Anna Mateja: Z rodzinnego Lwowa wyjechała pani kilka dni przed 24 lutego 2022 roku. To miał być weekend spędzony u przyjaciół w Krakowie.
Natalka Śniadanko: Przedłużony o tydzień od razu przy przekraczaniu granicy, kiedy okazało się, że mój syn jest zaszczepiony na covid preparatem nieuznawanym na terenie Polski, więc musi odbyć 7-dniową kwarantannę. W czasie jej trwania Rosjanie zaatakowali całą Ukrainę.
– Spędzając następny miesiąc w mieszkaniu, którego użyczyła pani przyjaciółka z Budapesztu, mogła pani jeszcze myśleć, że sytuacja się uspokoi, choćby dlatego, że Rosjanie zniechęceni niepowodzeniem wojny błyskawicznej, nie zaryzykują wyhamowania gospodarki na skutek wprowadzenia sankcji.
– Odezwało się do mnie wówczas mnóstwo znajomych i przyjaciół z zachodniej Europy, pytając, co zamierzam robić, jeśli nie wracam do Lwowa. Dzięki informacji zaprzyjaźnionej tłumaczki dowiedziałam się o stypendium Writer in Residence, ufundowanym przez Niemieckie Narodowe Archiwum Literatury. Tak znalazłam się w Marbach, gdzie otrzymałam też cząstkę etatu i zaczęłam się uczyć pracy archiwisty.
– Z kim i z czym przyjechała pani do Niemiec?
– Z synem, córką i jedną walizką. Syn rozpoczął studia na uniwersytecie w Stuttgarcie, córka poszła do gimnazjum. Oboje uczyli się niemieckiego, więc na pewno było im łatwiej, niż ich rówieśnikom, którzy np. nigdy wcześniej nie byli za granicą i języka obcego uczyli się w biegu, jako uchodźcy. Moje dzieci nie mówiły jednak płynnie po niemiecku, tymczasem z dnia na dzień musiały zacząć się posługiwać fachowym słownictwem poszczególnych dziedzin nauki. Wyjeżdżaliśmy z Ukrainy nie bez nerwów, ale z nadzieją, że wszystko rozejdzie się po kościach. Przecież dwa razy zapowiadano rozpoczęcie działań wojennych i, na szczęście, alarm w ostatniej chwili odwoływano. Nie mieliśmy więc planu, co dalej, gdyby jednak… Rzeczy naszej trójki mieściły się w jednej walizce. W pierwszych tygodniach, robiąc zakupy, kupowałam produkty tylko w małych opakowaniach, uważając, że nie trzeba nam więcej, bo przecież na pewno zaraz wrócimy do domu. Liczyliśmy się, że sytuacja zmieni się w ciągu kilku najbliższych dni, może tygodni. Tymczasem byliśmy zmuszeni przedłużać pobyt o kolejne miesiące.
– Gdzie rozpakowaliście Wasze rzeczy, tworząc nowy, zaimprowizowany naprędce dom?
– W dwóch małych pokojach z kuchnią i łazienką, które otrzymaliśmy w akademiku dla naukowców w Marbach. Mamy tylko to, co niezbędne, i kupujemy jedynie potrzebne rzeczy, żeby nie ograniczać niewielkiej przestrzeni rzeczami. Poza tym nie wiemy, ile razy będziemy się jeszcze przeprowadzać, więc rozsądniej jest ograniczyć gospodarstwo do minimum. Właśnie teraz wyprowadzamy się do Lipska, gdzie przez trzy lata będę pracować jako wykładowca na wydziale slawistyki tamtejszego uniwersytetu. Kolejny raz zaczniemy tworzyć dom od nowa.
– Co pani zapamięta z tych pierwszych dwunastu miesięcy?
– Niepewność. Nikt nie wiedział, jak długo ten stan tymczasowy, za jaki jednak trzeba uznać każdą wojnę, się utrzyma. W związku z tym, ile będzie trwał nasz pobyt w Niemczech? Czy mam się instalować na dłużej, szukając np. stałej pracy? A może jednak to kilkumiesięczne stypendium wystarczy, bo za chwilę będzie możliwy powrót do Lwowa? Dzięki pomocy przyjaciół miałam gdzie mieszkać z dziećmi i mogłam pracować na ich utrzymanie, ale nigdy nie miałam pewności, czy różne sprawy związane z naszym przedłużającym się pobytem w Niemczech zostaną pozytywnie rozpatrzone. Planowanie dalszego życia było więc wykluczone. Nawet rozmowa z nauczycielami o maturze mojej córki stawała się problematyczna, bo skąd miałam wiedzieć, gdzie będziemy w 2026 roku. Mam nadzieję, że nasze życie ustabilizuje się teraz, kiedy wiem, że przez najbliższe trzy lata będę pracować w Lipsku na stałym stanowisku. Ta praca jest zresztą dla mnie istotna z powodów dużo ważniejszych, niż tylko życiowe. Slawistyka w Niemczech przez lata była skupiona na rusycystyce. Zaproponowanie stanowiska pisarce ukraińskiej wyniknęło z chęci zmiany tych proporcji. Jako Ukrainka i filolog ogromnie się cieszę, że będę mogła uczyć studentów o literaturach narodów Europy Środkowej inaczej niż do tej pory, kiedy, w porównaniu z literaturą rosyjską, przedstawiano je jako drobiazgi, na które można nie zwracać uwagi. Tymczasem są one równie wybitne, tylko nieznane.
– Kiedy ostatni raz widziała się pani z mężem?
– W lutym 2022 roku, parę dni przed inwazją. Mąż zawiózł nas do Krakowa, ale od razu zastrzegł, że jeśli Rosjanie zaatakują, zgłasza się do wojska. I tak się stało. Po odbyciu szkolenia mąż wyjechał na front. Przez miniony rok bywał w różnych miejscach, nawet nie wiem, gdzie dokładnie, ale nie mieliśmy szansy się spotkać. Nasze mieszkanie we Lwowie oddaliśmy uchodźcom ze wschodnich terenów Ukrainy i oni wciąż tam mieszkają. Sami nie zdołaliśmy odwiedzić naszego domu ani razu przez miniony rok. Masa bieżących spraw do załatwienia, praca w archiwum i podróże do Polski, Austrii czy po Niemczech skutecznie zabierały czas. Pisząc sprawozdanie po zakończeniu stypendium, które przyznało mi archiwum, policzyłam, że lista wyjazdów tylko za pół roku liczy 40 pozycji. Każdy to czasami kilka spotkań. Mogę powiedzieć bez cienia przesady, że w ostatnich miesiącach pociągi i dworce stały się moim miejscem do życia i pracy.
– Zostawiła pani daleko za sobą dotychczasowe życie, w którym była pani uznaną pisarką i tłumaczką. Miała pani dom i rodzinę w komplecie. Czego pani nauczyła się o sobie, budując, bez planu i wewnętrznej na to zgody, nowe życie?
– Przestałam się bać, że sobie z czymś nie poradzę. Jeżeli w ciągu paru tygodni nauczyłam się pracy archiwisty i jeszcze znalazłam takie skarby, jak dokumenty Amnesty International dotyczące Wasyla Stusa, ukraińskiego pisarza, który zmarł w 1985 roku w łagrze niedługo po tym, gdy ogłoszono jego nominację do literackiej Nagrody Nobla, poradzę też sobie na uczelni. Na początku z trudem przyjmowałam do wiadomości, że prawdopodobnie nie wrócę do mojego dawnego życia szybko, o ile w ogóle kiedykolwiek. Nowe życie było przecież narzucone, nie moje i przez to niewygodne. Teraz przyjmuję to spokojniej. Przyjęłam do wiadomości, że dom, podobnie jak moje wyobrażenia na temat tego, co mogę robić, a do czego na pewno nie jestem stworzona, mogą się okazać złudzeniem. Na pewno nie mam na co narzekać. Moje dzieci nie czekają w schronie na zakończenie kolejnego bombardowania, ale mogą się uczyć i w miarę normalnie żyć. Ostatni rok spędziliśmy w spokojnym, pięknym miasteczku na południu Niemiec. Perspektywa stałej pracy pozwoliła z kolei złapać mi horyzont i planować życie na dłużej, niż tydzień czy miesiąc.
– Ma pani poczucie, że jeszcze wiele może zrobić?
– W Ukrainie wychodzi się z założenia, że po czterdziestce życie jest już jako tako ułożone i czas na zmiany się skończył. Nawet jeśli brakuje wewnętrznej zgody na życie takie, jakie ono jest, presja zewnętrzna odbiera energię do wprowadzenia zmian. Wiem, o czym mówię, bo sama tak żyłam. Po tym, co przeszłam z rodziną, mogę powiedzieć, że czuję się wolna – od wyobrażeń na swój temat. Daję sobie prawo zrobienia czegoś inaczej, niż do tej pory. Zdaję sobie sprawę, że ta zmiana myślenia nie jest tylko moją zasługą. To przede wszystkim konsekwencja potwornych okoliczności: agresji Rosji na mój kraj i wywołanej tym pomocy dla Ukraińców, przed którymi – dosłownie – otworzył się świat. Niezależnie od tych możliwości staram się zachować w sobie gotowość zmierzenia się z różnymi doświadczeniami, które jeszcze mogą mnie czekać, i nie planować ciągu dalszego naszego obecnego życia zbyt precyzyjnie.
– „Tata zakupił czterotomowe dzieło «Zbrodnie nazistów na Ukrainie» i położył mi na biurku” – opowiada główna bohaterka pani debiutanckiej książki „Kolekcja namiętności”, opisując zachowanie rodziny, gdy oświadcza, że przerywa studia, by wyjechać do Niemiec uczyć się języka w ramach programu „au pair”, czyli mieszkając przy rodzinie i pomagając jej w wychowaniu dzieci. Babcia, odwołując się do własnych doświadczeń kontaktów z Niemcami, radzi: „uczyć się cierpliwości i posłuszeństwa, bo życie u bauera to nie bułka z masłem”. W pani książkach nie brakuje błyskotliwych obserwacji, ironii, zabawy z językiem. Czy podczas tych rozlicznych spotkań, na które pani jeździła, pojawiała się przestrzeń na taki dystans i pojawiały się tematy inne niż wojna?
– Na szczęście pytano mnie także o literaturę ukraińską i mogłam opowiadać o swoich książkach, ale nie chciałam ograniczyć się do tego, bo w Niemczech, inaczej niż w Polsce, konflikt w Ukrainie jest przedmiotem ostrej wojny informacyjnej. Mój kraj nie zawsze w niej wygrywa, a jej stawka jest niebagatelna: porzucenie postkolonialnego patrzenia na kraje Europy Środkowej, o co będziemy zabiegać jeszcze wiele lat, zwłaszcza że nie tylko w Niemczech, ale w świecie zachodnim w ogóle, wiedza, np. o historii Ukrainy czy przyczynach wojny jest dość elitarna. To nie są łatwe zadania. Nawet tak oczywista kwestia, jak niezgoda ukraińskich twórców na udział w spotkaniu razem z rosyjskimi, także opozycyjnymi wobec Putina przedstawicielami kultury, wciąż kończy się pytaniem organizatorów: Ale właściwie dlaczego nie? Kiedy z kolei opowiadamy o przyjmowaniu po wybuchu wojny przez zrusyfikowaną część naszego społeczeństwa języka i kultury ukraińskiej słyszymy, że to prowadzi do dyskryminacji języka rosyjskiego w Ukrainie.
– W pani ojczyźnie 22 procent jej obywateli przyznało, że w ostatnim roku częściej korzystali z języka ukraińskiego niż przed wojną. Na wschodzie kraju przyrost jest spektakularny – z 30 do ponad 60 procent. Tak twierdzi dr Marianna Tkalich, dyrektorka ośrodka badania opinii publicznej Rating Lab.
– Na zarzut dyskryminacji odpowiadam pytaniami: dlaczego w Niemczech język turecki nie ma takiego statusu, jaki miał rosyjski w Ukrainie przed 2022 rokiem? Dlaczego nie ma wydawnictw ani szkół tureckojęzycznych? Dlaczego matury nie można zdawać w języku tureckim? Wszystkie te udogodnienia mniejszość rosyjska w moim kraju miała, a w czym mniejszość turecka w Niemczech różni się od rosyjskiej w Ukrainie? Zadaję te retoryczne pytania, by uświadomić moim adwersarzom, wśród których pojawiają się nawet pomysły cenzurowania ukraińskich tekstów, jako podyktowanych uprzedzeniami i nienawiścią do Rosjan, nierówność traktowania. Inaczej patrzą na siebie, inaczej na nas. Niemcy nie przyjmują uchodźców z Iranu, mimo że od jesieni 2022 reżim ajatollahów krwawo tłumi protesty, ale z Rosji – tak, choć na terytorium tego kraju nie toczy się żadna wojna i nie ma zagrożenia życia. Może się więc zdarzyć, że w urzędzie ds. cudzoziemców w jednej kolejce stanie kobieta z Buczy i kobieta spod Moskwy, której mąż w tej Buczy był. Skąd te podwójne standardy? Z przekonania, że Rosji nie można traktować tak, jak innych krajów. Podobnie jej kultura, jaka by nie była, pozostaje wielka.
– „Chrońcie się przed Rosjanami, nie bierzcie do rąk Dostojewskiego. Inaczej nigdy się nie wyleczycie” – przestrzega w pani książce „Ahatanhel” psychiatra, który leczy ludzi Zachodu z syndromu sterylności, odkrytej przez siebie choroby. „Jedyny naród bardziej chory od niemieckiego to Rosjanie…”.
– Chyba już rozumiem, dlaczego tej książki nie przetłumaczono na niemiecki… A mówiąc poważnie: w kontaktach obu kultur istnieje szczególne porozumienie, wyrosłe z żywionego przez ich przedstawicieli przekonania, że obie są wielkie, więc pomniejsze muszą się im podporządkować. Karl Schlögel, jeden z najbardziej rozpoznawalnych w Niemczech historyków Europy Wschodniej, przyznał, że przez lata patrzył na Ukrainę jak na przestrzeń rosyjskich wpływów, a jego myślenie zmieniła dopiero ta wojna i wypowiedzi ukraińskich intelektualistów. To dla nas, Ukraińców, niesłychanie ważne, że naukowiec z takim autorytetem potrafi publicznie opowiedzieć o pomyłce i zmianie poglądów. Im więcej osób powtórzy ten wysiłek intelektualny, tym większa szansa na zmianę myślenia o rzekomej nienaruszalności dominacji kultury rosyjskiej w Ukrainie, dominacji uzasadnianej tym, że trwa ona tam od wieków i jest nie do podważenia z racji swojej wybitności. Bezrefleksyjne przyjmowanie takich założeń nie pozwala głosicielom tych poglądów zauważyć związku między tą kulturą i bazującą na niej propagandą a wybuchem wojny.
– Pani adwersarze nie dostrzegają, że kultura rosyjska jest imperialna, a dyskusja nie dotyczy wielkości Dostojewskiego czy Puszkina, tylko wpychania ich twórczości do gardeł narodów, które przez lata wbrew swojej woli znajdowały się w orbicie politycznych wpływów Rosji.
– Brakuje też krytycznej oceny zachowania twórców rosyjskich, z których wielu patrzyło na Polskę czy Ukrainę jak na rosyjskie kolonie.
– „Z Bogiem orły, kozacy, hetmani i gieroje, / Lecz kiedy umierać wam przyjdzie, hultaje i buhaje, / Będziecie rzęzić, czepiając się skraju materaca, / Te strofy Aleksandra, a nie brednie Tarasa” (przeł. Leszek Szaruga).
– Josif Brodski, laureat Nagrody Nobla z literatury, był dysydentem, a za wolnościowe poglądy zapłacił wysoką cenę – zesłania do łagru, wyrzucenia z ZSRR. Mimo to w 1991 roku napisał wiersz Na niepodległość Ukrainy, z którego pochodzą te wersy. Bojkot rosyjskich twórców, w którym uczestniczę od ponad roku, daje szansę zburzenia tego postkolonialnego porządku myślenia w Europie. Nie dokonamy tego bardziej pojednawczymi metodami, np. dzieląc twórców w zależności od ich stosunku do Putina. W takiej sytuacji trzeba byłoby pomijać wstydliwym milczeniem ten wiersz Brodskiego, traktując go jako utwór bez znaczenia, bo przecież ten wybitny poeta – jak zakładamy – nie popierałby imperialnej wojny. Tyle że wiersze takie jak ten utwierdzały w wielu umysłach protekcjonalne traktowanie Ukrainy jako kraju bez znaczenia i własnej kultury. W obliczu takich wydarzeń jak napaść Rosji na Ukrainę i zbrodnie, których tam dokonują rosyjscy żołnierze, nie możemy sprowadzić dyskusji o kulturze wyłącznie do estetyki, traktując ją jako sferę autonomiczną wobec polityki. Kultura, wbrew naszej woli, stała się polityczna.
– Krzysztof Czyżewski, szef ośrodka „Pogranicze”, uważa, że w tej wojnie kultura ma m.in. zapobiec dezinformacji, bo fake newsy są równie druzgocące jak rakiety, i znudzeniu konfliktem, które doprowadziłoby do odbioru sytuacji w Ukrainie, jako „walki wszystkich ze wszystkimi”. Co może zrobić pisarka, mierząc się z takimi zagrożeniami?
– Po roku wszyscy, nie wyłączając Ukraińców, mają prawo być wojną zmęczeni. Minął efekt zaskoczenia, a w medialnych doniesieniach odbiorcy widzą coraz częściej liczby zamiast konkretnych ludzi. Tak działa psychika: jak tylko staje się to możliwe, wycisza gwałtowne emocje, ograniczając odbiór do faktów. Tym ważniejsi stają się teraz intelektualiści, bo możemy dyskutować i publikować, w ten sposób nie pozwalając światu zapomnieć, kto w tym konflikcie jest agresorem, a kto ofiarą. Zdaję sobie sprawę, że w świecie postprawdy każdy może mieć rację i wszystko można wytłumaczyć, ale nie pozostaje mi nic innego, jak przypominać, że pokój za wszelką cenę nie istnieje i w historii znajdziemy na to wiele dowodów. Pod „Manifestem dla pokoju”, ogłoszonym przez niemieckie działaczki lewicowe i feministyczne, w kilka dni podpisało się 600 tysięcy osób protestujących przeciwko wysyłaniu broni do Ukrainy, a 13 tysięcy wyszło w tej sprawie na ulice Berlina. Pamiętam, że wiosną 2022 roku nawet politycy niemieccy mówili wyłącznie o pomocy humanitarnej. Militarna przedłuży przecież wojnę, a Europie potrzebny jest pokój… Przełom już więc nastąpił. Przed nami jednak długa druga przekonywania innych ludzi opinii na Zachodzie, że wiele łączy tę wojnę z drugą wojną światową i że reakcje Europy muszą być zdecydowane. Nie mam do Niemców czy Francuzów żalu, że Ukraina jest dla nich równie odległa jak Księżyc, zwłaszcza że z reguły nie mają żadnej wiedzy o historii tej części Europy. Nikogo nie oskarżam o zaniedbania, nie ubolewam, że jest, jak jest. Po prostu cierpliwie tłumaczę, i to wiele razy, sprawy oczywiste. To przynosi skutek, bo na spotkania na temat Ukrainy, w których biorę udział, przychodzi coraz więcej osób, które nie stawiają już tak przewidywalnych pytań, jakie słyszałam rok czy pół roku temu. I to jest właśnie moje zadanie: mozolna praca, bo inna nie jest tu możliwa, nad zmianą myślenia, by wojna w Ukrainie nikomu w Europie nie spowszedniała.
– Dzisiaj więcej Ukraińców wierzy w zwycięstwo nad Rosją, niż w Pana Boga (odpowiednio: 95 procent i 55 procent). Gdzie ludzie szukają nadziei na przetrwanie trudnych czasów?
– Czytałam o kobiecie, która robiła manicure – przy latarce, w schronie podczas bombardowania. Ale nic to! Wojna to nie powód, żeby o siebie nie dbać, bo nie jesteśmy narodem, który pozwoli sobie przeszkadzać. Jestem dumna z moich rodaków, że potrafią tak reagować. Nie potrafię jednak ocenić, na ile to jest poza i komunikat wysyłany do świata, który ma uwierzyć, że mimo bombardowań Ukraińcy potrafią żyć normalnie, a na ile stan umysłu. Czasami słyszę od rodziny czy znajomych, że im w Ukrainie jest łatwiej, niż mnie w Niemczech, bo to, co ja sobie tylko wyobrażam, jest ich rzeczywistością. Bywa, że mniej przerażającą, niż podpowiada mi strach, podsycany powszechnym dostępem do informacji na temat tego, co się dzieje w kraju. Faktycznie, żyjąc setki kilometrów od Ukrainy, wciąż nie potrafię się przyzwyczaić do myśli, że tam spadają rakiety. W jaki sposób mieliby się jednak przyzwyczaić do ustawicznego zagrożenia ludzie, którzy tam pozostali?
– Mogą jedynie nauczyć się w nim żyć.
– Ale ze świadomością, że konsekwencje tego permanentnego stresu kiedyś do ludzi wrócą. Cenzura wewnętrzna, czyli udawanie, że w każdej sytuacji sobie poradzimy, bo jesteśmy dzielni, jest już w moim przekonaniu śladem pojawienia się traumy. Normalne w sytuacji zagrożenia reakcje, w tym niepewności czy strachu, zastąpiła jedna: damy radę, mimo wszystko! Dokładnie tak długo, jak będziemy borykać się z konsekwencjami tej psychicznej mobilizacji, wojna nie zniknie z naszego życia, nawet gdy już dojdzie do podpisania pokoju, na mocy którego Ukraina odrodzi się w granicach z 1991 roku i, jak Izrael, otrzyma od świata gwarancje bezpieczeństwa. Wszyscy będą ofiarami traumy niezależnie od tego, co przeżyli, bo każdy ma poczucie winy. Ci, którzy żyją poza Ukrainą, czują się winni wobec tych, którzy zostali. Kto znalazł się w kraju w miejscu mniej narażonym na atak czuje się winny wobec tych, którzy ryzykują więcej. Osoby z miejsc niebezpiecznych mają poczucie winy w stosunku do żołnierzy, a ci, którzy walczą, wobec tych, co zginęli. I tak to się zapętla, odbierając siły i skupiając uwagę na własnej trudnej sytuacji. Dlatego trzeba działać. Przekazać pieniądze komuś bez grosza i daleko od domu. Innemu pomóc w znalezieniu pracy czy mieszkania. Albo wygłosić wykład czy spotkać się z uczniami w szkole, kolejny raz opowiadając, dlaczego wybuchła wojna w Ukrainie. Każda taka aktywność jest dobra, przybliża nas bowiem do wyjścia z tej strasznej sytuacji i osłabia poczucie winy.
– Na ile zaangażowanie zmniejsza dystans między ludźmi? Do wojska zgłosili się ludzie różnych profesji i wykształcenia. Armię ukraińską, nim przyszła pomoc z Zachodu, odbudowali sami obywatele, kupując wyposażenie dla żołnierzy, przeprowadzając zbiórki na broń, więc…
– Powinniśmy być solidarni i empatyczni? I ludzie faktycznie tacy są, nawet w mediach społecznościowych, gdzie z założenia trudno się spotkać ze zrozumieniem. Mimo to mam wrażenie, że im dłużej trwa ta wojna, tym bardziej wypełnia nas pustka, a bywa, że i niechęć. Na razie jednoczy nas wróg, ale co potem? Pytanie o obecną kondycję ukraińskiego społeczeństwa nie jest łatwe. Życie pod bombami sprzyja bowiem także złym emocjom, więc ktoś, komu podłączono prąd, staje się obiektem zawiści ze strony tych, którzy wciąż świecą jedynie latarkami. Osoby, które pozostały w kraju, twierdzą, że ci, którzy wyjechali, niemal wygrali los na loterii, uważając, że za granicą nic nie trzeba robić, żeby przeżyć. Powstają coraz większe różnice między tymi, którzy stracili bliskich na wojnie albo mają kogoś w wojsku, a tymi, którzy, nawet żyjąc w Ukrainie, szczęśliwie uniknęli do tej pory takich doświadczeń. Ich reakcje na najzwyklejsze słowa potrafią być tak odmienne – jednych ranią, innych w ogóle nie dotykają – że niemal wykluczają porozumienie. Mogę jednak potwierdzić, że jesteśmy silni jako społeczeństwo obywatelskie, mimo że w Ukrainie warunki nigdy nie sprzyjały jego powstaniu. Pokazała to nie tylko wojna, także Majdany z 2004 i 2013 roku i czas pomiędzy nimi, kiedy w miarę zdobywania niezależności powstawały kolejne organizacje pozarządowe, np. Centrum Wolności Obywatelskich, zarejestrowane w 2007 roku, laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Inaczej niż pozostali uhonorowani w 2022 roku – Aleś Białacki, białoruski opozycjonista, i rosyjski Memoriał – Centrum nie zajmuje się jedynie sprawami łamania praw człowieka w przeszłości. Wiem, jak niebezpieczna dla obu reżimów jest praca z radziecką pamięcią, ale Centrum, choć też wyrosło z ruchów dysydenckich, jest już parę kroków dalej. W jego agendzie są kwestie praworządności, praw kobiet, sytuacja mniejszości seksualnych, uczciwość samorządów – dokładnie wszystkie te tematy, którymi zajmuje się trzeci sektor w krajach demokratycznych.
– Istnieje ryzyko, że trauma, o której pani opowiadała, wywoła w społeczeństwie ukraińskim obsesję na jego punkcie? Skupicie się przede wszystkim na sobie i, w pełni uzasadnionym, poczuciu krzywdy?
– Jeżeli po wojnie powstaną niezależne media i pojawią się dziennikarze kompetentni w opowiadaniu świata poza Ukrainą – tak się na pewno nie stanie. Nasz kraj zmienią także miliony moich rodaków, którzy musieli wyjechać, uciekając przed wojną, ale spora część z nich na pewno wróci do domu po jej zakończeniu. W wielu wypadkach jako inni ludzie, bo z doświadczeniem obcowania z inną kulturą, która okazała się otwarta i przyjazna. To nie jest tylko kwestia pomocy materialnej okazana im, kiedy uciekali z zaatakowanego kraju z dziećmi i jedną walizką. Znaczenie ma wprowadzenie ruchu bezwizowego dla Ukraińców na terenie Unii Europejskiej i uproszczenie procedur poruszania się w innych krajach. Ludzie na własnej skórze przekonali się, że świat jest inny, niż pokazywały go ukraińskie media. A przedstawiano go nam jako niechętny czy traktujący nas z lekceważeniem. Zdecydowana większość społeczeństwa opowiada się dzisiaj za wejściem do UE i NATO, więc upatrujemy gwarancji bezpieczeństwa i szans prowadzenia godnego życia w Zachodzie Europy. To kolosalna zmiana, która wynikła z otwarcia świata na Ukrainę, właściwie nie do pomyślenia przed wojną.
– Jest w pani dużo wiary w lepszą przyszłość.
– Tak, może dlatego, że, pomijając obecne wojenne doświadczenia, w Ukrainie nie może już być gorzej, niż przed pierwszym Majdanem z 2004 roku, kiedy mimo uzyskania niepodległości mój kraj był de facto rosyjską kolonią, uzależnioną od Moskwy politycznie, ekonomicznie, kulturowo. Paradoksalnie nikomu nie udało się tak skutecznie przeprowadzić ukrainizacji mojego kraju jak Putinowi, z czego wynika ciekawa lekcja dla politologów. O ile nie brakuje w historii wojen, które służyły totalitarnym agresorom, o tyle ten konflikt pokazuje coś innego: znaczenie jakości społeczeństwa, traktowanego – jak pokazują obecne wydarzenia: niesłusznie – protekcjonalnie.
– „Czym jest poezja, która nie ocala / Narodów ani ludzi?” – pytał Czesław Miłosz w wierszu pisanym w okupowanej Warszawie. Wiersze ukraińskich poetów, powstałe podczas wojny, są spolszczane na bieżąco, od pierwszych jej dni. Kultura wydaje się znaczyć dla Ukrainy równie dużo, jak pozyskiwanie czołgów od sąsiadów czy organizowanie zbiórek na bayraktara.
– Te wiersze są terapeutycznym wybuchem emocji. Mechanizmem obronnym i jednocześnie sprzeciwem wobec sytuacji, która, gdyby na to pozwolić, skazałaby nas na życie nie tylko bez poezji, ale bez kultury w ogóle. Życie ograniczyłoby się do wojennej codzienności, podszytej trwogą i niepewnością. W Ukrainie nie brakuje więc wydarzeń kulturalnych, bo ludzie chcą w nich uczestniczyć. Z niedowierzaniem otrzymałam pewnego dnia maila od oficyny ze Lwowa, która przypomniała mi, że przecież kiedyś obiecałam przekład książki niemieckiej pisarki Judith Hermann… Trwa wojna, ogłaszane są alarmy, a wydawnictwo działa normalnie: zamawia książki, organizuje spotkania. Książkę w całości przełożyłam na ukraiński w pociągach, podróżując na wspomniane już spotkania, podczas których opowiadałam, o co toczy się ta wojna i dlaczego Europa musi porzucić kolonialne myślenie o krajach dawnego bloku wschodniego.
– Nie uwiera panią rola ambasadora? Czas, który przeznacza pani na tego rodzaju działalność, odbiera pani własnej twórczości.
– Naturalną reakcją, np. pisarza niemieckiego, kiedy prosi się go o komentarz polityczny, jest opór. Pisarze uważają, może słusznie, że to nie ich rola. Twórcy ukraińscy nie mogą jednak ograniczyć zainteresowań do sztuki. Od czasu reżimów, które rządziły Ukrainą przez wiele ostatnich dekad, odbierając wiarygodność kolejnym politykom czy innym osobom funkcjonującym publicznie, wypowiedzi twórców traktuje się jako najbardziej szczere. Ich znaczenie wynikało z niezależności od układów polityczno-finansowych i z faktu współtworzenia kultury, którą uważano za na tyle istotną, że przypisywano jej siłę wpływania na losy kraju. Nie bez znaczenia było i to, że twórcy, którzy stali się rozpoznawalni, zajęli się promocją Ukrainy i jej kultury za granicą, bo instytucje, które potrafiłyby skutecznie poprowadzić takie działania, powstały właściwie dopiero tuż przed wojną. Kontynuujemy więc to, czym się zajmowaliśmy przed 2022 rokiem, tyle że w trudniejszych warunkach. Na początku wymienialiśmy się radami, jak mieć suche oczy przez całe spotkanie, bo trudno nam było zachować dystans do tego, o czym mówiliśmy. Za chwilę, obawiam się, będziemy służyć sobie radami, co robić, by odbiorcy nie zobojętnieli wobec wojny i wobec tego, co dzieje się na jej frontach. Przy takich wyzwaniach, jak martwić się brakiem czasu na pisanie własnej książki?
Natalka Śniadanko (1973) – pisarka, publicystka i tłumaczka. Po polsku ukazało się kilka jej książek, ostatnio „Porządne papiery arcyksięcia Wilhelma” (2022).
Anna Mateja (1973) – dziennikarka i publicystka. Ostatnio opublikowała „Receptę na adrenalinę” (2019). Wywiad został przeprowadzony 8 marca 2023 roku.
Wydano w ramach linii projektowej „Mosty przyszłości. Polska i Niemcy dla Ukrainy” z przekazywanych przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Federalnej Niemiec
Artykuł ukazał się w:
Przegląd Polityczny 178/2023