Grzegorz Kwiatkowski, Jacek Hajduk: ŻYWI I ZMARLI | PP 168/2021

Jacek Hajduk: Podczas amerykańskiego festiwalu SXSW w 2019 roku występ zespołu Trupa Trupa zadedykowałeś pamięci zamordowanego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Zacznijmy więc od miasta. Jakie oblicza Gdańska są Ci najbliższe?

Grzegorz Kwiatkowski: Urodziłem się na Oruni i do piątego roku życia mieszkałem w tej najbiedniejszej dzielnicy Gdańska. Tam był jeden z domów rodziców Artura Schopenhauera. Potem przeniosłem się do Wrzeszcza. Nieopodal, przy ulicy Polanki, był ich kolejny letni dom. Niedaleko przez wiele lat rezydował Joseph von Eichendorff. To są wielcy, wspaniali pisarze. W moim spojrzeniu na Gdańsk jest zatem trop literacki i filozoficzny. Lecz jest też inny. Otóż kiedyś pragnąłem całkowitej autonomii, stworzenia enklawy tam, gdzie mieszkam, w Gdańsku-Wrzeszczu. W zasadzie nadal jest to moim ideałem. Ale teraz lepiej rozumiem wpływ mojego miasta na mnie i na moją poezję. Chodzi przede wszystkim o historie rodzinne. To tu wybuchła druga wojna światowa i nie tak daleko stąd powstał niemiecki obóz koncentracyjny Stutthof, do którego trafił mój dziadek i jego siostra i którym to obozowe doświadczenie złamało życie. Wpłynęło to w sposób oczywisty na mojego ojca, więc i na mnie.

– A Gdańsk późniejszy, ten z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, a więc Stocznia Gdańska i Solidarność?

– Na Polankach do dzisiaj mieszka Lech Wałęsa, przywódca tamtej legendarnej Solidarności sprzed lat, czyli swego rodzaju Don Kichot, który zburzył komunizm. A historia tego ruchu pozostaje dla mnie tak samo ważna, jak literatura. Uważam, że Gdańsk jest idealnym miejscem dla wprowadzania w życie niemożliwych idei. Jest bajkową krainą, w której można marzyć o tym, co niemożliwe i nierealne, i próbować to urzeczywistnić. Ale namysł nad fenomenem Gdańska pojawił się dopiero po zabójstwie prezydenta Adamowicza. To wtedy w pewnym sensie historia zapukała do drzwi sali prób zespołu Trupa Trupa. Część z nas go znała. Moje rozważania o nienawiści, o przemocy i agresji z przeszłości i moje rozważania o historii rodzinnej nagle tragicznie rozbłysły w ponurym cieniu tragedii, która wydarzyła się przecież na naszych oczach, w świetle reflektorów i kamer telewizyjnych. Dla mnie to było przebudzenie. Ta wielka tragedia połączyła we mnie myślenie o mojej poezji z myśleniem o moim mieście. I narysowała we mnie pewną linię etyczną literatury, która wywodzi się właśnie z Gdańska.

– To zapytam Cię o inną linię – linię podziału. Twój ostatni tom poetycki to „Karl- -Heinz M.”. Jeden z komentatorów porównał go do „Dziadów” Adama Mickiewicza, zauważając, że rodzi się tu „wspólnota żywych i umarłych”. Inny te wiersze nazywa „psychozami późnego kapitalizmu” i odmawia im w istocie prawa do istnienia. „Karl-Heinz M.” to niespełna trzydzieści stron miniatur (owszem, precyzyjnych i wymownych) albo – jak sam określasz te wiersze – „mikroorganizmów”. Skąd ta burza wokół tak skromnej książki?

– Z mojej perspektywy wygląda to jak błogosławiona burza. Dzięki pierwszemu krytycznemu głosowi, który rzeczywiście postulował, abym przestał pisać w taki sposób, do debaty włączyli się – jednoznacznie mi przychylni – najwybitniejsi znawcy tematu na czele z założycielką Centrum Badań nad Zagładą Małgorzatą Melchior, krytykiem Leszkiem Szarugą czy etykiem i antropologiem Stanisławem Obirkiem. Głos wsparcia otrzymałem też od najwybitniejszego polskiego literaturoznawcy, ocalałego z Zagłady profesora Michała Głowińskiego. Pewnym powrotem tej debaty do macierzy, czyli na Uniwersytet Śląski, skąd popłynęła krytyka, jest niedawny – również przychylny tej poezji – głos profesora Józefa Olejniczaka. Ale debata wokół mojej poezji toczy się również poza Polską. Myślę tu przede wszystkim o Stanach Zjednoczonych. Tam, na uniwersytecie Johnsa Hopkinsa profesor Karen Underhill analizowała moje wiersze wspólnie z tłumaczem i poetą Zackarym Bergerem. Ten ostatni postanowił nawet przełożyć je na jidysz, co jest kolejnym niespodziewanym efektem burzy, o której wspomniałeś. Krytykom mogę być zatem tylko wdzięczny. Siła bowiem tkwi w wielości perspektyw, w indywidualnym dla każdego twórcy mierzeniu się z tragicznymi tematami.

– Może opowiesz wobec tego o genezie tej książki?

Karl powstał w Wiedniu, kiedy zbierałem materiały o Akcji T4 (eliminacji życia niewartego życia), a przede wszystkim o klinice wiedeńskiej Am Steinhof, w której zamordowano wiele upośledzonych dzieci (więcej o tym w PP nr 52/53 2001 – przyp. red.). Te zbrodnicze praktyki mają także wymiar gdański i sąsiedzki, ponieważ pacjentów gdańskiego szpitala psychiatrycznego również zamordowano w ramach Akcji T4, ale wywieziono ich do Saksonii. Jest w Karlu wiele wątków i wiele figur, ale z tego, co wiem, jest to jednocześnie najkrótsza książka w historii Biura Literackiego, które opublikowało dotąd ponad pół tysiąca książek – na Karla składa się bowiem dwadzieścia jeden bardzo krótkich wierszy. Moim zdaniem sednem tego pisania jest próba zbliżania się do tragedii, do skandalu, jakim jest zadawanie ludziom cierpienia. Ponieważ moja mama do dzisiaj jest nauczycielką w szkole specjalnej w Gdańsku, to ja w zupełnie antybohaterski, naturalny i organiczny sposób zawsze stałem po stronie tych nieakceptowanych i marginalizowanych przez większość społeczeństwa. Przez wiele lat byłem też koordynatorem Amnesty International w Gdańsku. Zarówno przemoc, poniżanie, jak i dogmatyzowanie dyskursu – są dla mnie tak samo groźne, są po prostu niebezpieczne. Może to są główne źródła mojego pisania.

– To mroczne źródła.

– Tak, ale kluczowym momentem w genezie Karla była przed laty wizyta z moim dziadkiem w Stutthofie. Byłem wtedy właściwie jeszcze dzieckiem, a on przyjechał tam po raz pierwszy od czasu wojny. I podczas tej wizyty dziadek opowiadał i płakał, rekonstruował przeszłość i wciąż płakał. W pewnym sensie to był dla mnie punkt zwrotny, aczkolwiek zdałem sobie z tego sprawę wiele lat później. Tak więc moje życie jest efektem traumy mojego dziadka, który przekazał pewien rodzaj milczenia mojemu ojcu, a mój ojciec – mnie. Chyba ja pierwszy w naszej rodzinie próbuję to milczenie przełamać i coś z nim zrobić, lepiej lub gorzej, ale jakoś mu zaradzić. Ważny jest też sam ton tych wierszy, ponieważ Karl to zakończenie antywagnerowskiej tetralogii, którą rozpoczął tomik Radości. Przy czym nie ma co rozwijać teraz tej sprawy – w każdym kolejnym zbiorze poetyckim starałem się ukazać zło jako skandal etyczny i moralny.

– Czy to nie tak, że odbiór twojej poezji za granicą jest nie tylko żywszy niż w Polsce, ale i dojrzalszy? Potrzebny jest dystans, to jasne, ale może jest tu coś jeszcze?

– Jestem absolutnym wrogiem narzekania. Moje wiersze wydaje jedna z najlepszych polskich oficyn, czyli Biuro Literackie. Spotykają się one z bardzo dobrym przyjęciem polskich krytyków i ta cała akcja, o której wcześniej wspomniałeś, też skończyła się ostatecznie pięknie. Nigdy co prawda nie ufałem naiwnemu, snobistycznemu kosmopolityzmowi, odnoszę jednak wrażenie, że chyba najlepsze rzeczy, jakie tworzę, powstają w międzynarodowej przestrzeni przyjaźni i dyskusji. Ale masz rację, rzeczywiście moja poezja ma się lepiej poza Polską niż u nas w kraju i z Trupą Trupa jest tak samo. Pamiętam, że w 2015 roku topowy nowojorski krytyk Sasha Frere-Jones napisał: One of the best rock bands doing business now is from Gdansk, Poland, na co część muzycznej krytyki polskiej zareagowała chłodno. Na zasadzie: Okay, może ich płyty są dobre, ale koncertowo to nic specjalnego. No a potem pojechaliśmy na teksański festiwal SXSW. Największy na świecie showcase, gdzie podczas każdej edycji gra tysiące artystów z całego świata. Byliśmy tam i w 2018, i w 2019 roku, no i rozbiliśmy dwukrotnie bank, trafiając do top 10 zestawień Rolling Stone, Chicago Tribune i innych mediów.

– Czy wtedy krytycy w Polsce spojrzeli łaskawiej?

– Polska to dziwny kraj. W dużym stopniu fatalne położenie geopolityczne między Wschodem a Zachodem, czyli po prostu poligon, sprawiło, że jest to wciąż w dużej mierze ziemia jałowa, ziemia traumy i cierpienia. Uważam, że w naszym kraju, także w moim mieście, jest zbyt wiele zawiści, zazdrości, patrzenia sobie podejrzliwie na ręce. I nie tylko braku akceptacji, ale wręcz nienawiści do innych, a to znaczy również nienawiści do siebie, bo przenoszenie traum z pokolenia na pokolenie to po prostu smutny fakt, który robi wielkie psychiczne spustoszenia. Jest to też mechanizm obronny: zdarzyło się zło, ale absolutnie wina nie leży po mojej czy po naszej stronie. Na szczęście właśnie Gdańsk tego ma nie tak wiele, albo ja tego tutaj nie dostrzegam.

– Nie ulegać więc resentymentom i robić swoje?

– Na to wychodzi.

Grzegorz Kwiatkowski (1984) – poeta i muzyk, wokalista, gitarzysta i tekściarz zespołu Trupa Trupa, autor zbiorów poetyckich, od „Przeprawy” (2008) i „Eine Kleine Todesmusik” (2009) po „Karl-Heinz M.” (2019), którego książkowe wydanie zbiegło się z premierą głośnej płyty „Of the Sun” zespołu Trupa Trupa (2019); tekst był pierwotnie opublikowany w języku angielskim w „New Eastern Europe”, 5/2021.


 
 
 
 
 

Artykuł ukazał się w
Przegląd Polityczny 168/2021


Skip to content