„Lwów jest palimpsestem” | DIALOG 142/2023

Rozmowa DIALOGU z profesor Olą Hnatiuk, ukrainistką, tłumaczką i eseistką

Kiedy zadzwoni przyjaciółka z Bazylei, która na moją prośbę kupuje awaryjną stację zasilania dla Ukraińskiego PEN Clubu w Kijowie i przekazuje ją przez lekarza z Mariupola, który właśnie wyrusza z Bazylei do Ukrainy, przerwiemy rozmowę, bo telefon od niej muszę odebrać, dobrze?

Bez dwóch zdań. Dzisiaj prąd elektryczny wydaje się ważniejszy od słów. Trudno rozmawiać o historii i tożsamości Lwowa, kiedy problemem jest zaopatrzenie Ukrainy w agregaty prądotwórcze.

Słowa też mają znaczenie, ale moja perspektywa po 24 lutego 2022 roku, czyli po napaści Rosji na mój kraj, jest inna niż wcześniej. Po 16 latach życia w Kijowie wróciłam do rodzinnej Warszawy, ale, co oczywiste, nie mogę ani nie chcę zajmować się wyłącznie pracą naukową czy translatorską. I choć tęsknię za Kijowem, ze Lwowem też czuję się związana.

Po raz pierwszy znalazła się tam Pani w 1988 roku, jako absolwentka ukrainistyki Uniwersytetu Warszawskiego.

Przyjechałam do Lwowa w kilka miesięcy po zniesieniu zakazu wjazdu polskich obywateli do Związku Radzieckiego, którego Ukraina była częścią, obowiązującym od wprowadzenia stanu wojennego w Polsce w 1981 roku. Przez sześć lat mogli się odwiedzać, w ściśle określonych przypadkach, jedynie rozdzieleni granicą członkowie najbliższej rodziny.

Podczas tego pierwszego pobytu spędziłam w mieście dwa dni i jedną noc, potem pojechałam do Kijowa. Byłam więc krótko, ale mimo to udało mi się jakimś cudem, kierując się skąpymi wskazówkami mamy, odnaleźć grób dziadka na cmentarzu Łyczakowskim.

Mama Pani Profesor urodziła się we Lwowie na początku II wojny światowej. Pochodziła z domu polsko-ukraińskiego, w którym mówiło się po polsku. Miasto opuściła ostatnim pociągiem repatriacyjnym w 1946 roku. Języka ukraińskiego się nauczyła – inaczej niż Pani tato, wysiedlony ze wsi pod Hrubieszowem, dla którego był to język ojczysty, a wyuczonym był polski.

Nie pojechałam jednak do Lwowa w podróż sentymentalną, poszukiwanie śladów mojej rodziny nie było moim celem. Z pierwszego pobytu zapamiętałam spotkanie z Wiaczesławem Czornowiłem – publicystą, najbardziej znanym ukraińskim dysydentem, który spędził w łagrach 17 lat. By przeprowadzić z nim wywiad, pojechałam Łyczakowską w kierunku – jak mówiła Mama – „Kajzerwaldu”, gdzie mieszkał w tzw. kolonii profesorskiej. Podczas tamtego pobytu, jak i nieco dłuższego jesienią 1989 roku, właściwie wszystko działo się w centrum miasta albo na rynku. Poznałam osoby związane z lwowskim środowiskiem artystycznym, a z „Kawiarni Szkockiej”, mieszczącej się przy ulicy Akademickiej – obecnie to prospekt Tarasa Szewczenki – przyjaciele przynosili mi posiłki, kiedy zachorowałam.

Od lat 30. do 1941 roku było to miejsce dyskusji lwowskich logików i matematyków, m.in. Stefana Banacha, Hugona Steinhausa, Stanisława Ulama (później współtwórcy bomby termojądrowej).

Wtedy nic o tym nie wiedziałam. Lwów jest palimpsestem. Jak na pergaminie umieszczano nowy tekst, usuwając poprzedni, tak miasto współtworzone przez Polaków, Ukraińców, Żydów, Ormian, Niemców i Rosjan ma wiele warstw, które odkrywa się w miarę potrzeby i możliwości. Taki rodzaj miasta w Europie Środkowo-Wschodniej nie jest jednak niczym wyjątkowym. To samo można powiedzieć o Gdańsku, Pradze, Bratysławie albo Czerniowcach, Drohobyczu, Iwano-Frankiwsku (dawnym Stanisławowie).

Jesienią 1989 roku interesowała mnie jednak teraźniejszość Lwowa, nie jego wielowymiarowa przeszłość. Czuło się wyraźne napięcie między władzami miasta a bojowo nastawioną ulicą, ponieważ ludzie chcieli zmiany i nie obawiali się – mimo pobić demonstrantów i aresztowań – wyrażać braku akceptacji dla działań władz komunistycznych. To był intensywny czas, który doprowadził do zorganizowania w marcu 1990 roku wyborów do Rady Najwyższej Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, jednoizbowego parlamentu, i do władz lokalnych. Ich znaczenie można porównać z polskimi częściowo wolnymi wyborami z czerwca 1989, tyle że w ich wyniku – inaczej niż w Polsce – opozycja demokratyczna nie odniosła zwycięstwa.

Otrzymała dokładnie 111 na 442 mandaty i sukcesem było to, że przedstawiciele opozycji w ogóle znaleźli się w parlamencie.

Do oficjalnej polityki ukraińskiej weszło wówczas wielu aktywnych ludzi. Tak z partii komunistycznej, jak z grona dysydentów. W Radzie znalazł się więc Ihor Juchnowski, fizyk, członek partii, którego w maju 1990 roku wybrano na przewodniczącego Rady Ludowej – pierwszej opozycji w dziejach Rady Najwyższej. Mandat uzyskał także wspomniany Wiaczesław Czornowił, od 1989 roku współtworzący Ludowy Ruch Ukrainy – partię opozycyjną, którą zakładał między innymi z profesorem Iwanem Wakarczukiem, fizykiem, członkiem partii komunistycznej, od 1990 roku deputowanym. We Lwowie, jak w całej Ukrainie, wszystko zaczęło się zmieniać, a efektem było ogłoszenie niepodległości państwa 24 sierpnia 1991 roku.

Na ile była Pani przygotowana, by dostrzec, że we Lwowie pod świeżą tkanką bieżących wydarzeń kryją się równie intrygujące dzieje?

Musiałabym być wówczas lepiej przygotowana, by zrozumieć złożoność i bogactwo tego miasta. Oczywiście sporo wiedziałam, ponieważ jednak w moim myśleniu była niechęć do środowisk kresowych, które odbierałam jako rewizjonistyczne, mój obraz historii Lwowa był jednak skrzywiony. Zwłaszcza, że po rozpoczęciu transformacji jego inteligencja obawiała się, że lada chwila przyjadą Polacy, by odzyskać swoje kamienice i zabytki – przejąć miasto, po prostu. A KGB umiejętnie wzmacniało te obawy. Z bólem reagowano na każdą próbę przywrócenia symboli polskości Lwowa sprzed 1939 roku, czego przykładem był trwający wiele lat spór o kształt Cmentarza Orląt Lwowskich.

Konkretnie o górującą nad nim rotundę kaplicy Obrońców Lwowa, poświęconą w 1924 roku, w której katakumbach złożono ciała 72 Polaków poległych w listopadzie 1918 roku w walce z Ukraińcami lub bolszewikami.

Dla Ukraińców mauzoleum było symbolem polskiego zwycięstwa nad Zachodnioukraińską Republiką Ludową, która od listopada 1918 do lipca 1919 kontrolowała większość terytorium wschodniej Galicji. To państwo ostatecznie nie przetrwało. Jego stolicą był do 21 listopada 1918 roku Lwów, i walki, w których zginęli polscy bojownicy, toczyły się o to, by nie przeszło ono pod jurysdykcję Ukraińców. Po przegranych walkach rozpoczęły się represje wobec ukraińskich obywateli miasta, którym przez wszystkie międzywojenne lata przypominano o klęsce ostentacyjnymi obchodami 22 listopada jako dnia „wyzwolenia Lwowa przez wojsko polskie”. Kiedy w latach 80. czytałam o tym lub słuchałam opowieści, nie wiedziałam, że jest to data jeszcze jednego tragicznego wydarzenia – pogromu Żydów we Lwowie, oskarżonych o wspieranie wojsk ukraińskich.

Żydowski Komitet Ratunkowy przyjął siedem tysięcy zgłoszeń o aktach przemocy, pożarach, kradzieżach, zniszczeniach. Zginęło blisko 70 osób, spalono synagogi. Dopiero w 2019 roku, książką „Lwów. Kres iluzji. Opowieść o pogromie listopadowym 1918”, Grzegorz Gauden przypomniał sprawę opinii publicznej, udowadniając, że polskie wojsko w żaden sposób nie usiłowało powstrzymać uczestników pogromu.

Wcześniej niż Gauden, bo już w latach 80., pisał i mówił o tym historyk, prof. Jerzy Tomaszewski. Działania dyskryminacyjne wobec mniejszości odżyły w latach 30., podejmowane przez ludzi, którzy w większości dorastali w niepodległym kraju. Młodym ludziom, nie tylko Żydom, także Ukraińcom, na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie utrudniano podejmowanie studiów. Przyzwalano na przemoc, dochodziło do starć ulicznych, nawet przy okazji żałobnych nabożeństw rocznicowych odprawianych w kościołach greckokatolickich.

Mauzoleum na cmentarzu, gdzie znajdowała się na przykład replika szczerbca – miecza Bolesława Chrobrego, którym w 1018 roku miał otworzyć Złotą Bramę w zdobywanym Kijowie – był z kolei przemocą symboliczną. Ono przypominało o zwycięstwie nad ukraińskimi mieszkańcami miasta i Galicji Wschodniej oraz o tym, kto w tym mieście rządzi. Podobnie, jak dwa kamienne lwy znajdujące się przy wejściu na cmentarz, z których jeden obok polskiego godła miał inskrypcję: „Tobie Polsko”.

To nie Ukraińcy jednak zniszczyli mauzoleum, a radzieckie czołgi, które wjechały tam w sierpniu 1971 roku. Groby zasypano ziemią, w katakumbach otwarto zakład kamieniarski.

Zburzenie nagrobków było barbarzyństwem, ale, o czym nie wszyscy Polacy chcą pamiętać, zniszczono wówczas nie tylko Cmentarz Orląt, także wiele innych cmentarzy, w tym te, na których byli pochowani ukraińscy żołnierze walczący o wolność swojego kraju, na przykład cmentarz Janowski. Restauracja Cmentarza Orląt, rozpoczęta przez polską firmę Energopol w maju 1989 roku, nie budziła jednak złych emocji do momentu, kiedy w działania włączyli się przedstawiciele władz wolnej już Polski, nie kryjąc, że mauzoleum zostanie odtworzone w przedwojennej postaci. Rozpoczął się kilkunastoletni konflikt, zakończony dopiero w czerwcu 2005 roku, kiedy uroczystego otwarcia nekropolii – po żmudnym procesie uzgadniania inskrypcji na płycie głównej i nagrobkach – dokonali prezydenci Wiktor Juszczenko i Aleksander Kwaśniewski. Oprócz odnowienia Cmentarza Orląt, na cmentarzu Łyczakowskim otwarto panteon upamiętniający żołnierzy Ukraińskiej Armii Halickiej i twórców Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. Trzy lata wcześniej, 1 listopada 2002 roku, po raz pierwszy poprowadzono wspólne modlitwy na grobach żołnierzy obu narodowości i odbywają się one co roku.

Za sprawą wszystkich tych działań spór o Cmentarz Orląt ucichł. Minione trzy dekady pokazały też dobitnie, że obawy moich lwowskich przyjaciół z końca lat 80. były na wyrost, gdyż po polskiej stronie nie ma nastrojów rewizjonistycznych. Te nieliczne środowiska, które myślą inaczej, nie mają politycznej siły ani znaczenia.

Zauważyła Pani, że pytam o Lwów wiele lat po wojnie, tymczasem od razu zaczęłyśmy rozmawiać o ofiarach, resentymentach, cmentarzach? O tym, co wspólnoty polską i ukraińską różniło. Elementy pokojowego współistnienia, choćby życie w tych samych, ciekawych architektonicznie murach, mniej rzucało się w oczy?

Wysiadając po raz pierwszy pod ażurową konstrukcją z metalu i szkła, jaka przykrywa secesyjny dworzec kolejowy we Lwowie, od razu poczułam tchnienie czasów monarchii habsburskiej, kiedy go budowano. W rozmowach z lwowianami dominowały jednak bieżące tematy, na przykład możliwość wyjścia z podziemia i odrodzenie Kościoła greckokatolickiego, który nie mógł prowadzić działalności duszpasterskiej od 1946 roku, kiedy władze sowieckie zdelegalizowały Kościół i uwięziły jego hierarchów. Tutaj muszę wspomnieć o zmarłym w lipcu 2022 roku Iwanie Hreczce – lwowianinie, zaangażowanym w podziemną działalność tego Kościoła i dążenia do jego legalizacji, który na początku lat 90., wzorując się na istniejących w Polsce Klubach Inteligencji Katolickiej, powołał taki we Lwowie – oczywiście greckokatolicki.

Kiedy w 1989 roku odwiedziłam Lwów jako stypendystka Ministerstwa Edukacji Narodowej na Uniwersytecie Kijowskim, by wyjechać z Kijowa dalej niż na 30 kilometrów, musiałam posiadać specjalne pozwolenie. W rozmowie z urzędnikami udawałam zdziwienie: „Lwów to osobne państwo?”, ponieważ dobrze wiedziałam, o co chodzi. Pozwolenia się nie doczekałam, ale i tak pojechałam. Część zachodniej Ukrainy ze Lwowem była traktowana – prawie pół wieku po zakończeniu wojny! – jako teren przyfrontowy, bo w bezpośrednim sąsiedztwie granicy ZSRR. Takie radzieckie kresy, by posłużyć się analogicznym pojęciem, używanym w Polsce międzywojennej na określenie tej części państwa. Lwowianie uważali z kolei swoje miasto za europejskie, nie sowieckie, i nie kryli dumy z jego urody, przypominającej stare miasta Europy Zachodniej. Na przełomie lat 80. i 90., kiedy coraz śmielej zaczęto mówić o możliwości odrodzenia się niepodległego państwa, Lwów ponownie stał się ukraińskim Piemontem.

Dokładnie tak samo, jak sto lat wcześniej Lwów i Galicja, posiadająca sporą autonomię polityczną w ramach monarchii habsburskiej, stała się polskim Piemontem.

Znowu analogia! We Lwowie zauważalna była inteligencka tożsamość tego miasta. Ludzie ubierali się odmiennie niż w innych miastach Sojuzu, mieli świadomość historii miejsca, gdzie żyli, i miało ono dla nich znaczenie, a przede wszystkim dyskutowali po rozlicznych kawiarniach. Wzorce takich zachowań tkwiły oczywiście przed wojną i nie miało znaczenia, jakiej narodowości byli ich autorzy. Zauważyłam też, że dachy Lwowa naszpikowane były antenami telewizyjnymi, dzięki którym jego mieszkańcy – szukając mniej zakłamanych źródeł informacji – masowo oglądali polską telewizję i słuchali Programu Pierwszego Polskiego Radia. Władze, które skutecznie zagłuszały Radio Swoboda (ukraiński odpowiednik Radia Wolna Europa), z antenami sobie nie radziły – no bo jak udowodnić, do czego służy antena: odbioru telewizji radzieckiej czy polskiej? Tak lwowianie otworzyli sobie lufcik na świat, bo na pewno nie okno, ale jednak był to haust świeżego powietrza.

Klinika dziecięca Franciszka Groëra przy ul. Głowińskiego, sytuacja polskich uczonych na uniwersytecie lwowskim pod okupacją radziecką, losy artystów grupy teatralnej Tea-Jazz – to tylko niektóre miejsca i środowiska, które opisała Pani w książce „Odwaga i strach” z 2015 roku, pokazując Lwów z czasów okupacji niemiecko-radzieckiej. Trudną historię miasta rozpisała Pani na mikroopowieści o wspólnotach, przez które rzadko patrzy się na wielką historię. Zmieniliśmy perspektywę i… No właśnie, co zobaczyliśmy?

Że opowiadanie o doświadczeniu wojny i przemocy z jednej tylko perspektywy fałszuje historię. Nie istnieje podmiot „my”, który zawsze jest tylko bohaterem albo ofiarą. Nie ma też konstruktu „oni” na określenie tych, którzy nieodmiennie są mordercami i pozbawionymi honoru sprawcami przemocy. Na takim myśleniu opiera się narracja narodowa – polska, ukraińska, żydowska – obecna w większości literatury wspomnieniowej wojennego Lwowa. Tymczasem od rodziców – w czasie wojny małej dziewczynki z dużego miasta i wiejskiego chłopaka – wiedziałam, że opowieściom takim daleko do jednoznaczności. Długo szukałam podejścia, które odrzucałoby jednowymiarowość opowieści i pokazywałoby różnorodność perspektyw, aż doszłam do wniosku, że zadowalająca byłaby pozycja żaby. Zrobić zbliżenia na miejsca i ludzi, zamiast patrzeć na nie z lotu ptaka, jak robi to na przykład profesor Timothy Snyder, opowiadając historię ponad- albo transnarodową.

Mogłaby Pani opowiedzieć historię wojennych niejednoznaczności, osadzając ją w innym mieście?

Niewątpliwie tak, ale zależało mi właśnie na Lwowie, który ma arcyważne znaczenie symboliczne dla dwu narracji, polskiej i ukraińskiej, i bardzo ważne dla opowieści żydowskiej. Lwów – jednocześnie metropolia i miasto inteligencji – był boleśnie doświadczony kolejnymi zmianami: od wybuchu wojny do 1941 roku okupowali je Sowieci, do lipca 1944 Niemcy, później zajęli je już na stałe Sowieci. W czasie okupacji niemieckiej mordowano ludzi żydowskiego pochodzenia. Sowieci z kolei wywozili mieszkańców miasta, niezależnie od pochodzenia, w głąb swojego państwa, a po 1945 roku urządzili tzw. przesiedlenia polskich obywateli. We Lwowie łatwo pokazać perspektywę różnych środowisk, przede wszystkim inteligencji – warstwy uzależnionej w dużej mierze od państwa, bo pracującej na uczelniach czy w klinikach – i dlatego najbardziej narażonej na konsekwencje wojny. Jej strategie przetrwania, a nie narodowość, interesowały mnie najbardziej. Wybierając na bohatera mikroopowieści postać lub rodzinę, na przykład Irenę Lille, Steinhausów, Mychajła Rudnyckiego, Jarosławę Muzykę czy Eugeniusza Bodo, chciałam pokazać przez nich, i odwołując się do różnych źródeł, szerszą perspektywę. Ego-dokument, jak nazywa się fachowo takie źródła, jak dzienniki, listy czy pamiętniki, zastąpiłam wielowymiarowym opisem postaci lub środowiska. Pokazałam dzięki temu dramatyzm i niejednoznaczność sytuacji, w jakiej znalazła się lwowska inteligencja i to niezależnie od swojego pochodzenia. Łączył ich ten sam strach o życie i bezpieczeństwo, często zależne od łutu szczęścia i wsparcia ludzi.

Opisywane przez Panią mikroświaty przestały istnieć w 1945 roku, kiedy historia Lwowa kolejny raz zmieniła wektory. Jaką tożsamość miasta zaczęto budować?

Konstrukcja była podobna do tej, którą zyskiwały miasta poniemieckie w tym samym czasie wchodzące pod polską administrację, tyle że zaczęto ją tworzyć dopiero na przełomie lat 50. i 60. Wcześniej było to miasto zdominowane przez Rosjan. Kiedy nadeszła destalinizacja i przywrócono mieszkańcom wsi prawa do zmiany miejsca zamieszkania, ci masowo ruszyli wtedy do miast. Ale tylko we Lwowie zaowocowało to jego ukrainizacją. Z ekonomicznego punktu widzenia łatwiej było poradzić sobie w innych miastach, bo we Lwowie, mieście przyfrontowym, nie było inwestycji. Nie dbano też o jego spuściznę, skrzętnie ukrywając ślady polskiej czy ukraińskiej w nim obecności. I tak, jak tzw. Ziemie Odzyskane miały być tylko „odwiecznie piastowskie”, tak Lwów „zawsze radzieckim”. Królowało poczucie tymczasowości. Nieprzypadkowo w latach 80., kiedy lwowscy studenci spróbowali przywrócić pamięć o dawnej kulturze tego miasta i powołali do tych zadań Towarzystwo Lwa, szybko stało się ono ruchem masowym. Jednak największe osiągnięcia w dziele odbudowy lwowskiego dziedzictwa przyszły dopiero w nowym wieku, kiedy Ukraińcy zaczęli traktować Polaków jak współdziedziców tego miejsca i możliwe stało się wspólne realizowanie projektów konserwatorskich.

Czekając na telefon w sprawie agregatu prądotwórczego, który może nam przerwać rozmowę, nie mogę nie zapytać, na ile wojna Ukrainy z Rosją unieważni polsko-ukraińskie rozrachunki historyczne, w tym te dotyczące Lwowa?

Szansa na to jest, o ile okażemy się roztropni i nie damy się kolejny raz wrobić w strachy i fobie, zapominając, że historia polsko-ukraińska to nie są tylko konflikty, ale także współpraca. Sporo zależy od tego, jakie wydarzenia, na przykład z czasów II wojny światowej, zdecydują się wykorzystać politycy –nie mam bowiem złudzeń, że nagłaśnianie dramatycznych wydarzeń nigdy nie jest przypadkowe. Politycy w takich sytuacjach nie tyle odpowiadają na oddolne zapotrzebowanie, ile dzielą społeczności i zbijają na dawnych tragediach kapitał poparcia. Masowa pomoc, jakiej Polacy udzielili Ukraińcom po wybuchu wojny, pokazała jednak, że nastroje społeczne są inne, niż by chcieli politycy, także koalicji aktualnie w Polsce rządzącej. Jeszcze parę tygodni przed konfliktem sceptycznie traktowali oni twierdzenie, że nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy. Dziś nawet dla nich to „oczywista oczywistość”.

Byłam jedną z osób, które już ćwierć wieku temu apelowały o organizowanie polsko-ukraińskich wymian uczniów i studentów. Bezskutecznie. Od lutego 2022 roku realizujemy to w przyspieszonym tempie, tyle że Ministerstwo Edukacji Narodowej chciałoby traktować wszystkich uczniów tak samo, nie dostrzegając, że uczniowie z Ukrainy, wyrwani z ojczyzny, powinni mieć warunki do nauki swojego języka, historii czy kultury. Co nie przekreśla wysiłków nauczycieli, dyrekcji szkół, samorządowców, którzy potrafią stworzyć przestrzeń wspólną, gdzie uczniowie ukraińscy, zdalnie pobierający naukę w swoim systemie edukacji, mogą pracować, nie siedząc samotnie w domu ze smartfonem czy laptopem. Można byłoby też pomyśleć o zorganizowaniu wspólnych lekcji z przedmiotów, na których wskazana jest fizyczna obecność: muzyka, ćwiczenia gimnastyczne, doświadczenia w laboratorium. Integracja powinna być priorytetem, bo to inwestycja w dobre międzysąsiedzkie kontakty na lata. Tworzenie odrębnych klas ukraińskich doprowadzi jedynie do wykluczenia uczących się w niej dzieci i młodych ludzi.

Powstanie ukraińskie getto?

Wolałabym nie używać tego słowa, choć przychodzi mi ono do głowy.

Miriam Kohany, którą jej późniejszy mąż Karol Kuryluk, kolejny bohater Pani książki „Odwaga i strach”, uratował zabierając z Parku Stryjskiego, gdzie znalazła się po ucieczce z lwowskiego getta, do końca życia opowiadała o różowych kwiatach lwowskich kasztanów. To było jedno z jej ważniejszych, dobrych wspomnień związanych z tym miastem. Jakie jest Pani pierwsze skojarzenie związane ze Lwowem?

To miasto, gdzie mieszkają moi przyjaciele i przyjaciółki. Mogłabym opowiadać o zachwycie, jaki czuję, patrząc na Lwów, choćby w Parku Iwana Franki, przez który przechodzę zmierzając do uniwersytetu, ale ludzie są jednak ważniejsi. Z miastem jestem związana także za sprawą współpracy z Ukraińskim Uniwersytetem Katolickim i przez związki z tłumaczami, uczestniczącymi w translatorium, które prowadziłam z Adamem Pomorskim, długoletnim prezesem Polskiego PEN Clubu. Kwitnące na różowo kasztany kojarzą mi się z Kijowem, za którym tęsknię dziś bardziej niż za Lwowem. Ale różowe kasztany jako symbol nadziei i normalności w strasznych czasach – właściwie czemu nie?

Może przetrwają do czasów, kiedy agregaty prądotwórcze nie będą już nikomu potrzebne.

Z Olą Hnatiuk rozmawiała Anna Mateja.

 

Ola Hnatiuk – profesor w Studium Europy Wschodniej Wydziału Orientalistyki UW i Akademii Kijowsko-Mohylańskiej, wiceprezes Ukraińskiego PEN Clubu (do listopada 2022). W latach 2006–2010 była I radcą Ambasady RP w Kijowie. Przekłada utwory literatury pięknej i dzieła humanistyki, promuje kulturę polską i ukraińską. Jest autorką blisko 150 prac naukowych i popularno-naukowych. Książka „Odwaga i strach”, wydana przez Kolegium Europy Wschodniej, miała dwa polskie wydania (2015, 2019) i została przełożona na ukraiński i angielski.

Anna Mateja – dziennikarka i autorka książek (m.in. o Antonim Kępińskim, Jerzym Turowiczu, Napoleonie Cybulskim), absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego, współpracuje z miesięcznikiem „Znak”.

Skip to content