Peryferie nihilizmu | PP 153/2019

POLITYCZNY NIHILIZM manifestuje się jako wola niszczenia, pragnienie unicestwiania tego, co zastane, wynikające z dogłębnej wrogości do politycznego i społecznego ładu, uważanego za skarlały, zdegradowany. Jeśli w Polsce mamy dziś do czynienia – a wiele na to wskazuje – z rządami czy polityką nihilistyczną, to pod pewnymi względami idzie ona jeszcze dalej niż ujmuje to owa prowizoryczna definicja. Przedstawia sobą osobliwą, bezkształtną mieszankę nihilistycznych motywów, a ta bezkształtność czyni ją tym bardziej zjadliwą.

W jakimś sensie dzisiejszy polski nihilizm polityczny to przede wszystkim jedno wielkie nihil novi. Odgrywanie tego samego, dawno, wydawałoby się, przebrzmiałego spektaklu autorytaryzmu; powrót do tych samych, dawno przebytych dróg, zwykle będących ślepymi uliczkami. Powtarzanie, które zgodnie z Marksowskim porzekadłem z reguły jest farsową przeróbka dawnych tragedii. Zadziwiające, jak bardzo pasują do opisu tej polskiej odmiany nihilizmu elementy analiz sporządzanych dawno temu, w zupełnie innych historycznych okolicznościach. Choćby fragment z Nihilizmu niemieckiego Leo Straussa, mówiący o tym, że w nihilizmie mamy do czynienia z ofensywą „intelektualnego proletariusza”, atakującego uprzywilejowane, hegemoniczne dyskursy: Przeciwnicy młodych nihilistów mieli przewagę na każdym polu, lecz naznaczeni byli także wszystkimi obciążeniami, jakie wynikają z pozycji klasy intelektualnych posiadaczy skonfrontowanych z intelektualnym proletariuszem, ze sceptykiem. Zaciekłość, z jaką władza atakuje dziś w Polsce i stara się wykorzenić tradycyjne inteligenckie kody czy autorytety,wprowadzając na ich miejsce własny symboliczny repertuar, dokładnie powiela wzorzec owej „proletariackiej” totalnej wojny o kulturową hegemonię.

Podobnie jak ulał pasują do dzisiejszej sytuacji wywody Tocqueville’a z jego O demokracji w Ameryce, dotyczące „nowego despotyzmu”, jaki wprowadza demokracja, despotyzmu mentalnie ubezwłasnowolniającego obywateli:

Kiedy próbuję wyobrazić sobie ten nowy rodzaj despotyzmu zagrażający światu, widzę nieprzebrane rzesze identycznych i równych ludzi, nieustannie kręcących się w kółko w poszukiwaniu małych, pospolitych wzruszeń, którymi zaspokajają potrzeby swego ducha […] Ponad wszystkimi panuje na wyżynach potężna i opiekuńcza władza, która chce sama zaspokoić ludzkie potrzeby i czuwać nad losem obywateli. Ta władza jest absolutna, drobiazgowa, pedantyczna, przewidująca i łagodna […] Lubi, gdy obywatelom żyje się dobrze, pod warunkiem jednak, by myśleli tylko o własnym dobrobycie. Chętnie przyczynia się do ich szczęścia, chce jednak dostarczać je i oceniać samodzielnie.

Ten topos nowoczesnej tyranii, wykorzystywany bywa także przeciw liberalizmowi, co oddaje wiele z ducha tej dziwacznej antyliberalnej rebelii, której jesteśmy świadkami.

Gdy jednak uważniej przyjrzymy się owym reminiscencjom, wspomniane na początku nihil novi okaże się tylko pozorem, a nawet swego rodzaju intelektualną pułapką. Właśnie dlatego, że stanowi amalgamat tak wielu znanych z przeszłości elementów, nie jest w istocie żadnym z nich – pojęcia z nimi związane nie są go więc w stanie wyjaśnić, wprowadzając wręcz w konfuzję, gdy na kanwie któregoś z nich próbujemy stworzyć kompleksowe wyjaśnienie. I choć mogą sprawdzać się jako narzędzia bezpośredniej walki, to już nie jako narzędzia tworzenia sensownych alternatyw wobec dzisiejszego reżimu.

Z jednym bodaj wyjątkiem, którym jest właśnie samo pojęcie nihilizmu. To być może jedyny ogólny koncept trafnie wyjaśniający technikę, ideologię i formę naszej dzisiejszej władzy – zarówno gdy chodzi o ogólną (nader pokrętną) linię jej postępowania, jak i drobne, konkretne przejawy jej działania. W tym nihilizmie nihil oznaczałoby amorficzność, nagromadzenie form pozornych i pustych fasad. To nihil obstat z kościelnej formuły, tu przewrotnie zrewidowanej: (niech) nic (nam) nie przeszkadza realizować naszych celów. Jakich? Nie wiadomo – to kolejny, kluczowy być może aspekt polskiego nihilizmu-jako-amorficzności. Cele dzisiejszej władzy wydają się rozbieżne, dynamicznie zmienne, w dużej części też „reaktywne”, będąc formułowaną ad hoc odpowiedzią na sytuację (spadające sondaże, afery w elicie władzy itd.).

Obserwując te poczynania nie sposób wprost pominąć pewnych spostrzeżeń Hermanna Rauschninga z jego Rewolucji nihilizmu – tych dotyczących „permanentnej rewolucji” i „permanentnego ruchu”, który staje się jedyną zasadą i formą władzy; albo tych o wyłącznie dekoracyjnej funkcji ideologii, programów czy nawet explicite formułowanych celów – wszystkie one są traktowane umownie i z przymrużeniem oka, bo liczy się przede wszystkim ów permanentny ruch i permanentne rewolucjonizowanie rzeczywistości po to, by zapewnić sobie dalsze trwanie przy władzy.

Oczywiście rządy PiS nie są żadną powtórka z narodowego socjalizmu – tak jak nie są PRL-em bis ani nawet „Budapesztem nad Wisłą” – trudno jednak nie zauważyć, jak w warunkach współczesnego „pomieszania języków” politycznych i zacierania się tradycyjnych podziałów ożywają pewne aspekty zjawisk, które wydawały się dawno pogrzebane. W przypadku PiS-u i Jarosława Kaczyńskiego „permanentny ruch” jest, nawiasem mówiąc, znacznie bardziej reaktywny: w sytuacji, gdy spora część życia politycznego kreowana jest przez media, rządzi de facto – jak ujął to kiedyś Rafał Matyja – „Jej Wysokość Sytuacja”; spora zatem część wysiłku wodza ukrytego na Nowogrodzkiej musi zmierzać w stronę jej opanowywania i wyzyskiwania. Czasem tylko „sytuację” udaje się wykreować.

W tak zmiennych, dynamicznych i „amorficznych” okolicznościach jednak dobrze sprawdza się nihilistyczny model fasada-zaplecze: z czysto fasadowymi instytucjami i osobami, którymi porusza ów ukryty wódz, nieponoszący formalnie żadnej odpowiedzialności politycznej, wódz mobilizujący w razie czego nie tylko partyjne kohorty, ale także posłuszny, mówiący jednym głosem zwarty segment gazetowo-blogowo-twitterowo-facebookowy, który linczuje politycznych przeciwników, wynajduje albo wymyśla „przykrywki” itd. Aktywność władzy czy partii może uchodzić za esencjonalnie demokratyczną i przedstawicielską (nieustanna walka o interesy „suwerena”), podobnie jak wylewanie hejtu przez segment medialny – bo czyż (mógłby zapytać duchowy proletariusz i trudno byłoby się z nim nie zgodzić) nie jest to w istocie bardziej „zdemokratyzowana” forma dyskursu niż typy wcześniejsze, sterowane czy „ustawiane” przez opiniotwórcze media, a więc przez uprzywilejowaną kastę rządców dusz? W ten sposób napięcie między pozornym spektaklem władzy i władzą rzeczywistą wspierane jest przez napięcie między rzeczywistym antyliberalizmem i pozornym dyskursem demokracji pozostającym w służbie tegoż antyliberalizmu. Pojęcie politycznego nihilizmu – inspirowane argumentacją Rauschninga i Straussa – pozwala ująć te skomplikowane zjawiska w całość: nihilizm byłby tu właśnie wysiłkiem podtrzymywania fasad czy rzekomych programów i celów w imię efektywności kryjącego się za nimi rzeczywistego działania i przemiany rzeczywistości, tak by odpowiadała interesom rządzących.

Nie tylko walka z takim amorficznym amalgamatem, ale nawet proste przeciwstawienie się mu nie jest łatwe – z powodów, które Leo Strauss, wyłuszcza w najbardziej bodaj interesującym fragmencie Nihilizmu niemieckiego, częściowo przytoczonym już wcześniej, a poświęconym logice wojny o hegemonię:

oto przeciwnicy niemieckiego nihilizmu zostali wychowani w wierze w zasady nowoczesnej cywilizacji, a wiara, w której jest się wychowanym, łatwo może wyrodzić się w przesąd. W rezultacie stanowisko przeciwników młodych nihilistów miało często charakter apologetyczny […] Młodemu pokoleniu podstawowe idee cywilizacji nowoczesnej wydawały się starymi ideami; tym samym rzecznicy ideału postępu zmuszeni byli wystąpić w roli zachowawczej i przeciwstawić się czemuś, co tymczasem zostało uznane za falę przyszłości. Wydawało się, że przygniata ich ciężkie brzemię wiekowej, nieco już zmurszałej tradycji, podczas gdy młodzi nihiliści, nie ograniczani żadną tradycją,mieli całkowitą swobodę ruchów – a na wojnach ducha, podobnie jak na wojnach prawdziwych, swoboda działania zwiastuje zwycięstwo.

Jeśli polski liberalizm musi się dziś z czymś zmagać, to przede wszystkim z owym zepchnięciem do zachowawczego narożnika. Ale także z pokusą udawania, że po interludium PiS-owskiego szaleństwa „wszystko wróci do normy”. Nie wróci. Nie tylko dlatego, że w historii nigdy się do niczego nie wraca albo wraca tylko z pozoru, ale też dlatego, że owa norma – czytaj liberalizm i liberalna demokracja w wersji III RP – powinna w wielu aspektach budzić wątpliwości nawet (a może przede wszystkim) samych jej zwolenników. W końcu, banalnie mówiąc, sukces polskiego politycznego nihilizmu nie wziął się znikąd; nie jest on wynikiem li tylko manipulacji.

Sukces sił antyliberalnych wynika z realnych bolączek, które wielokrotnie wskazywano, ale które długo (za długo) nie dawały asumptu do owego wieloletniego, uporczywego, niezależnego myślenia, które wedle Straussa jako jedyne pozwala odnaleźć wiarygodną alternatywę wobec nihilizmu. Zaniedbane lekcje mogą mścić się w polityce latami, tak jak lekceważenie intelektualnego wysiłku wymyślania siebie na nowo, który polscy liberałowie muszą dziś podejmować nieustannie.

Leo Strauss jako filozof krytyczny wobec liberalnej nowoczesności ten wysiłek wymyślania definiuje jako uszlachetnienie nowoczesnego myślenia elementami „prawdziwej” politycznej filozofii, tej spod znaku Platona i Arystotelesa – widać to dobrze w tekstach o Kryzysie naszych czasów i Kryzysie filozofii politycznej.

Lekarstwem na kryzys nowoczesności jest rewizja jej fundamentów opierająca się na tych elementach zachodniej tradycji, które przez samą nowoczesność zostały wzgardzone i zapoznane. Dzięki nim nowoczesność może doznać uszlachetnienia, a przez to, być może, odzyskać moralną wiarę we własne siły, w uniwersalną „cywilizację”, w którą zwątpili liberałowie, a przeciw której zawzięcie występują nihiliści. Uszlachetnianie oznacza jednak krytyczne przezwyciężanie skazy tkwiącej gdzieś u samych podstaw i owocującej rozmaitymi intelektualnymi aberracjami, podkopującymi cywilizację od środka.

Tę elitarną lekcję Straussa trudniej nam przyjąć niż lekcję o nihilizmie, a jeszcze trudniej przystosować ją jakoś dla naszych celów. Nie tylko dlatego, że pobrzmiewa w niej momentami konserwatywna nuta rezygnacji połączonej z pogardą lekarza dla pacjenta uparcie niesłuchającego jego mądrych i światłych rad. Także dlatego, że obecna w jego argumentacji pewność Archimedesowego punktu, z którego można przemawiać, i nienaruszonego źródła, z którego można czerpać, musi nam być obca (jakkolwiek, dodajmy na marginesie, sama zapewne kompensuje – co dobrze widać w dużo bardziej impresyjnym i w tym sensie „szczerym” eseju Straussa o nihilizmie niemieckim – traumę doświadczonego na własnej skórze rozpadu politycznej rzeczywistości Weimaru). Trudno więc nam przyjąć ową Straussowską lekcję, gdyż jesteśmy mieszkańcami nie tylko późnej nowoczesności z jej płynnością i hybrydalnością, którą trudno uznać za przejściową aberrację, ale także dlatego, że jesteśmy mieszkańcami polskiej nowoczesności peryferyjnej, po części tylko własnej, a w większości imitacyjnej, gdzie „cywilizacji”, a więc liberalno-demokratycznego ładu, trzeba bronić językiem pożyczonym, którego pojęciom brak w zasadzie desygnatów w rodzimej tradycji i rodzimym imaginarium. I gdzie nieustannie ożywają mity o własnej, lepszej drodze, z dala od głównego nurtu cywilizacyjnego, mity, których szkodliwość jest wprost proporcjonalna do szczupłości uniwersalnych zasobów sensu i racjonalności.


Michał Warchala (1977) – socjolog, historyk idei; opublikował m.in. „Autentyczność i nowoczesność. Idea autentyczności od Rousseau do Freuda” (2006), „Polacy i Francuzi. Wzajemny wizerunek po rozszerzeniu Unii Europejskiej” (2007). | Artykuł ukazał się w Przeglądzie Politycznym 153/2019

Skip to content