lawinowym postępem gospodarczym szła bezprecedensowa poprawa warunków życia ludności pracującej.

Na tym tle zakotwiczenie Anglii w strefie rozwoju i dobrobytu, na jaką szybko wyrosła Wspólnota, ukazało się rządowi oraz parlamentowi w Londynie jako wybór nie do uniknięcia. Ale dla znacznej części angielskiej klasy politycznej nie był to wybór z przekonania, a raczej akceptacja mniejszego zła. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że pierwotną reakcją Zjednoczonego Królestwa na utworzenie EWG było powołanie do życia – w listopadzie 1959 roku – czegoś w rodzaju anty-Wspólnoty pod postacią European Free Trade Association (EFTA), do której udało mu się wciągnąć Danię, Norwegię, Szwecję, Austrię, Portugalię i Szwajcarię. Wkrótce jednak okazało się, że nowa organizacja nie była w stanie przynieść rezultatów porównywalnych do osiągnięć Wspólnoty. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że tym, co interesowało Londyn, i tym, co miało dlań istotne znaczenie, był swobodny dostęp do wielkiego i chłonnego rynku. Tego potrzebował angielski przemysł, wielki sektor bankowy i szeroko rozwinięty sektor ubezpieczeniowy. Reszta, przewidziana przez Traktat Rzymski i późniejsze Traktaty uzupełniające, była niepotrzebną komplikacją i uciążliwym obciążeniem. W pełni zdawał sobie z tego sprawę generał de Gaulle. I dlatego prawie 12 lat minęło od złożenia wniosku o przyjęcie do EWG do jego pozytywnego załatwienia. Dwukrotnie złożył kategoryczne veto przeciwko rozszerzeniu EWG o Zjednoczone Królestwo. W drugim tak uzasadnił swoje stanowisko: Zaakceptować przystąpienie Anglii i, w związku z tym, zacząć teraz negocjacje wiodące do tego celu, wymagałoby od Szostki […] aby z góry zgodziła się na wszystkie sztuczki, odroczenia i mistyfikacje mające maskować zniszczenie dzieła, które zostało zbudowane kosztem tylu wysiłków i wzbudziło tyle nadziei.

Trzeba było czekać na odejście generała de Gaulle ze sceny politycznej, osłabienie Francji przez rozruchy roku 1968 i nową koncepcję polityki europejskiej następcy Generała na stanowisku prezydenta Republiki, aby można było podjąć negocjacje między Londynem a EWG i doprowadzić do podpisania traktatu o przyjęciu Anglii do Wspólnoty. Georges Pompidou zgodził się na to, bo widział w Zjednoczonym Królestwie przeciwwagę dla rosnącej potęgi ekonomicznej i rosnącego znaczenia międzynarodowego Republiki Federalnej Niemiec. Nadto, nie był zwolennikiem zbyt daleko idącego pogłębienia integracji europejskiej i nie wątpił, że Anglia skutecznie przeciwstawi się takiej ewolucji.

Paradoksalnie, szef brytyjskiego rządu, który wprowadził swój kraj do Wspólnoty 1 stycznia 1973 roku, był szczerym i przekonanym zwolennikiem nie tylko kontynentalnej integracji – jak Winston Churchill – ale również aktywnego i nieodwracalnego udziału Anglii w tym procesie. Istotnie, premier Edward Heath (1916 – 2005) był jednym z najwybitniejszych przedstawicieli szkoły proeuropejskiej w angielskiej myśli i polityce.

Uzyskanie przez Anglię członkostwa EWG nie oznaczało jednak, że kraj znalazł swoje stałe miejsce na politycznej mapie Europy. W wyborach parlamentarnych 1974 roku Labour Party uzyskała większość. Do głosowania szła pod hasłem No Entry on Tory Terms. Apelowała do tej części społeczeństwa, której związek z krajami takimi jak Francja, Niemcy czy Hiszpania wydawał się czymś sztucznym i nie zapowiadającym niczego dobrego. Przecież Anglia przez setki lat prowadziła wojny przeciwko tym krajom na wszystkich lądach i oceanach. Common wealth jawił się jako rama, w której Anglia znajdowała swoje naturalne miejsce. Licznym obywatelom Zjednoczonego Królestwa Kanał Angielski – jak mówił David Cameron – zdecydowanie wydawał się znacznie bardziej głęboki i szeroki niż był w rzeczywistości.

Premier Harold Wilson (1984 –1970 i 1974 –1976) wdrożył negocjacje mające na celu „ulepszenie” warunków członkostwa w EWG. Ta ostatnia zdecydowała się na ustępstwa, które zostały ujęte w tzw. mechanizmie rektyfikacyjnym, zawierającym m.in. redukcję wpłaty brytyjskiej do budżetu wspólnotowego. W czerwcu 1975 roku rząd Wilsona zdecydował się zorganizować referendum w sprawie przynależności do EWG na nowych warunkach. Tak jakby nie było podpisu angielskiego pod aktem przystąpienia. Niech mi wolno będzie przypomnieć, iż referendum jest typem głosowania z gruntu obcym instytucjonalnemu systemowi Zjednoczonego Królestwa, opartemu na fundamentalnej roli organów parlamentarnych. I dodać, że polityka europejska Labour Party w latach 1970 była wypadkową nieprzerwanej oscylacji partii między linią socjaldemokratyczną i umiarkowaną a opcją walki klas, walki z kapitalizmem, popierania albo inspirowania wielkich strajków, awersji do integracji europejskiej służącej interesom monopoli i warstw uprzywilejowanych.

Ta pierwsza orientacja przeżyła wielkie momenty w pierwszych kilku latach powojennych, pod rządem premiera Clementa Attlee – 1945 –1951 (głębokie, od dawna oczekiwane i niezbędne reformy socjalne w klimacie skrupulatnego poszanowania demokracji oraz istniejących instytucji państwowych), a także w czasie, kiedy na czele partii i rządu stał Tony Blair (1997– 2007). Ten młody polityk zmodernizował partię (New Labour) oraz instytucje państwowe, a zwłaszcza archaiczną i nieprzystosowaną do dzisiejszego świata Izbę Lordów, uelastycznił i uspokoił system państwowy, nadając szeroką autonomię polityczną i kulturalną Szkocji, Walii i Północnej Irlandii, ugasił napięcie i terror na ziemiach tej ostatniej, zajął stanowisko zdecydowanie proeuropejskie i odegrał konstruktywną rolę w życiu Wspólnoty/Unii. Druga opcja istnieje jednak nadal i od czasu do czasu przejmuje kierownictwo partii, głownie za sprawą osobistości starszej generacji, wywodzących się przede wszystkim z licznego i żywotnego na lewicy angielskiej środowiska trockistowskiego.

W roku 1975 Margaret Thatcher zastąpiła Edwarda Heatha na czele partii konserwatywnej, a po wygranych wyborach w roku 1979 objęła stanowisko premiera Zjednoczonego Królestwa i pozostała na nim do roku 1990. W jej przekonaniu i stosownie do jej interpretacji Traktatu Rzymskiego EWG powinna była pozostać wielkim wspólnym rynkiem. Ewolucja tejże w kierunku unii politycznej, ujednolicenia norm socjalnych oraz bezustannego mnożenia innych niepotrzebnych regulacji prowadziła panią premier do wniosku, że Wspólnota/Unia nie służy interesom angielskim i nie godzi się z angielską tradycją. Nie przestawała więc jej krytykować i walczyć o zmniejszenie angielskiego wsparcia dla jej działalności i rozwoju. Mechanizm rektyfikacyjny, uzyskany przez Wilsona, uznała za całkowicie niewystarczający i w roku 1984 na wspolnotowymszczycie w Fontainebleau zdobyła słynny rabat, redukujący o dwie trzecie (tak – o dwie trzecie!) pierwotnie przewidzianą składkę brytyjską do budżetu EWG. Oznaczało to dodatkowe obciążenie finansowe innych państw członkowskich, ale w ówczesnej koniunkturze ekonomicznej państwa te mogły sobie jeszcze na to pozwolić. Nie zmieniło to jednak stosunku Margaret Thatcher do procesu integracji europejskiej. Obdarzona niespożytą energią, mocną osobowością, talentem pozyskiwania ludzi dla swych poglądów i swej polityki pani premier odegrała niemałą rolę w ewolucji partii konserwatywnej w kierunku coraz to głębszego eurosceptycyzmu.

Innym czynnikiem działającym na rzecz oderwania Anglii od jej wspólnotowych partnerów była przez lata i jest do dziś systematyczna akcja propagandowa prowadzona przez imperium medialne Ruperta Murdocha. Żywiący ślepą, irracjonalną nienawiść do Wspólnoty/Unii, multimiliarder skierował należące do niego dzienniki o wielkich nakładach na drogę codziennej walki przeciwko integracji europejskiej i codziennego oczerniania tejże. Aczkolwiek trudno w to uwierzyć, EWG/UE jest przedstawiana jako więzienie narodów, jako bezużyteczne a kosztowne monstrum biurokratyczne, którego organy są przeżarte korupcją i powiązaniami z mafią. Nie bez związku z tą kampanią powstała United Kingdom Independence Party (UKIP), która przejęła język dzienników Murdocha i zaczęła przyciągnąć wyborców tradycyjnych wielkich partii, a zwłaszcza partii torysów.

Erozja elektoratu konserwatywnego była jednym z zasadniczych powodów, dla których David Cameron – przywódca partii torysów od roku 2005 i premier Królestwa od roku 2010 – zaczął swój ryzykowny poker polityczny. Ale było jeszcze kilka innych. Zdaniem młodego szefa rządu europejski model socjalny był czymś trudnym do zaakceptowania dla Anglii; przywileje udzielone ludności pracującej były nadmierne, stanowiły ogromne obciążenie dla budżetu państwa i obniżały jego zdolność konkurencyjną: Unia 7 procent ludności świata, 25 procent światowego PKB, 50 procent wydatków socjalnych świata. Nadto Zjednoczone Królestwo przyjęło znacznie więcej imigrantów z Unii, niż ta ostatnia z Królestwa; stosowanie norm unijnych wobec masowo napływającej ludności „europejskiej”, a zwłaszcza środkowo-europejskiej, stanowi dalsze wielkie obciążenie dla budżetu, nie mówiąc o tym, że zwiększa margines przestępczości. Poza tym zobowiązanie do położenia fundamentów pod coraz ściślejszą unię narodów europejskich, narzucone państwom członkowskim przez Traktat Rzymski, nie jest i nie może być celem dla Anglii. A dążenie do unii politycznej zamienia obszar objęty integracją na strefę, w której Anglia nie może czuć się wygodnie (is far outside Britain’s comfort zone). Systematycznie wracając do niezgodności zasad Unii z instytucjonalną i polityczną tradycją Anglii, stale podkreślając, że broni interesów narodowych tejże przed zakusami organów unijnych, Cameron starał się wywołać wrażenie, iż bierze pod uwagę wystąpienie z Unii, którego nie chciało żadne z państw członkowskich (Oczywiście Brytania mogłaby pójść własną drogą w świecie, poza UE, gdybyśmy się na to zdecydowali). Manipulując tym argumentem, czy groźbą, Cameron stawiał sobie za cel przebudowę Unii na zespól państw, którego rdzeniem (the core), jak mówił, byłby wspólny rynek – bez jednolitej waluty, bez daleko idącej harmonizacji norm, bez rozbudowanej struktury instytucjonalnej i biurokratycznej, bez powstałych wokół niej organizacji satelickich. Zmiany te wymagały jego zdaniem nowego traktatu.

Gdyby proponowana przebudowa okazała się niemożliwa, to Anglia musiałaby uzyskać odpowiadające jej warunki członkostwa. Nieograniczony dostęp do rynku wspólnotowego, jak najmniej zobowiązań i regulacji paraliżujących rynek pracy i hamujących konkurencyjność. Przynależność do UE na nowych warunkach musiałaby zostać zdecydowana w referendum. W gruncie rzeczy Cameron nie dążył do opuszczenia UE. Zdawał sobie sprawę, że taka czy inna forma przynależności do niej ma dla gospodarki angielskiej znaczenie życiowe. Co więcej, kiedy dostrzegł, że sondaże opinii zaczynają wskazywać, iż fala eurofobii – wykreowana przez media Murdocha, UKIP i część torysów – może przeważyć nad zdrowym rozsądkiem, niespodziewanie zmienił front i zaczął gorliwie bronić członkostwa w Unii. Ale stracił wiarygodność i nie mógł już wpłynąć na bieg wypadków. W referendum Anglicy wypowiedzieli się za wystąpieniem z UE – niewielką, ale niekwestionowaną większością. Cameron przegrał swą partię pokera. Nie miał innego wyjścia, niż podać się do dymisji. Zlekceważył polityczne dziedzictwo Churchilla i Heatha. Jego przypadek jest wymowną lekcją dla polityków i dyplomatów: makiaweliczne manewry są niezwykle ryzykowne i najczęściej przynoszą wyniki odwrotne w stosunku do oczekiwanych.

Na Wyspie słychać apele o powtórzenie głosowania. Ale nie wydaje się, iż do niego dojdzie. Przemawia przeciw temu szacunek dla demokracji i troska o jej wiarygodność. Przeważa opinia, że Brexit jest nieodwracalny. Rząd brytyjski i władze Unii stoją dziś wobec niesłychanie trudnego problemu, jak go zrealizować za obopólną zgodą, ograniczając nieuniknione kolateralne szkody dla obu stron. Mozolne negocjacje między gabinetem pani Theresy May, która zastąpiła Davida Camerona na stanowisku premiera, a Komisją Europejską trwały przeszło półtora roku i przyniosły umowę zapełniającą 585 stronic.

Strona unijna – reprezentowana przez szefa delegacji Michela Baniera, człowieka wyjątkowych kwalifikacji osobistych, intelektualnych, politycznych i „europejskich” – stała na stanowisku, że wystąpienie z UE nie powinno spowodować głębokiego kryzysu w Zjednoczonym Królestwie. Tego nikt przy zdrowych zmysłach nie może sobie życzyć. Nadto była zdecydowana, aby nawet po Brexicie zachować bliskie i obustronnie korzystne stosunki ekonomiczne i polityczne ze Zjednoczonym Królestwem. Kierownictwo delegacji brytyjskiej zmieniało się wielokrotnie, co nie może dziwić w świetle dzisiejszego rozchwiania sceny politycznej na Wyspie. Pomijając szczegóły tej niezmiernie skomplikowanej umowy, sądzę, iż wolno powiedzieć, że przynosi ona Zjednoczonemu Królestwu korzystnewarunkiwystąpienia z UE i perspektywy na przyszłość. Wszystko, o czym marzył David Cameron, a nawet więcej. Dostęp do wspólnego rynku w zamian za umiarkowane zobowiązanie finansowe, porównywalne do tych, które spoczywają na Szwajcarii i Norwegii, nienależących do Unii, ale profitujących z otwarcia jej rynku. Zniknie obowiązek płacenia składki członkowskiej do budżetu UE, pierwszeństwo prawa europejskiego w stosunku do pisanego i niepisanego prawa krajowego, obligacja stosowania niezliczonych – a uważanych za niepotrzebne i krępujące – regulacji wyprodukowanych przez organy unijne.

Nadto władze Królestwa odzyskają kontrolę nad imigracją, która w ich oczach przybrała rozmiary zbyt wielkie i nałożyła na państwo ciężar trudny do udźwignięcia. Negocjatorzy umowy pochylili się również nad wybuchową kwestią irlandzką, która – jak się wydaje – uchodziła uwadze zwolenników Brexitu. Ani władze Republiki Irlandii, ani władze Ulsteru nie chcą powstania „twardej granicy” między dwiema częściami ich wyspy. Intensywna wymiana między Północą i Południem ma dla nich wielkie znaczenie ekonomiczne. A poza tym jest jednym z podstawowych warunków politycznego uspokojenia, osiągniętego za czasów Tony’ego Blaira. Negocjatorzy umowy o wystąpieniu Anglii z UE (coraz częściej nazywanej po prostu Deal) wymyślili więc rozwiązanie, któremu została nadana nazwa Backstop: jeżeli parlament brytyjski nie zaakceptuje Dealu przed datą 29 marca 2019 roku, przewidzianą na wystąpienie Królestwa z UE, to pozostanie ono w unii celnej z resztą krajów członkowskich do momentu opracowania i przyjęcia przez obie strony traktatu o wolnym handlu. W ten sposób udałoby się uniknąć nawet ograniczonego w czasie, ale obarczonego wielkim ryzykiem powstania „twardej granicy” w Irlandii.

Z trudem osiągnięty Deal został jednak odrzucony przez Izbę Gmin przytłaczającą większością 432 głosów przeciwko 202. Motywy tej decyzji nie były jednolite. Nie brakło głosów deputowanych, którzy pragną, aby Królestwo pozostało w UE, i odrzucają wszelkie akty oparte na hipotezie wystąpienia. Byli też deputowani pragnący ulepszonego Dealu oraz deputowani działający pod hasłem No deal? No problem. Kamieniem obrazy była w szczególności propozycja Backstopu. Została okrzyczana jako zakamuflowana próba utrzymania Zjednoczonego Królestwa w „wasalnej” zależności od Unii na nieokreślony okres. Rozpętała się kampania przeciwko umowie, w której próżno byłoby szukać umiaru i racjonalnej refleksji. Przewodził jej były konserwatywny minister Boris Johnson, protestujący przeciwko zepchnięciu Anglii do roli unijnej kolonii i denuncjujący zwolenników Dealu jako nowych „Monachijczyków”. Niektóre osobistości londyńskiej sceny politycznej stały się – jak to czasami bywa – niewolnikami własnej retoryki.

Sir Nicholas Soames, wnuk Winstona Churchilla, od 35 lat konserwatywny poseł do Izby Gmin i przekonany zwolennik pozostania w UE, mówi w wywiadzie dla paryskiego Figaro z 21 stycznia 2019: Ludzie myślą, że Wielka Brytania straciła zdrowy rozsądek, kiedy zadają sobie pytanie, co się stało w tym krajem pragmatycznym, rozważnym i zasługującym na zaufanie […] Niestety, Wielka Brytania patrzy wstecz, zamiast patrzeć w przyszłość.

Na szczególna uwagę zasługuje ostatnie zdanie powyższego cytatu. Zwolennikom Brexitu przyświeca miraż epoki wiktoriańskiej: Anglia prowadząca politykę światową, oswobodzona od sztucznych i uciążliwych powiązań z krajami Starego Świata, oscylująca między Ameryką, Rosją i Chinami, odnawiająca swe tradycyjne i „naturalne” relacje z położonymi na wszystkich kontynentach krajami dawnego imperium. U neutralnego obserwatora budzi to instynktowny odruch niedowierzania, ale tak jest w rzeczywistości. Wystarczy rzucić okiem na teksty przemówień i publikacji czołowych rzeczników Brexitu, na artykuły w dziennikach Murdocha, które są dla nich odniesieniem branym na serio.

*

Stanowisko pani premier Zjednoczonego Królestwa jest dosyć trudne do odcyfrowania. Czasami mówi, że najlepiej byłoby wystąpić z Unii 29 marca o północy, tak jak to przewidują Traktaty, nawet jeśli nowy Deal nie zostanie w międzyczasie zawarty. Być może, jest to gra polityczna na użytek wewnętrzny i zewnętrzny. Ale może to być również oznaka zwykłego ludzkiego zmęczenia, pod trwającą od miesięcy presją, w obliczu ciągłej niepewności, w konfrontacji z sytuacją, którą na pierwszy rzut oka wydaje się bez wyjścia; odporność na przeciwieństwa ma pewne granice. Theresa May bywa jednak często w Brukseli i wysuwa propozycje zmian w wynegocjowanym tekście, które mogłyby skłonić Izbę Gmin do jego ratyfikacji. Najważniejsze z nich to ograniczenie Backstopu w czasie – tak, aby Anglia nie pozostawała zbyt długo na etapie przejściowym – i możliwość jednostronnego wypowiedzenia go przez rząd brytyjski. Tusk i Juncker odpowiadają systematycznie, że zmiany w umowie są wykluczone. Stanowisko to zostało z naciskiem podtrzymane przez prezydentaMacrona i kanclerz Merkel podczas ich paryskiego spotkania 27 lutego: Umowa o wystąpieniu nie może być renegocjowana – mówi oficjalny komunikat. Zgodzono się natomiast na pewne odsunięcie Brexitu w czasie, jeżeli zażąda tego Theresa May. Aczkolwiek niechętnie, pani premier skorzysta prawdopodobnie z tej możliwości. Trudno jej postąpić inaczej, bo Izba Gmin 520 głosami przeciwko 20 wypowiedziała się ostatnio przeciwko wystąpieniu z Unii bez Dealu, a kilku ministrów zagroziło dymisją, gdyby takowy nie został mimo wszystko osiągnięty. Presja potężnych i wpływowych środowisk gospodarczych przeważyła nad ideologicznymi zapałami zwolenników Brexitu.

Obawa przed chaosem udzieliła się większości klasy politycznej. Theresa May musi więc nadal negocjować w Brukseli i w Londynie. A to wymaga czasu. Wydaje się zresztą, że rozmowy toczą się bez przerwy przy drzwiach zamkniętych. Pani premier pokładała pewne nadzieje w dwustronnych negocjacjach z Dublinem, aby zapobiec powstaniu „twardej granicy” między Republiką a Ulsterem. Wiele przemawia jednak za tym, że te nadzieje okażą się płonne. Dublin nie ma ochoty wyłamać się z frontu państw członkowskich UE. Realną nadzieją na uniknięcie „twardej granicy” pozostaje zatem umowa między Królestwem a Unią.

Ktokolwiek zna życie międzynarodowe, dostrzega bez trudu, że „kategoryczne” deklaracje – takie jak Tuska i Junckera czy Macrona i Merkel – nie są w rzeczywistości ze stali ani z betonu. Istotne postanowienia umowy zostaną, ale marginalne – takie jak okres trwania Backstopu czy podobne – ulegną modyfikacji, by partnerzy po drugiej stronie Kanału mogli zachować twarz. Nie jest wykluczone, że nowy, lekko zmieniony Deal, który Theresa May przedstawi Izbie 12 marca, zostanie ratyfikowany. Jeśli nie, to negocjacje będą kontynuowane – temu ma służyć odstąpienie od pierwotnej daty Brexitu.

Jeremy Corbyn, przywódca głównej partii opozycyjnej, wysunął ostatnio propozycję pozostania kraju w unii celnej z Unią „na stałe”. Zostało to życzliwie przyjęte przez czołowe osobistości unijne, ale odrzucone przez panią premier, która nie chce zaangażować się w zbyt daleko posunięte współdziałanie z Labour Party, aby zachować jedność partii konserwatywnej i swoje stanowisko na czele rządu. Perspektywa ta nie wydaje się oderwana od rzeczywistości, bo sondaże opinii przepowiadają mimo wszystko sukces torysów w następnych wyborach. Po wahaniach Corbyn wypowiedział się również, zresztą pod presją silnej wewnętrznej opozycji w partii, za zorganizowaniem drugiego referendum. Ale do drugiego referendum prawdopodobnie nie dojdzie, bo jest temu przeciwna większość klasy politycznej i społeczeństwa. Theresa May manifestuje natomiast skłonność do „ustępstw” wobec Labour Party na innym odcinku – tam gdzie ta ostatnia domaga się zachowania standardów unijnych w sprawach pracy i środowiska. W rzeczywistości jest nie do pomyślenia, aby w kraju demokratycznym rząd mógł zainicjować „ruch wstecz” na tym polu. Sytuacja na świecie jest dziś taka, że posunięcie tego rodzaju postawiłoby go pod pręgierzem opinii krajowej i międzynarodowej. Corbynwypowiada się również przeciw wystąpieniu z UE without a Deal. Istnieją więc pewne ograniczone, ale realne podstawy do powstania ponadpartyjnego frontu na rzecz osiągnięcia mniej więcej uporządkowanego Brexitu. Ale nie to jest istotne. Faktem fundamentalnym pozostaje, że tak czy inaczej Zjednoczone Królestwo wystąpi z Unii Europejskiej.

*

Nie ma co się łudzić – Brexit przyniesie szkody wszystkim stronom, które są nim dotknięte z własnej woli albo wbrew woli. Dotkliwa porażka Unii nie będzie, zdaniem piszącego te słowa, natury materialnej (nawet po wystąpieniu Anglii pozostanie ona znaczną potęgą ekonomiczną, największym rynkiem świata i – potencjalnie – ważnym aktorem politycznym). Osłabi ją fakt, iż pryśnie utrzymująca się od dziesiątek lat opinia czy legenda o jej stałej i nieodpartej sile przyciągania, Stało się coś, co jeszcze niedawno było niewyobrażalne. Zrobiony został wyłom i powstał przykład, który pewne kraje członkowskie może skłonić do naśladowania – zwłaszcza te, dla których głęboki niematerialny sens integracji do dziś pozostaje obcy.

Nawet jeśli przyjmie się taką ocenę skutków Brexitu dla Unii, to nie wolno pomijać innych konsekwencji. Z UE występuje kraj o wielkim potencjale ekonomicznym i politycznym. Anglia stanowi piątą potęgę gospodarczą świata. PKB Unii zmniejszy się więc w sposób odczuwalny, a według niektórych prognoz stopa jego wzrostu w latach najbliższych może się obniżyć nawet o pół procent. Anglia jest stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ, posiada broń atomową i sprawne „klasyczne” siły zbrojne, w NATO jej wydatki wojskowe ustępują tylko wydatkom Stanów Zjednoczonych. Była też dotychczas rodzajem pomostu między Unią a krajami należącymi do Commonwealth of Nations. A widziana z Azji czy z Afryki, gdzie do dziś zachowuje znaczny prestiż, była kwintesencją Europy. Charakter i doświadczenie piszącego te słowa dyktują mu przekonanie, że zachowując realistyczną ocenę strat, jakie Brexit oznacza dla Unii, nie należy ich widzieć jako niepowetowanej klęski, ale – mimo wszystko – można postrzegać je jako szansę. Autor czerpie więc niemałą satysfakcję z faktu, że pod tym względem nie znajduje się w całkowitej izolacji. Sir Nicholas Soames mówił we wspominanym wyżej wywiadzie prasowym: Opuścimy Unię Europejską. I myślę, że Europa na tym skorzysta. Będzie mogła iść naprzód i nikt nie będzie jej przeszkadzał w osiągnięciu pogłębionej integracji.

Jeśli idzie o Anglię, to niemała część torysów, UKIP i dzienniki Murdocha postrzegają Brexit jako początek świetlanej ery. Nawet u osoby rozsądnej, doświadczonej i umiarkowanej, jak pani premier Theresa May, „odrębna droga” nie pozostaje bez oddźwięku, zwłaszcza, kiedy rozwija wizję Anglii jako potęgi światowej, oswobodzonej od ograniczeń unijnych. Nie pozostawia co do tego wątpliwości uważna lektura jej wystąpień z ostatnich miesięcy. Należy sobie życzyć, aby Anglia nie przeżyła bolesnej deziluzji. Ale bezsporne fakty muszą być wzięte pod uwagę. Wzrost PKB Królestwa, ktorywroku 2010wynosił 1,7 procent, a w roku 2014 osiągnął 2,9 procent, spadł – w przewidywaniu Brexitu – do 1,4 procent w roku 2018, i według prognozy Banku Anglii wyniesie tylko 1,2 procent w roku bieżącym. Przewidywania na dalsze lata są jeszcze bardziej pesymistyczne, ale wolę ich nie cytować, bo chodzi tu jedynie o hipotezy.

Pomyślna sytuacja gospodarcza ostatnich lat była w znacznym stopniu rezultatem ogromnych inwestycji dokonywanych na Wyspie przez kraje pozaeuropejskie. Ale inwestycje te były inspirowane przez fakt, że Anglia stanowiła integralną część największego rynku świata. Obecnie spadają w sposób dramatyczny – rożnie w rożnych sektorach, ale najwięcej (o 46 procent w roku 2018) w przemyśle samochodowym, a także w zależnym od niego przemyśle metalurgicznym. Produkcja aut była nastawiona na eksport do krajów kontynentalnych Unii.

Prawie pełne zatrudnienie wynikało przez szereg lat z usytuowania na Wyspie wielkich centrów produkcji i usług pracujących dla całej Unii. Dzisiaj media informują prawie codziennie o „przenosinach” przedsiębiorstw, zwłaszcza bankowych i ubezpieczeniowych, z Anglii na kontynent – do Amsterdamu, Paryża, Frankfurtu. Niektóre przedsiębiorstwa przemysłowe idą tym śladem, inne emigrują do Azji albo do Afryki. Japoński koncern Honda zdecydował zamknąć swą fabrykę w Swindon, a Nissan postanowił przenieść swą produkcję z ogromnych zakładów w Sunderland do Japonii. Każdy z tych ośrodków zatrudniał wiele tysięcy pracowników wszystkich szczebli.

Głos Anglii w sprawach międzynarodowych był dotychczas spotęgowany przez jej przynależność do Unii. Będąc jednym z najważniejszych krajów członkowskich, miała wpływ na jej stanowisko w sprawach ekonomicznych i politycznych, na jej ewolucję instytucjonalną i jej system decyzyjny. Nie jest pewne, że jako niezależna „potęga globalna” zyska na znaczeniu w oczach Moskwy, Pekinu, New Delhi czy Teheranu.

Przynależność Zjednoczonego Królestwa do Unii i zniesienie ekonomicznej granicy między Republiką Irlandii a Ulsterem stało się – zwłaszcza dzięki zręcznej polityce Tony’ego Blaira – czynnikiem pokoju na celtyckiej Wyspie. Zdawało się, że nie będzie już rozlewu krwi i tysięcy ofiar. Ale Brexit dostarczył nowych pretekstów do ożywienia działalności partii Sinn Fein. Nie tracąc czasu, rozpoczęła ona kampanię na rzecz zjednoczenia Północnej i Południowej Irlandii. W końcu stycznia wystąpiła z oficjalną propozycją zorganizowania referendum w tej sprawie. Dysponuje mocnym argumentem, bo od paru lat katolicy stanowią już większość w Ulsterze. Referendum nie będzie; nie zgodzi się na to rząd w Londynie i nie zgodzą się miejscowi protestanci, reprezentowani przez partię unionistyczną. Zarzewia konfliktu nie zostały jednak raz na zawsze ugaszone. Piekło irlandzkie może rozpalić się na nowo.

Nowego wigoru może również nabrać sprawa niepodległości Szkocji; kraj nie chce zerwania związków z Unią, narzuconego całemu Królestwo przez Londyn. Mimo odległości geograficznej, czuł się bliski Europie od wieków. Tego, jak się zdaje, nie przewidzieli angielscy zwolennicy Brexitu. Zapomnieli, a może nigdy nie zdawali sobie sprawy, że jedną z zasadniczych podstaw integracji europejskiej była idea pokoju, współpracy i solidarności między narodami. Nad realizmem, umiarem i zmysłem praktycznym gorę wzięło emocjonalne zacietrzewienie. Dzisiejsza Anglia odrzuciła – ku zdziwieniu wielu obserwatorów – tradycję przynależności do Europy. Do niej należy konfrontacja z wielorakimi skutkami tej decyzji.

Jerzy Łukaszewski – dyplomata, rektor Kolegium Europy w Brugii (1972 –1990). Ostatnio opublikował wspomnienia pt. „Iść, jak prowadzi busola” (2018).

*(Często piszę Anglia zamiast Zjednoczone Królestwo, albo Wielka Brytania, i często używam przymiotnika angielski zamiast brytyjski, nie tylko dlatego, że terminy te stały się praktycznie równoznaczne. Piszę tak, bo w Zjednoczonym Królestwie Anglii, Szkocji, Walii i Północnej Irlandii ta pierwsza ma pozycję dominującą pod względem instytucjonalnym, demograficznym i ekonomicznym. Londyn jest głównym centrum decyzyjnym państwa. Nadto, eurosceptycyzm i eurofobia, o których mówię poniżej, nie rozkładają się równomiernie na cztery człony Królestwa; Anglia jest ich bastionem. Szkocja natomiast, aby wymienić tylko najważniejszy z pozostałych trzech krajów, jest w większości proeuropejska, bo postrzega Unię jako oparcie dla swych dążeń do uwolnienia się od hegemonii angielskiej.)

Artykuł ukazał się w 155 numerze Przeglądu Politycznego
Skip to content