Bismarck i Merkel | Przegląd Polityczny 167/2021

Poniższy artykuł pochodzi z bloku tekstów „Dwa zjednoczenia” (Przegląd Polityczny 167/2021), który powstał dzięki wsparciu Fundacji Współpracy Polsko Niemieckiej.

 

1. Kiedy w  Niemczech dokonuje się zmiana, patrzy na nią cała Europa. To zrozumiałe ze względu na położenie, siłę tego kraju, jego historię i wpływ na dzieje nie tylko naszej części świata. Dzisiaj Niemcy stoją w obliczu takiej zmiany. Po 16 latach urząd kanclerski opuszcza Angela Merkel, która stała na straży europejskiego status quo i dbała o to, aby interesy państwa niemieckiego jak najściślej utożsamić z szerszym interesem europejskim.

Niemcy nie po raz pierwszy doświadczają podobnego przełomu. Już raz, i to w newralgicznym momencie dziejowym, musiały zmierzyć się z odejściem przywódcy, który przez lata stabilizował sytuację polityczną w Europie. Dlatego od razu postawmy pytanie, czy losy Niemiec po odejściu ze stanowiska Ottona von Bismarcka w roku 1890 – bo to właśnie o tym wydarzeniu mowa – mogą stanowić jakąkolwiek przestrogę dla współczesnego państwa niemieckiego? Być może wydaje się rzeczą nieuprawnioną doszukiwanie się paraleli między dzisiejszym silnym, ale i odpowiedzialnym państwem niemieckim a nieszczęsnym organizmem pobismarckowskim, który po latach stabilizacji stracił równowagę, wpadł w otchłań nacjonalizmu i wplątał się w grę, której tragiczne skutki Europejczycy obserwowali od 1914 roku.

Mało tego. Wydaje się, że niewiele łączy Niemcy Ottona von Bismarcka i Angeli Merkel. Państwo Bismarcka było autokratyczną monarchią parlamentarną, z Kaiserem jako ostateczną wyrocznią w nawet najbardziej błahych sprawach. Kanclerz Merkel stoi na czele państwa, które jest dość dobrze funkcjonującą demokracją parlamentarną, w której na równych zasadach ścierają się najróżniejsze siły polityczne, zaś skrajności są obłaskawiane i stopniowo cywilizowane. Niemcy „żelaznego kanclerza” to uosobienie państwa silnego, z początku agresywnego i rewolucyjnego, ale następnie utrzymującego stabilność i pokój w Europie za pomocą tajnych porozumień oraz skomplikowanych powiązań dyplomatycznych. Współczesne państwo niemieckie jest zupełnie inne: niezmiennie spokojne, pozbawione większych namiętności i pretensji, skupione raczej na tym, by wespół z resztą europejskiej Wspólnoty nawigować po wezbranych wodach rozlicznych europejskich kryzysów. Więcej nawet: dzisiejsze Niemcy, choć przewodzą Europie, w skali globalnej są państwem średniej wielkości, a przede wszystkim brak im potencjału militarnego i ambicji hegemonicznych, czym znacząco różnią się od Niemiec zjednoczonych pod koniec XIX wieku. Autor tegoż zjednoczenia odchodził z urzędu w końcowych latach życia, niezrozumiany i niepogodzony z losem. Młody cesarz Wilhelm II wolał sam sobie być Bismarckiem i bez sentymentów pożegnał się ze starym kanclerzem. Ten jednak nie zaniechał zakulisowych intryg i ingerencji w politykę wewnętrzną. Spokojna i cierpliwa kanclerz Merkel po 16 latach zejdzie natomiast ze sceny  dokładnie tak, jak zachowywała się przez cały okres swoich rządów – taktownie, z godnością i poczuciem wypełnionej misji w tym czasie, który został jej dany.

Rzecz jednak w tym, że Niemcy – tak jak pod koniec XIX wieku – są najpotężniejszym gospodarczo państwem w Europie. W dodatku na emeryturę odchodzi nie tylko Angela Merkel – niemiecka kanclerz, ale i Angela Merkel – strażniczka europejskiej stabilności, która, podobnie jak Bismarck w XIX wieku, przez lata dbała o pokojowy rozwój państw europejskich.

Choć ich motywacje były całkiem różne, to cel mieli ten sam. Zdaniem Bismarcka po zjednoczeniu w 1871 roku Niemcy stały się państwem usatysfakcjonowanym ze swojego stanu posiadania i dlatego zależało im, aby nie doszło do wojny między europejskimi mocarstwami. Tylko w tak sprzyjających okolicznościach mogły bowiem rozwijać gospodarkę i budować silne państwo. Z kolei Niemcy zjednoczone w 1990 roku przyjęły pod wpływem doświadczeń historycznych rolę łagodnego mocarstwa, pogodziły się z amputacją potencjału wojskowego i włączyły się do wytężonej pracy na rzecz budowy strefy pokoju w Europie. W ostatnich dekadach próbowały stabilizować sytuację w Europie, a siłą swojego autorytetu i gospodarki często łagodziły kryzysy na kontynencie. Czy jednak można wykluczyć, że z czasem ta promowana przez Merkel doktryna stabilizacji i samoograniczenia nie zacznie uwierać jej rodaków? Wszak z bardzo podobnym procesem mieliśmy do czynienia pod koniec XIX wieku, gdy następcy Bismarcka odrzucili zachowawczą politykę „żelaznego kanclerza” i dali się uwieść rodzącej się wówczas gorączkowej atmosferze nacjonalizmu.

Problem ten wydaje się tym bardziej aktualny, że po długich latach uprawiania stabilnej, pozornie nudnej i mało atrakcyjnej polityki, w każdym wielkim państwie – a Niemcy pod koniec XIX wieku są tego doskonałym przykładem – zaczynają kiełkować idee zmiany i pojawia się chęć naruszenia tego, co dotychczas uważano za nienaruszalne. W przestrzeni publicznej zaczynają krążyć nowe idee, drogi myśli powoli schodzą na zakazane szlaki, a tym samym tworzy się podglebie pod zakwestionowanie dotychczas pielęgnowanego porządku. Ważna staje się opacznie rozumiana sprawczość na arenie międzynarodowej, zaś samoograniczenie przestaje być wartością i staje się frustrującym elementem, który uniemożliwia spełnienie ambicji narodowych. Niemcy powinny trzymać się swoich granic, miał w ostatnich dniach życia powiedzieć Bismarck na dictum, że władze w Berlinie powinny rozbudowywać marynarkę wojenną. Moim obowiązkiem i powinnością jest zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby Europa kroczyła wspólną drogą, to z kolei Merkel w obliczu kryzysu migracyjnego. Dwie różne sytuacje, ale jakże podobne reakcje. Zawarta jest w nich świadomość, że aby zachować stabilność w Europie, Niemcy muszą prowadzić zachowawczą politykę samoograniczenia, politykę świadomą, że to od umiejętności związania losów swojego kraju z losami innych państw europejskich, zależy przyszłość nie tylko Niemiec, ale i reszty kontynentu. Przestroga Bismarcka nie została wysłuchana przez potomnych. Czy następcy Merkel wykażą się większą przenikliwością?

Niniejszym krótkim szkicem nie sposób wyczerpać tak szerokiego tematu. Jest to jedynie próba zarysowania problemu i postawienia pytań dotyczących kierunku, w którym mogą podążyć Niemcy w tak newralgicznym momencie dziejowym. Jak długo będą skłonne opierać swoje bezpieczeństwo i dobrobyt na instytucjach europejskich, które tak dobrze służyły im przez ostatnie dekady? Wszak pandemia koronawirusa potwierdziła trafność starego powiedzenia, że Niemcy są zbyt małe, aby odgrywać znaczącą rolę w świecie, ale za duże dla Europy. Stąd pytanie, jak długo ta stabilność spraw europejskich nadal będzie dla nich wartością, której nie można poświęcić na ołtarzu ambicji narodowych? Czy można wykluczyć, że z czasem siły nacjonalistyczne, które objawiły się w ostatnich latach w Niemczech – między innymi pod postacią Alternatywy dla Niemiec (AfD) – staną się na tyle silne, aby nie tylko utrzymać się w głównym nurcie, ale też zacząć wpływać na kierunek polityki zagranicznej?

Oczywiście tak jak historia nigdy dokładnie się nie powtarza, tak i współczesnym Niemcom w przewidywalnej przyszłości nie grozi powrót do bismarckowskiego „stanu natury”. Na razie nie wchodzi w grę rozbrat ze stabilną linią polityczną Angeli Merkel, ani tym bardziej jakakolwiek wojna albo animozje z sąsiadami podniesione do rangi rzeczywistego konfliktu. Jeżeli  szukać analogii, to nie nazbyt dosłownych, bo współczesny świat wygląda zupełnie inaczej, rola Niemiec jest w nim inna, zaś niektóre zachowania znane z przeszłości są – przynajmniej na razie –  niewyobrażalne. Spojrzenie na Niemcy po dymisji Bismarcka to raczej próba zrozumienia państwa silnego, lecz jeszcze zachowawczego. Państwa, którego pozycja na arenie międzynarodowej i europejskiej systematycznie rośnie, czemu jednak towarzyszy odejście przywódcy świadomego, jak cienka jest granica między odpowiedzialnym przywództwem a realizacją hegemonicznych ambicji. W tym sensie jest to zwierciadło historii, w którym powinny się przejrzeć współczesne Niemcy.

2. W 1895 roku młody niemiecki socjolog Max Weber wygłosił wykład inauguracyjny na Uniwersytecie we Fryburgu. Odniósł się wówczas do kwestii, która rozpalała umysły w Niemczech i przysparzała bólu głowy na europejskich dworach. Otóż w czasie, gdy Niemcy z opóźnieniem dołączały do rodziny narodów europejskich, inne mocarstwa mozolnie budowały swoje kolonialne imperia. Zdaniem Webera Berlin musiał dokonać wyboru: albo dotrzymać im tempa, przyłączyć się do wyścigu kolonialnego i dzięki temu rywalizować z nimi na równych zasadach, albo stać się drugą Szwajcarią.

Naturalnie ta druga możliwość nie wchodziła w grę. W połowie lat 90. XIX wieku gospodarka Niemiec była już niemal równa gospodarce brytyjskiej, choć gdy Bismarck obejmował władzę proporcja ta wynosiła niemal 7:1 na korzyść Zjednoczonego Królestwa. Niemcy stały się najludniejszym obok Rosji państwem na kontynencie oraz największym producentem stali w Europie. Rozpalone były już nie tylko piece hutnicze – płonęły też głowy coraz bardziej ambitnych Niemców. Jak grzyby po deszczu powstawały organizacje, które domagały się rewizji zachowawczej polityki zagranicznej Bismarcka. Do życia powołano między innymi Ligę Pangermańską (1891), źle kojarzoną w Polsce Hakatę (1894) czy Stowarzyszenie Floty Niemieckiej (1898). Po odejściu Bismarcka – dotychczas uważanego za obrońcę niemieckości na arenie międzynarodowej – pojawiła się bowiem przestrzeń do otwartego głoszenia nacjonalistycznych poglądów, zaś opinia publiczna zyskiwała coraz większy wpływ na kształtowanie polityki zagranicznej. Pokolenie Niemców, które dojrzewało już w zjednoczonym państwie niemieckim niecierpliwiło się ostrożnością i powściągliwością Bismarcka. Chcieli nowych wielkich osiągnięć, a nie spokojnego życia. To Wilhelm II, a nie Bismarck, był wyrazicielem niemieckich nastrojów, pisał biograf Bismarcka, A.J.P. Taylor.

W latach 90. XIX wieku powszechne stawało się przekonanie, że Niemcy odgrywają mniejszą rolę, niż wskazywałby na to ich potencjał. Jak na ironię społeczeństwo, które odrzucało zachowawczość Bismarcka, było jednak zafascynowane jego dokonaniami zwieńczonymi zjednoczeniem Niemiec. Nacjonaliści zaczęli powoływać się na jego wyczyny, aby uzasadnić swoje wizje wielkich Niemiec. W głowach mieli wyryty obraz państwa muskularnego, którego uosobieniem był kirasjerski mundur, ulubiony strój paradny Bismarcka. Za wzór stawiali „nacjonalistyczną” politykę wieloletniego kanclerza, która, jak uważali, doprowadziła do scalenia ziem niemieckich. W tej nowej optyce to naród niemiecki – nie państwo – pozostawał niespełniony, a jego ambicje niezaspokojone, podczas gdy inne narody europejskie mogły odczuwać dumę z powodu podboju nowych kolonii. Nie bez powodu w 1897 roku minister spraw zagranicznych Bernhard von Bülow stwierdził, że minęły już czasy, gdy Niemiec oddawał przestrzeń na lądzie jednemu ze swoich sąsiadów, panowanie na morzach jeszcze innemu, a dla siebie pozostawiał jedynie przestworza, gdzie króluje beztroska filozofia. Nie chcemy nikogo usuwać w cień, ale dla nas też musi się znaleźć miejsce w słońcu.

W takiej atmosferze nie mogła przetrwać polityka status quo proponowana przez Bismarcka. Dopóki „żelazny kanclerz” piastował urząd, podobne nastroje nie zyskiwały zbyt szerokiego poklasku polityków i społeczeństwa. Niemcy na arenie międzynarodowej potrafiły poruszać się „trzecią drogą”, unikając bardziej asertywnej polityki, jednocześnie w oczywisty sposób odrzucając model szwajcarski.  Wszystko to dzięki świadomości, że powinny prowadzić ostrożną politykę samoograniczenia. W przeciwnym wypadku ich bardziej asertywne działania mogłyby bowiem wzmóc niepokoje sąsiadów, a tym samym doprowadzić na przykład do wyścigu zbrojeń. Po bitwie pod Sadową, a więc jeszcze w trakcie wojen zjednoczeniowych, Bismarck proroczo pisał do żony, że możemy osiągnąć pokój, tylko jeżeli nie przesadzimy z naszymi roszczeniami i nie będziemy przekonani, że zawładnęliśmy całym światem. Niestety bardzo szybko odurzamy się sukcesem (…), a mnie w udziale przypada niewdzięczne zadanie wylewania zimnej wody na rozgrzane głowy i przypominania, że nie żyjemy sami w Europie, ale mamy też sąsiadów.

3. Echa fryburskiego wykładu Webera (zresztą członka wspomnianej Ligii Pangermańskiej) pobrzmiewają dziś w niemieckiej debacie publicznej, ale nigdzie tak mocno, jak w deklaracji programowej Alternatywy dla Niemiec. Tak jak Weber przed ponad stu laty zauważał, że Niemcy nie mogą stać bezczynnie wobec zmieniającej się rzeczywistości, tak dzisiejsza skrajna prawica twierdzi, że Niemcy stają się coraz bardziej zależne od protekcji i wsparcia sojuszników, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych Ameryki, i nie są w stanie odpowiednio realizować własnych interesów. AfD nie jest jedynym ośrodkiem w Niemczech, który opowiada się za bardziej asertywną postawą w polityce europejskiej, ale dotychczas uzyskała największy rozgłos wśród sił skrajnych. Dla AfD Europa to nie Unia Europejska, lecz zbiór państw narodowych, które współpracują i rywalizują ze sobą na zasadach znanych z XIX lub pierwszej połowy XX wieku. W tej wizji jest co prawda miejsce dla Unii, ale nie tej, w której obecnie żyjemy. Nie może być mowy o wspólnej polityce zagranicznej Wspólnoty, ani łączeniu zdolności obronnych. Nie sposób bardziej dobitnie wyartykułować tego sposobu myślenia niż następującym zdaniem, które znalazło się w deklaracji: W centrum musi znaleźć się interes narodowy i dobro narodu niemieckiego.

Popularność AfD (jej poparcie niezmiennie utrzymuje się powyżej 10 procent) to jednak tylko jeden z elementów zmieniającego się pejzażu niemieckiej polityki. W ostatnich latach mamy też do czynienia choćby z infiltracją niemieckich jednostek wojskowych przez skrajną prawicę oraz inspirowane przez nią wielotysięczne protesty antyrządowe.

Ale zmiana w sposobie myślenia o przyszłości Niemiec zachodzi nawet wśród centrowych i proeuropejskich polityków, którzy nie dopuszczają myśli, aby skrajna prawica współrządziła w Niemczech. W 2018 roku premier Bawarii Markus Söder wygłosił przemówienie, w którym stwierdził, że czas uporządkowanego multilateralizmu w zasadzie dobiegł końca (…) Teraz decyzje będą podejmować poszczególne kraje, a Niemcy będą szanowane, jeśli pokażemy, że potrafimy dbać o własne interesy. Naturalnie tego typu wyważone wypowiedzi należy odróżnić od retoryki skrajnie prawicowej. Niemniej świadczą one również o tym, że w Niemczech tli się – na razie w dość ograniczonym zakresie – chęć stopniowego wychodzenia poza zachowawcze ramy, w których politykę prowadziła Merkel.

Potwierdza to również niedawno przeprowadzone badanie European Council on Foreign Relations. Już jedna trzecia (10 procent więcej niż przed rokiem) Niemców deklaruje, że integracja europejska poszła za daleko, a ponad połowa przepytywanych uważa, że instytucje europejskie nie są wydajne. Trudno się zatem dziwić, że – jak zauważył niedawno jeden z publicystów „Rzeczpospolitej” – Niemcy mogą coraz częściej forsować swoje interesy poza strukturą UE, bo w UE – przez państwa takie jak Polska i Węgry – coraz mniej można załatwić. Zwłaszcza w sprawach zagranicznych, wobec Rosji czy Chin, a to przecież czas, gdy Niemcy, dzięki UE, chcą stać się globalną potęgą.

Tymczasem przez długie lata Niemcy budowały swój status europejskiej potęgi ograniczając swoje narodowe ambicje i wysuwając na plan pierwszy interesy państwowe. Oznaczało to współdziałanie z innymi państwami w ramach instytucji unijnych oraz kształtowanie wspólnego rynku w taki sposób, aby niemiecka gospodarka mogła bez przeszkód rosnąć. Kiedy zaś pojawiały się kryzysy – migracyjny czy pandemiczny – Berlin potrafił zrobić bardzo wiele, żeby Unia mogła przetrwać w niezmienionym kształcie, dostosowanym jedynie do nowych realiów. Co ważne dla Polski, wpisana w ten model niemieckiej polityki zagranicznej jest również pewna pobłażliwość wobec państw, które łamią zasady demokracji i są na bakier z rządami prawa. Wszystko po to, żeby osiągnąć cel iście bismarckowski – nie zaogniać konfliktów między państwami członkowskimi UE i utrzymać w całości system naczyń połączonych, który przyniósł Europie pokój, a samym Niemcom gospodarczą i polityczną prosperity.

O ile jednak pokolenie kanclerz Merkel do kwestii europejskich podchodzi nie tylko przez pryzmat interesów, ale i z dużą dozą historycznej odpowiedzialności, to doświadczeniem młodszych pokoleń w Niemczech może być poczucie rozczarowania, że nie udało się zbliżyć do siebie społeczeństw Wschodu i Zachodu. To w najlepszym przypadku. A w najgorszym? Niemcy mogą po prostu uznać, że potwierdza się coraz rzadziej skrywane przekonanie, że państwa Europy Środkowo-Wschodniej nie są w pełni zdolne do utrzymania rządów demokratycznych. Należy bowiem pamiętać, a w Polsce w szczególności powinniśmy mieć to na uwadze, że klucz do przyszłości Niemiec nie znajduje się jedynie w rękach samych Niemców. Ich działania będą zależeć w dużej mierze od tego, jakie decyzje będą podejmować władze i społeczeństwa w pozostałych państwach europejskich. Jeżeli będą one skłonne działać na rzecz podtrzymania i umacniania Wspólnoty, Niemcom z pewnością trudniej będzie zboczyć z kursu obranego przed laty przez Merkel.

Nasilające się obecnie tendencje odśrodkowe mogą jednak spowodować, że młodsze pokolenie niemieckich polityków nie będzie już tak skłonne do poświęceń na rzecz zachowania jedności Wspólnoty, jak miało to miejsce w przypadku generacji Angeli Merkel. Czy w tym kontekście można wykluczyć, że z czasem w Berlinie osłabnie wola do kontynuacji ostrożnego i polubownego kursu utrzymywanego przez kanclerz Merkel? Kusząca może stać się wizja bardziej samodzielnej polityki zagranicznej, coraz bardziej wykraczającej poza ramy unijne. Dzięki temu Berlin mógłby efektywniej rozmawiać z światowymi potęgami, nie musząc oglądać się na słabszych partnerów europejskich.

Wszak Niemcy przez bardzo długi czas były ewenementem na skalę światową – mocarstwem, które nieustannie przeprasza swoich sąsiadów za krzywdy z przeszłości i swoje ambitne plany musi konsultować z niewielkimi państwami, mniejszymi niż niejeden niemiecki land. Jak długo w sytuacji postępującego rozprężenia politycznego w Europie i rosnącej potęgi Niemiec, społeczeństwo niemieckie będzie akceptowało tę politykę samoograniczenia? Zwłaszcza że toczy się tam debata już nie tylko o ich europejskich, ale również globalnych obowiązkach i ambicjach. W doskonałej książce „Lunatycy” na temat przyczyn wybuchu I wojny światowej australijski historyk Christopher Clark świetnie uchwycił bardzo podobne nastroje w postbismarckowskich Niemczech: Krytycy [zachowawczej linii Bismarcka] pytali, dlaczego Niemcy miałyby się zobowiązać do obrony Austro-Węgier przed Rosją i Rosji przed Austro-Węgrami. Przecież żadne inne mocarstwo nie zachowywało się w ten sposób; dlaczego to Niemcy mieli zawsze grać ostrożnie i równoważyć innych? Dlaczego tylko im spośród wielkich mocarstw odmawia się prawa do niezależnej polityki opartej na własnym interesie? Czy jest możliwe, że historia przewrotnie zatacza koło? Że problemy, o których pisze Clark, mogą powrócić z zaświatów historii i raz jeszcze postawić Niemców przed niezwykle trudnymi wyborami?

Dzisiaj wydaje się, że te pytania przynależą raczej do gatunku political fiction, niż do rzeczywistości politycznej w Europie. Być może tak jest. Niemcami nadal rządzą przecież rozsądni politycy, nie spieszy im się ze zwiększaniem wydatków na obronność, a Unię Europejską traktują jako najlepszą platformę realizowania swoich interesów. Dyrektor ds. polityki zagranicznej w kancelarii prezydenta RFN, Thomas Bagger, pisał niedawno o zjednoczeniu Niemiec w 1990 roku jako o pozytywnym dowodzie na to, że zawsze może wydarzyć się niewyobrażalne. Jednak patrząc na trudną historię państw i narodów europejskich, trzeba pamiętać, że „niewyobrażalne” nie zawsze miało pozytywne konotacje.

4. Pora wrócić zatem do pytania postawionego na samym początku tego szkicu. Jakie przestrogi dla współczesnych Niemiec niesie ze sobą doświadczenie państwa postbismarckowskiego? Dwa wnioski wydają się tu kluczowe.

Po pierwsze, kłopoty Niemiec po dymisji Bismarcka wzięły się między innymi z tego, że jego następcy nie rozumieli różnicy między tym, co „państwowe” a tym co „narodowe”, podobnie jak nie rozumiała jej opinia publiczna. „Żelazny kanclerz” szybko stał się symbolem rosnącego nacjonalizmu, tymczasem sam żadnym nacjonalistą nie był. Był państwowcem. Nieprzypadkowo na jego nagrobku wyryte są słowa: sługa cesarza Wilhelma I. Nie narodu niemieckiego, a właśnie cesarza, który uosabiał państwo i jego instytucje. Interesy, które realizował Bismarck, były w pierwszej kolejności państwowe, co brało się również stąd, że nigdy nie przywiązywał wielkiej wagi do głosu narodu. Najważniejsza była dla niego cierpliwa (i czasem, trzeba przyznać, tajna) dyplomacja, która miała umacniać status quo i realizować interes przede wszystkim państwowy – nie narodowy. Obce było mu narodowe dążenie do wielkości, tak chętnie eksponowane przez jego rodaków pod koniec wieku. A jeżeli już zdarzało mu się odwoływać do sumienia narodu, to czynił to w celach czysto cynicznych i pragmatycznych, żeby pognębić przeciwników, z którymi w danym momencie toczył spory.

We współczesnym świecie naród odgrywa oczywiście dużo ważniejszą rolę niż w czasach Bismarcka. Niemniej żaden naród nie może poprawnie funkcjonować nie posiadając państwa – jego wyraźnie wyznaczonych granic, tradycji instytucjonalnych oraz przedstawicieli i administracji. Dlatego o interesie państwowym możemy mówić jako o swoistym dopełnieniu interesu narodowego. Struktury państwa – w przeciwieństwie do woli narodu – zawsze muszą charakteryzować się profesjonalizmem i odpornością na ideologizację. Zadaniem odpowiedzialnego państwa jest zagospodarowanie dążeń narodu (niekiedy rewolucyjnych) w taki sposób, aby podejmowane działania nie zagrażały pokojowi i stabilności w relacjach z innymi państwami. Rozumiał to Bismarck, lecz nie rozumieli jego następcy. Rozumie to również Merkel i jej pokolenie. Niemcy i Europa ogromnie skorzystają, jeżeli i kolejne pokolenia niemieckich przywódców o tym nie zapomną.

Po drugie, historia Niemiec pokazuje, jak ważna jest równowaga między ambicjami narodowymi a nieusuwalną koniecznością funkcjonowania wśród innych państw. Dziś pokój w Europie opiera się na innych czynnikach niż w XIX wieku. Ale kwestia poświęcenia części swoich ambicji na rzecz pokojowego funkcjonowania obok partnerów (a nawet przeciwników) jest niezmiennie aktualna. Po zjednoczeniu Niemiec Bismarck właściwie rozpoznał, że Niemcy nie powinny dokonywać dalszych podbojów i potrzebują wielu dekad bezkonfliktowych relacji z sąsiadami. W tym samym duchu współczesne elity niemieckie pomagają utrzymać jedność Unii Europejskiej, wychodząc ze słusznego założenia, że swoje ambicje mogą najpełniej realizować poprzez oddanie części własnej suwerenności do puli wspólnotowej.

Najwyższą formą odpowiedzialności państwa na arenie międzynarodowej jest rozpoznanie własnych ograniczeń i realizowanie swoich interesów w taki sposób, aby nie naruszyć stabilności najbliższego otoczenia. Niemcy, które będą pielęgnować tę postawę, nie będą musiały obawiać się, że po latach stabilizacji stracą równowagę, wpadną w szpony nacjonalizmu lub wplączą się w niebezpieczną grę z potencjalnie tragicznym finałem.

Łukasz Gadzała (1995) – absolwent Uniwersytetu Warszawskiego i University of Birmingham. Zajmuje się analizą polityki mocarstw oraz teoriami stosunków międzynarodowych.

Artykuł ukazał się w
Przegląd Polityczny 167/2021

Skip to content