Co dzisiaj zrobiłby Václav Havel? | PP 161/2020

KIEDY W GRUDNIU 2011 roku tysiące Prażan towarzyszyły konduktowi pogrzebowemu Václava Havla, intelektualisty, pisarza i prezydenta, który stał się symbolem nowych demokratycznych porządków w Europie Środkowej, było to coś więcej, niż tylko ostatnia droga przywódcy duchowego i wybitnego artysty. Był to zarazem prawdziwy koniec aksamitnej rewolucji, epilog czeskiej transformacji, kiedy o kształcie rzeczywistości społecznej i ekonomicznej kraju przez ponad dwadzieścia lat decydowały dwa zwalczające się bloki polityczne: centroprawicowy Václava Klausa i socjaldemokratyczny Miloša Zemana.

Ci dwaj przywódcy partyjni ostatecznie sprzymierzyli się przeciw Havlowi, doprowadzając do jego politycznej marginalizacji, by następnie – jeden po drugim – zająć jego miejsce na Hradzie. Po wyjątkowo długiej prezydenturze Havla (1989 – 2003) przyszła kolej na Klausa (2003 – 2013), a następnie Zemana (od 2013 roku). Ten ostatni, w przeciwieństwie do wszystkich poprzedników, włącznie z Masarykiem i Benešem (o komunistach nie wspominając), został dwukrotnie wybrany w wyborach powszechnych. Jednakże w czeskim modelu ustrojowym głowa państwa wciąż ma znacznie mniejsze formalne uprawnienia niż np. w Polsce, a co za tym idzie prezydent pełni rolę symboliczną; reprezentuje kraj za granicą, lecz nie ma większego wpływu na bieżącą politykę wewnętrzną.

Havel potrafił odnaleźć się w tej sytuacji; większość czasu poświęcił zabiegom o włączenie swego kraju do wspólnoty transatlantyckiej, co znalazło wyraz w członkostwie Republiki Czeskiej w NATO (1999) i Unii Europejskiej (2004). Jego następcy nie mieli ani porównywalnych kompetencji intelektualnych, ani takiego pola do działania; z tym większą ochotą poświęcili się pustosłowiu, które za granicą nierzadko sprawiało (i nadal sprawia) wrażenie aberracji, lecz w kraju pełni ważną funkcję psychospołeczną. Podobnie jak Klaus, także Zeman doskonale wyczuwa kompleksy swoich rodaków i obaj umiejętnie je wygrywają na swoją korzyść.

Jeśli o autorze Siły bezsilnych można powiedzieć, że był prezydentem niekonwencjonalnym w pozytywnym tego słowa znaczeniu, to dla jego następców zabrakło już miejsca na tej skali. Klaus przez dziesięć lat solidnie zapracował, by znaleźć się na marginesie czeskiej i międzynarodowej polityki; nie przepuścił żadnej okazji, by krytykować Unię Europejską, negować zmiany klimatyczne, wdzięczyć się do Władimira Putina, którego uważał za ostatniego obrońcę tzw. tradycyjnych wartości. Zeman nie jest demonstracyjnie antyunijny, ale w swym serwilizmie wobec Rosji i Chin posunął się jeszcze dalej i dziś jest persona non grata w europejskich stolicach; za to regularnie gości w Moskwie i Pekinie.

Fascynacja Wschodem i nieufność wobec Zachodu to esencja czeskiego nacjonalizmu. Ich przeciwieństwem jest oczywiście fascynacja Zachodem i nieufność wobec Wschodu. Czeska wyjątkowość polega na tym, że te dwie postawy funkcjonują równolegle i obydwie roszczą sobie prawo do reprezentowania prawdziwego patriotyzmu. Pierwsza postawa jest bardziej plebejska, czy – jak byśmy dziś powiedzieli – populistyczna, kojarzy się z gospodą, Jaroslavem Haškiem, komunizmem i postkomunizmem. Druga jest liberalna i kosmopolityczna, wiąże się z kawiarnią i Václavem Havlem, wolnym rynkiem i zapatrzeniem w świat anglosaski. W rzeczywistości obydwie są wyrazem emocji i doświadczeń historycznych małego narodu, którego los rzucił „między ostrza potężnych szermierzy”.

Czesi w swych dziejach zawsze byli obywatelami wielonarodowych państw lub związków państw o skomplikowanej strukturze prawnej (Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, monarchia Habsburgów, Czechosłowacja). Te doświadczenia historyczne doprowadziły do wytworzenia specyficznej tradycji, zgodnie z którą instytucje państwa są postrzegane jako w pełni wiarygodne jedynie wówczas, gdy kontrolują je wyłącznie Czesi (to jednak w praktyce zdarzało się bardzo rzadko).

Szczególną rolę odgrywają zaszłości z epoki Habsburgów, zwłaszcza z drugiej połowy XIX wieku. Wtedy to czescy działacze narodowi wpisali na swe sztandary walkę z filarami starej Austrii: niemiecką bądź zniemczoną arystokracją i szlachtą, niemieckim mieszczaństwem, kościołem katolickim i kosmopolitycznymi elitami Pragi, złożonymi w znacznej mierze z niemieckojęzycznych Żydów. Towarzyszył temu ambiwalentny stosunek do instytucji wielonarodowego państwa, które z jednej strony, reformując się systematycznie w ostatnich dekadach swego istnienia, współtworzyły środowisko prawne, w którym czeski ruch narodowy mógł przybrać dojrzałą formę, zarazem jednak z drugiej strony stały się przedmiotem rywalizacji, a z czasem dramatycznego konfliktu żywiołów słowiańskiego i germańskiego, który ostatecznie rozstrzygnął się wiosną i latem 1945 roku na ulicach miast i osad tzw. Sudetenlandu. Niemcy, którzy od wieków zamieszkiwali obszary pograniczne i większość czeskich, morawskich i śląskich miast, zostali wypędzeni, a Czechy stały się jednym z najbardziej homogenicznych krajów europejskich.

Dalekosiężne skutki odsunu długo pozostawały ukryte za fasadą wielonarodowej Czechosłowacji. Dopiero wraz z upadkiem komunizmu okazało się, że tego państwa, podobnie jak Jugosławii, nie łączy już wiele z wyjątkiem scentralizowanej (i zdominowanej przez liczniejszych Czechów) partii komunistycznej. Gdy zabrakło ideologicznego i nomenklaturowego spoiwa, Czechosłowacja rozpadła się w ciągu zaledwie trzech lat. Czesi i Słowacy z takim zapałem zabrali się do budowy własnych demokratycznych republik (Czechosłowacja od 1969 roku formalnie była związkiem dwóch republik, czeskiej i słowackiej), że po prostu machnęli na siebie ręką.

W ten sposób Czesi w 1993 roku po raz pierwszy w dziejach znaleźli się sami we własnym państwie. To państwo jest przedmiotem uzasadnionej dumy narodowej, zarazem jednak jest traktowane podejrzliwie – czy ono aby na pewno jest nasze? To właśnie za sprawą tego syndromu niedowierzania Czesi tak alergicznie reagują na wszelkie próby narzucenia im jakichkolwiek decyzji, regulacji czy rozporządzeń z zewnątrz (czego dobitnym przykładem był powszechny sprzeciw wobec systemu kwot uchodźczych w UE w 2015 roku). Czy znów ktoś decyduje za nas – w Berlinie lub Brukseli? I czy rodzima klasa polityczna rzeczywiście reprezentuje nasze interesy, a może wprost przeciwnie – naszym kosztem robi interesy z kimś z zewnątrz?

Kariery polityczne Klausa i Zemana w dużej mierze były wynikiem sprawnego obsługiwania tych kompleksów. Zaczęło się to już na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy thatcherowskie hasło sprowadzenia roli państwa do niezbędnego minimum i wolnorynkowe slogany doskonale współbrzmiały z oczekiwaniami Czechów (ale napotkały zdecydowany opór Słowaków, co przyczyniło się do rozpadu federacji). Kiedy zaś po dekadzie klausowskiej „wolnoamerykanki” Czesi zatęsknili za państwem opiekuńczym, miejsce na krześle premiera zajął Zeman. Od tej pory wahadło wyborcze wychyliło się jeszcze dwa razy: w 2006 roku władzę odzyskała centroprawica, a w 2013 socjaldemokraci. A kiedy Czechom już do reszty obrzydła polityczna przewidywalność, to przelewanie z pustego w próżne, na horyzoncie pojawił niespodziewany gracz. I, jak to zwykle bywa w czeskich dziejach, był to przybysz z zewnątrz.

W tym samym 2011 roku, gdy Havel dożywał swoich dni na Hradeczku, letnim domu pod Karkonoszami, pochodzący ze Słowacji miliarder Andrej Babiš założył w Pradze Akcję Niezadowolonych Obywateli (Akce nespokojených občanů) ANO 2011. Akcja szybko przekształciła się w partię i w ciągu kilku lat zdominowała czeską scenę polityczną, wyznaczając nowe linie podziałów. Dziś jedna trzecia Czechów głosuje na ANO, drugą najsilniejszą partią są Piraci (liberalno-lewicowe ugrupowanie popierane głównie przez młodzież i trzydziestoparolatków z dużych miast). Centroprawicowa Obywatelska Partia Demokratyczna, założona przez Klausa i pełna polityków sympatyzujących z Orbánem i Kaczyńskim (jak choćby europosłowie Jan Zahradil czy Alexandr Vondra) ma takie samo piętnastoprocentowe poparcie, jak Piraci, i widoki na władzę, jeśli uda się jej wraz z trzema pozostałymi, mniejszymi partiami centroprawicowymi stworzyć wspólny blok przed zaplanowanymi na jesień 2021 roku wyborami parlamentarnymi. Za to współrządzący z Babišem socjaldemokraci na razie marzą o przekroczeniu pięcioprocentowego progu wyborczego. Nawet komuniści mają najniższe notowania w dziejach. Havel przecierałby oczy ze zdumienia, gdyby to zobaczył.

ANO jest projektem politycznym jednego człowieka, Andreja Babiša, i służy głównie realizacji jego interesów finansowych. Te zaś są ogromne; jego warty kilka miliardów dolarów i obficie wspomagany dotacjami unijnymi koncern Agrofert zajmuje wiodącą pozycję na rodzimym rynku rolno-spożywczym. Na czas sprawowania urzędu premiera właściciel powierzył swój interes funduszom powierniczym, lecz to nie ustrzegło go przed zarzutami o bezprawne wykorzystanie środków unijnych. Mimo to zdołał utrzymać wierny elektorat, który dawniej na ogół głosował na lewicę. To przede wszystkim ludzie starsi, mający poczucie krzywdy i nienawidzący dawnych elit władzy. Babiš utrzymał bądź przywrócił dobrze rozwinięte w Czechach programy socjalne, które usiłowali ograniczyć jego poprzednicy. Swoim wyborcom obiecał, że będzie rządził państwem jak własną firmą, czyli bez zbędnego politykowania i mnożenia tzw. trafik (lukratywnych posad w spółkach skarbu państwa). A przede wszystkim, że odeśle na wcześniejszą emeryturę polityków kojarzonych z cięciami programów socjalnych i głośnymi aferami korupcyjnymi. Niechęć do dawnej klasy politycznej wciąż jest tak silna, że nawet seria afer korupcyjnych z udziałem polityków ANO na razie nie wpłynęła na preferencje wyborcze tego ugrupowania.

Nie potwierdziły się też obawy, że Babiš będzie czeskim odpowiednikiem Kaczyńskiego czy Orbána. Po części dlatego, że ANO nie ma żadnej spójnej ideologii, a finansowa prosperity jej lidera zależy od dobrych stosunków z instytucjami unijnymi. Na premierze ciążą poważne zarzuty o wyłudzenie środków unijnych dla prywatnych celów (w czasach, gdy jeszcze nie był w polityce), dlatego stara się nie dawać łatwych pretekstów do oskarżeń. Wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej Věra Jourová, w której kompetencjach leży monitorowanie kwestii praworządności, znalazła się w wielkiej polityce dzięki Babišowi; wraz z nim zakładała ANO, nikt jednak nie podnosi wobec niej zarzutów o stosowanie taryfy ulgowej wobec dawnego szefa.

Jourová to nie jedyna interesująca polityczka w partii Babiša. Kolejną jest Dita Charanzová, wiceprzewodnicząca Parlamentu Europejskiego z ramienia liberalnego ugrupowania Renew Europe (ANO 2011 w poprzedniej kadencji związane było z ALDE Guya Verhofstadta). Trzeba przyznać, że partia Babiša wyróżnia się korzystnie na mizoginicznym tle czeskiej polityki. Przez trzydzieści lat żadna kobieta nie stanęła na czele czeskiego rządu, nie widać także kobiet w pierwszych szeregach większości ugrupowań (z wyjątkiem konserwatywno-liberalnej partii TOP 09, na której czele od niedawna stoi kobieta). W koalicyjnym rządzie ANO i socjaldemokratów kobiety odpowiadają za cztery resorty: finansów, sprawiedliwości, pracy i spraw socjalnych oraz rozwoju regionalnego. To więcej, niż w poprzednich rządach centroprawicy i lewicy. Udział kobiet w partii Babiša, zauważalny zarówno na poziomie krajowym, jak i europejskim, pozytywnie wpływa na jej postrzeganie przez wyborców. Najważniejsza obietnica wyborcza, czyli wprowadzenie do świata polityki nowych twarzy, kobiet i mężczyzn, którzy wcześniej nie mogli się przebić przez politykierską falangę, nie pozostała bez pokrycia.

Konkurenci polityczni Babiša podkreślają, że jego mniejszościowy koalicyjny rząd sprawuje władzę tylko dzięki cichemu poparciu komunistów i przychylności prezydenta Zemana. W ubiegłym roku w antyrządowych demonstracjach wzięły udział setki tysięcy ludzi, którzy domagają się dymisji premiera do czasu rozstrzygnięcia stawianych mu zarzutów o defraudację środków unijnych. Centroprawicowa opozycja jednoczy się przed jesiennymi wyborami samorządowymi, które w Czechach tradycyjnie łączy się z wyborem 1/3 członków Senatu. Izba wyższa parlamentu już dziś jest zdominowana przez opozycję, a według sondaży po wyborach stanie się jej prawdziwym bastionem. W razie powodzenia centroprawica z pewnością pójdzie do przyszłorocznych wyborów parlamentarnych pod wspólnym sztandarem i jeśli tylko uda się jej zająć pierwsze miejsce w wyborczym wyścigu, najprawdopodobniej utworzy koalicyjny rząd z Piratami. Oznaczałoby to, że za rok prawica przejmie władzę we wszystkich stolicach środkowoeuropejskich.

Co w tej sytuacji zrobiłby Havel? Odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Wśród najbardziej wyrazistych polityków Obywatelskiej Partii Demokratycznej i innych ugrupowań centroprawicowych widzimy znajome twarze jego najbliższych współpracowników, takich jak Alexandr Vondra (były ambasador w Waszyngtonie), Michael Žantovský (Tel Awiw, Londyn) czy były szef dyplomacji Karel Schwarzenberg. Ci politycy w latach dziewięćdziesiątych odegrali istotną rolę podczas starań o członkostwo Republiki Czeskiej w NATO.

Połączyła ich z Havlem osobista przyjaźń, ale także poglądy. Pod wpływem doradców świeżo upieczony prezydent Havel szybko wycofał się z propozycji rozwiązania NATO i Układu Warszawskiego, jaką jeszcze w lutym 1990 roku złożył w Pradze ówczesnemu szefowi amerykańskiej dyplomacji Jamesowi Bakerowi. Dwa tygodnie później, przemawiając w amerykańskim Kongresie, Havel zdecydowanie odciął się od takich pomysłów i wkrótce zaczął zabiegać o rozszerzenie NATO na wschód. W jego notatkach zachowała się interesująca relacja z pierwszego spotkania z Richardem Holbrookiem, asystentem sekretarza stanu USA ds. europejskich i kanadyjskich w styczniu 1995 roku. Zapytałem go [Holbrooka], czy nie ma wrażenia, że Niemcy wspierają nasze członkostwo w UE, ponieważ grają tam pierwsze skrzypce, natomiast nie wspierają naszego członkostwa w NATO, gdyż tam z kolei dominują USA, zaś Niemcy chętnie sami zadbaliby o kwestie bezpieczeństwa w Europie Środkowej, ewentualnie we współpracy z Rosją, bez asysty USA. Odpowiedział, że właśnie tak to widzi.

Dziś prawdopodobnie znów decyduje się geopolityczna przyszłość Europy Środkowej. W Czechach liczą się tylko dwie opcje, jak zawsze w ich nowożytnej historii. Jedną reprezentują pragmatyczni realiści, pozbawieni jakiejkolwiek wizji strategicznej, skupieni na doraźnych interesach i gotowi robić je dosłownie z każdym, także ze Wschodem. Druga opcja to pragmatyczni marzyciele, którzy chcą być częścią Zachodu, krynicy dobrobytu, praworządności i wartości wszelakich. Obydwie te postawy – obawiam się – są już anachroniczne, zarówno ze względu na słabnącą potęgę USA, jak też wzrost globalnego znaczenia Chin czy ewolucję postaw obywateli państw UE wobec projektu europejskiego.

Typowe dla Czechów obawy przed monstrualnym europejskim superpaństwem, w którym rzekomo miałyby się zatracić ich odwieczne wartości (czyżby chodziło o warzenie piwa?) prawdopodobnie ustąpią wobec realnej groźby globalnego chaosu, w którym nikt nawet nie zauważyłby zniknięcia dziesięciomilionowego narodu. Z pewnością przydałby się teraz ktoś taki, jak Václav Havel, aby to należycie zrozumieć i o tym napisać.

Aleksander Kaczorowski (1969) – eseista i tłumacz. Redaktor naczelny czasopisma „Aspen Review Central Europe”. Opublikował m.in. biografie Václava Havla Zemsta bezsilnych  (2014), Bohumila Hrabala Słodka apokalipsa (2016) oraz Oty Pavla Pod powierzchnią (2018).

Artykuł ukazał się w
Przeglądzie Politycznym nr 161/2020
Skip to content