11/09. O niewidzialnym | Przegląd Polityczny 167/2021

GDY NAD AMERYKĄ wschodziło tego dnia słońce, nic nie zapowiadało, że piekło spadnie z nieba. Nowojorscy maklerzy jak co dzień jechali metrem na Wall Street lub stali w gigantycznych korkach. Dziennik The New York Times na pierwszej stronie informował czytelników o proteście naukowców przeciw wstrzymaniu dofinansowania badań nad komórkami macierzystymi, co zapowiedziała właśnie administracja George’a W. Busha. Sam prezydent miał odwiedzić tego poranka jedną ze szkół podstawowych w południowej Florydzie. W telewizyjnych studiach goście porannych talk shows opowiadali o niezawodnej metodzie, by szybko schudnąć lub swojej fascynacji filozofią zen. Wszystko było na swoim miejscu. Do czasu. Jest 11 września 2001 roku, przed godziną 9 rano (wczesne popołudnie czasu polskiego). W krótkich odstępach czasu dwa uprowadzone Boeingi, jeden po drugim, uderzyły w wieże World Trade Center w Nowym Jorku.

Za sprawą globalnych mediów to, co wydarzyło się w Ameryce zobaczył natychmiast cały świat. Pop kultura jedynie pozornie przygotowała nas na tego typu wstrząs. Ale ten na-oczny gwałt zrazu wydawał się czymś nierealnym – przypominał raczej wtargnięcie fikcji w realność niż dotychczasową rzeczywistość, którą znaliśmy i w której czuliśmy się bezpieczni.

Kontrast między widzialnością masakry i niewidzialnością siły – potężnej, niepowstrzymanej, nieubłaganej – która spowodowała masakrę, był oślepiający. Niewidzialna siła nie uderzała „na ślepo”. Oślepiła jednak nas, paraliżując naszą zdolność widzenia i przewidywania. Była to prawdziwa inwazja Niewidzialnego – notował zmarły w 2016 roku Cezary Wodziński w opublikowanych pośmiertnie na łamach Przeglądu Politycznego zapiskach (143/2017).

Filozof podjął w nich próbę dogłębnego przemyślenia jednego z owych nielicznych wydarzeń, które ukształtowały i po dziś dzień określają świat, w którym żyjemy. Analiza Wodzińskiego, będąca raczej wstępnym szkicem niż dopracowaną teorią, trzymała się z dala od utartych interpretacyjnych ścieżek i łatwych, publicystycznych konkluzji. „Sokrates z Ublika” zdawał się mówić: Weźmy w nawias wszystkie nasze przekonania, w tym – zwłaszcza! – te najbardziej podstawowe. Spróbujmy objąć to, co się wydarzyło nieuprzedzonym spojrzeniem. Z zawsze szalenie ryzykownej pozycji niewiedzy. Jeżeli postąpimy odwrotnie, wtłoczymy wydarzenia z 11 września 2001 roku w przygotowane uprzednio intelektualne i moralne schematy. Myśleć można tylko w ten właśnie sposób. Po sokratejsku, „bez podpórek”. Niniejszy esej jest próbą takiego właśnie przemyślenia wspomnianych wydarzeń. A także pokłonem złożonym autorowi wspomnianych zapisków.

Pamiętam tamten dzień bardzo wyraźnie. Był to jeden z tych letnich, byle jakich dni, kiedy młodość pozwala sobie na lekkomyślne trwonienie czasu. Ale już popołudnie wypełniły do cna rozmowy o zamachu w Nowym Jorku. Wprawdzie nie podzielałem ekscytacji moich przyjaciół tym, co widzieli w telewizji – „No to teraz wreszcie coś zacznie się dziać” – ale przecież czułem również dreszcz emocji. Miałem poczucie, że wydarzenia tego dnia konfrontowały mnie z jakąś pustką bądź mrokiem. To „coś”, czego doświadczyliśmy było budzącym grozę „skandalem”; czymś, co zwyczajnie nie mieściło się w oczach.

Potrzeba widzialności – notował Wodziński – jest prawdopodobnie dziecięcą potrzebą człowieka, która nie ustaje od narodzin do śmierci. U niewidomego starca jest równie niewygasła, jak u noworodka. Człowiek przychodzi na świat otwierając oczy; odchodzi – zamykając. Za życia nawet zamykając oczy – widzimy. Nawet ślepcom przypisujemy zdolności «przewidywania» i «jasnowidzenia». […] Śmierć – zamknięcie oczu na wieki – wyznacza granicę widzenia i widzialności. Śmierć jest niewidzialna. Z Niewidzialnego spowity jest całun śmierci. Dlatego śmiertelnikom przyrodzony jest nieśmiertelny strach przed Niewidzialnym. I równie przyrodzone fascinato wobec Niewidzialnego. […] Pragnienie przestąpienia granicy śmierci.

Nagłówki gazet i czołówki serwisów informacyjnych były zgodne: my („Zachód”) zostaliśmy zaatakowani. Wypowiedziano nam wojnę. W pierwszej chwili nie było jednak wiadomo kto właściwie przeprowadził zbrodnicze ataki. Przeciwnik przypominał zaświatową siłę. Nie miał imienia ani twarzy. Przybył znikąd, bez przyczyny czy zapowiedzi. Słowem – był niewidzialny. W połączeniu z niewiedzą (czy zamachy będą miały swój ciąg dalszy?) wytworzyło to stan trudnej dziś do odtworzenia psychozy. Przypomnijmy. Poza dwoma samolotami, które wleciały w wieże World Trade Center, terroryści uprowadzili dwa kolejne. Jeden roztrzaskano o skrzydło Pentagonu, drugi rozbili pasażerowie, do których w międzyczasie dotarły informacje o wcześniejszych zamachach. Przez kolejne dni i tygodnie kanały informacyjne pełne były doniesień o kolejnych potencjalnych atakach – przede wszystkim przy użyciu broni chemicznej. Najnowocześniejsze media stały się mimowolnie tubą propagandową pierwotnego chaosu. Niewidzialne atakowało nas w niewytłumaczalny sposób. Zdawało się wszechobecne, momentami wręcz omnipotentne. Zmieniło się to dopiero, gdy pierwszy wywołany atakami szok minął, a świat poznał twarz Osamy Bin Ladena.

Wydobycie jej na publiczny widok jedynie pozornie dało odpowiedź na pytanie o to, kto stał za aktami terroru. Kiedy pytam, kim byli zamachowcy, nie mam na myśli tego, czy działali w ramach Al Kaidy, czy jakiejś innej międzynarodowej organizacji terrorystycznej; czy byli Saudyjczykami czy Palestyńczykami; czy mieszkali przez jakiś czas na Zachodzie, czy też kompletnie nie znali codziennego życia zachodniej cywilizacji. Nie pytam również o to, kogo sami w sobie widzieli lub kim chcieli się stać, dokonując wspomnianych aktów przemocy, choć te zagadnienia sytuują się znacznie bliżej tego, o co mi chodzi. Prawdziwe pytanie brzmi: wtargnięciem czego (kogo) były zamachy z jedenastego września?

W swoim komentarzu Cezary Wodziński igra z ogniem i odpowiada: świętego. Świętość – pisze – to nie-ludzka próba „człowieka”. Szczególnym przypadkiem świętości jest męczennik – ten, kto odważa się wtargnąć w Niewidzialne. Świętość chce być w akcie nadprzyrodzonym czystym świadectwem tego, że jest silniejsza niż śmierć. Byłyżby więc zamachy brutalnymi, budzącymi trwogę aktami wybudzania metafizyki – odrzucenia wszystkiego, co znane i uznania przynależności człowieka do Niewidzialnego? Ten, kto oddaje życie za Niewidzialne – notuje Wodziński za swym Heideggerem – godzi się na status bez-światowca, „obcego”, „nieswojskiego” w świecie, w którym rządzi zasada kurczowego trzymania się tego, co widzialne. Zasada zapamiętałego, „zwierzęcego”, zoologicznego trwania w życiu. Za cenę rezygnacji z Niewidzialnego […] św. Męczennik jest bombą eksplodującą w „takim”, to znaczy w „tym” świecie.

Jeżeli właściwie rozumiem Wodzińskiego, to „Święte” nawiedza nasz świat w taki sposób, by wydobyć niewidoczne dla nas aspekty zarówno świętości, jak i otaczającej nas rzeczywistości. Czy tego chcemy, czy nie, trzeba spotkać się – face-to-face – z tym najbardziej niesamowitym gościem, który puka do naszych drzwi… bombami. Żeby zrozumieć kategorię „gościa”, którą Wodziński się tu posługuje, musimy sięgnąć do innych jego pism. Gość jest przybyszem z odległego świata, kimś obcym. Kiedy więc stajemy z nim oko w oko, nie możemy wiedzieć, jak się zachowa ani czy uda nam się znaleźć z nim wspólny język. Gość zarazem rozsadza i warunkuje dualizm, który Carl Schmitt uczynił fundamentem swojej teorii polityczności. Spotykając go, nie mogę mianowicie jednoznacznie stwierdzić, czy gość jest przyjacielem, czy też wrogiem. Może być jednym albo drugim – to się dopiero okaże. W efekcie: podważona zostaje „moja” tożsamość i tożsamość „mojego” miejsca i umiejscowienia. Zasada tożsamości traci tu swoją moc obowiązującą. Co znaczy, że jako „gospodarz” tracę elementarną pewność bycia sobą u siebie. Godzę się na niepewność i wytrącenie. Przystaję na utratę pewnego gruntu pod nogami […] Gość jest wstrząsem dla „mnie” i „mojego” świata (Przegląd Polityczny 109/110).

Nie trzeba przypominać, że tak rozumiana gościnność była i pozostaje potężnym wyzwaniem i wezwaniem dla Europy. Przecież to nie żaden inny, ale nasz, zachodni świat okazał się ekstremalnie – eksterminacyjnie – niegościnny. U podstaw „naszego świata” leży doświadczenie zagłady Innego. Jej cień wisi ponuro i groźnie nad wszystkim, co Zachód osiągnął odkąd to się stało (a wyrażając się nieco ściślej: odkąd tego dokonał).

Mając w pamięci obrazy Zagłady, chcemy więc widzieć w sobie pilnych uczniów historii. A nawet więcej – pojawia się przekonanie o potrzebie zrekonstruowania tożsamości Zachodu, aby jej centralnym punktem (być może punktem jedynym) uczynić właśnie zasadę gościnności. Zasadę, która z góry wyklucza wykluczenie.

Szlachetna, lecz nierealna to idea. Bo oto 11 września 2001 roku do naszych drzwi zapukał ktoś, kto od razu objawił się jako wróg. Nie pozostawił nam wyboru, nie dał szansy na uchylenie „drzwi”, na otwarcie przestrzeni gościnności. Wtargnął do naszego świata niepytany, czym unaocznił nam, jak bardzo się łudziliśmy. I to podwójnie: co do samych siebie i co do gościnności. Nie tylko gość pojawił się jako wróg. Również nasza tożsamość, o której sądziliśmy, że stała się niezdolna do tworzenia wrogów, okazała się gotowa do tego od razu w dniu zamachu. A czyż to właśnie nie nasze deklarowane zasady (lecz nie praktyki) skłoniły męczenników do samobójczej śmierci w imię Niewidzialnego?

Bez względu na to, jak odpowiemy na to pytanie, 11 września ujawnił, że problem gościnności jest klasyczną aporią – nie da się go rozwiązać. Gość, który zapukał do naszych drzwi unaocznił nam brutalnie niemożność radykalnej, a więc niczym nieograniczonej gościnności – nie możemy przecież z góry wiedzieć, kim właściwie jest ani jakie ma wobec nas plany. Czy przybywa z pokojowymi zamiarami, czy może przynosi wojnę? Ci, którzy objawili się nam na ekranach telewizorów w trakcie zamachów – sami pozostając niewidocznymi sprawcami mających miejsce wydarzeń – mieli w sobie coś z przewrotnej świętości starożytnych bóstw. Byli nośnikami czegoś niezwykłego, nadzwyczajnego, nieswojskiego i nieoswojonego. Doprowadzili do rozchwiania naszego stabilnego dotąd świata u samych podstaw. Widzieliśmy skutki ich czynów. Ale wiadomość, którą chcieli nam w ten sposób przekazać pozostawała niewidoczna.

Męczennik jako posłaniec Niewidzialnego przemawia widzialnymi znakami. Jedynie naoczne demonstracje są w stanie uwiarygodnić jego przesłanie w oczach innych. Zmartwychwstały Chrystus musi ukazać się uczniom. Samo słowo jest bezbronne. Nawet obraz pustego grobu okazuje się niewystarczający, pozbawiony mocy. Zyska ją, gdy zostanie zastąpiony innym, bardziej dosłownym obrazem: siedzących przy stole ze spuszczonymi głowami, zasmuconych apostołów oraz ukazującego się im Jezusa. Komu to nie wystarcza, otrzyma kolejną, mocniejszą jeszcze ilustrację: widok Tomasza wsadzającego palec w przebity bok Zmartwychwstałego. Niewidzialne posiada zatem doczesną moc o tyle tylko, o ile zdolne jest czynić widzialne znaki – leczyć chorych, wskrzeszać umarłych, zsyłać piekło, które spada z nieba. Tymczasem Zachód już dawno przeniósł Niewidzialne w sferę prywatną. Skoro nie można go ujrzeć, zaś ludzie gotowi są chwytać za broń i mordować się nawzajem z imieniem Boga na ustach, to lepiej zorganizować porządek polityczny wyłącznie w oparciu o to, co widzialne. Na tej przemianie ufundowany został nowy ład widzialności. Widzialne oznacza w nim porządek, racjonalizm, pokój. Niewidzialne zaś okazuje się takowym nie tylko zmysłowo (oczy śmiertelników nie mogą ujrzeć Boga ani śmierci), ale i intelektualnie (Niewidzialnego nie da się zamknąć w żaden przejrzysty schemat, opisać żadnym pojęciem). Widzialność to brama bytu. To, co nie zostało pokazane, czego nikt nie oglądał, nie istnieje. Hipernowoczesna cywilizacja ekranów stanowi zaskakujące przetworzenie pierwotnej sytuacji społecznej, o której pisał Hobbes – wojny wszystkich ze wszystkimi. Tym właśnie – nową postacią stanu naturalnego – są dzisiejsze igrzyska o wzajemną uwagę, jakie sobie bez przerwy urządzamy, emitując w świat swoje „ja” za pomocą telewizji, blogów, Facebooka czy innych mediów społecznościowych. Nihilistyczna „wola mocy”, którą w nowoczesnej cywilizacji za Nietzschem dostrzegł Heidegger, nie jest w naszych czasach niczym innym, jak wolą wyświetlenia. Ekran stał się naraz synonimem mocy i pustki (nicości, na której mogą zaistnieć rzeczy).

W tym węzłowym punkcie odsłania się przed nami przewrotna, ale nieodparta polityka Niewidzialnego. Coś, co nakazuje radykalnie zrewidować zaproponowane przez Carla Schmitta pojęcie polityczności – inaczej jednak, niż proponował to zrobić Cezary Wodziński (Przegląd Polityczny nr 143). Dzisiaj władza nie sprowadza się, jak wierzył Schmitt, do mocy zawieszania porządku prawnego. Nie jest zdolnością skutecznego wprowadzenia stanu wyjątkowego. Prawdziwa władza to w naszych czasach zdolność regulowania pola widzenia. To kontrola nad tym, co wszyscy widzą oraz nad tym, czego nikt nie może zobaczyć. Ten, kto o tym decyduje, jest prawdziwym suwerenem. Tylko to, co znajduje się w polu widzenia może bowiem zostać odczute, przeżyte, nazwane. Tylko to może stać się przedmiotem racjonalnego dyskursu lub paliwem zbiorowych namiętności. Obraz, który wszyscy ujrzeliśmy jest czymś naraz nieodpartym i wspólnym. I odwrotnie: to, co nie zostało wyświetlone, nikogo nie zjednoczy. Pozostanie więc zjawiskiem politycznie martwym, bez żadnego wpływu na rzeczywistość. Prywatną – czyli bezsilną i bezbronną prawdą.

Tym właśnie – redefiniując kolejne kluczowe pojęcie ze słownika współczesnej filozofii polityki – jest „nagie życie”. Czymś skutecznie usuniętym z pola widzenia, zbędnym, odrzuconym. Można z nim zrobić dosłownie wszystko nie dlatego, że jest „nagie” („odsłonięte”, „widzialne”), ale dlatego, że nikt go nie widzi. Nikt – doprecyzujmy – poza potencjalnymi oprawcami. Przedsionkiem eksterminacyjnych praktyk nie jest więc „nietolerancja” czy „przesąd”, ale zawarta w samej istocie nowoczesnej cywilizacji możliwość regulowania pola widzenia. Możliwość uczynienia wybranych jednostek czy grup niewidzialnymi. Takie spojrzenie na współczesność pozwala również zrozumieć, dlaczego znalezienie się w centrum uwagi staje się zbiorową obsesją mieszkańców naszej cywilizacji; dlaczego nie ustają oni w wysiłkach na rzecz czynienia siebie i swojego życia – w tym swoich najbar[1]dziej intymnych spraw – możliwie jak najbardziej widocznymi. Nie chodzi, rzecz jasna, o strach przed fizyczną eksterminacją – to byłoby niedorzeczne. Chodzi o lęk niewypowiedziany i nieokreślony, a jednak boleśnie rzeczywisty. O lęk przed niewidzialną, przychodzącą znikąd i bez żadnej zapowiedzi siłą, która uczyni nas niewidzialnymi. A więc – zmarginalizowanymi, zbędnymi, pozbawionymi wartości. Lub ujmując to samo nieco inaczej, chodzi o strach bezprzedmiotowy. Który bynajmniej nie jest przez to mniej rzeczywisty. Ma jednak inną strukturę i inne konsekwencje, aniżeli strach obiektowo i przyczynowo zlokalizowany. Na co dzień pełni również w ramach nowoczesnej cywilizacji inną rolę.

Obawa, lęk, frustracja, zagrożenie, niepokój – jakkolwiek nazwiemy opisywaną emocję, jest ona samym sednem społeczeństwa konsumpcyjnego. Konsumpcja to nieustający wyścig, w którym widzialne ma nas uchronić przed przeczuwanym jedynie Niewidzialnym. Wizualizacje tej gonitwy przynoszą współczesne media. Mamy tam do czynienia z prawdziwą kaskadą obrazów, nieustanną ofensywą widzialności na wszystkich dających się pomyśleć frontach. Niewidzialne jest zatem włączone w globalny system konsumpcji u samych podstaw. Rządy widzialności są dialektycznie uzależnione od Niewidzialnego. Jak cień jest zależny od światła, tak widzialne zależy od Niewidzialnego.

11 września 2001 roku Niewidzialne objawiło się z morderczą naocznością. Można wręcz powiedzieć: przemówiło językiem czasów, które wszystko pragną wyświetlić i zobrazować. Nie mam wątpliwości, że ten właśnie aspekt zamachów był ze wszystkich najlepiej przemyślany. Zniszczenie wież World Trade Center było symbolicznym atakiem na kwaterę główną globalnego kapitalizmu. Atak na Pentagon stanowił policzek wymierzony światowej dominacji militarnej Stanów Zjednoczonych. Nie wiemy, w co uderzyć miał czwarty, rozbity przez pasażerów w Pensylwanii samolot. Niemniej jednak to nie tyle sama zbrodnia, co jej natychmiastowa ogólnoświatowa transmisja była czymś prawdziwie zatrważającym. To ona była najszerzej zakrojonym i najskuteczniejszym w dziejach aktem terroru. Ekrany telewizorów okazały się nośnikiem przerażenia w czystej postaci. Pokazały, mówiąc krótko, nie samo Niewidzialne, ale raczej potęgę nieskrępowanej widzialności. Był to obraz wywróconej na nice, samej istoty naszej cywilizacji. Porażeni tym, co zobaczyliśmy, znaleźliśmy się we władzy strachu.

Czas przejść od polityki do teologii Niewidzialnego. Żeby o niej opowiedzieć, trzeba przekroczyć próg świątyni. Ale nie dowolnego, pierwszego z brzegu kościoła. Wraz z niewidomymi bohaterami powieści José Saramago pt. Miasto ślepców, musimy skierować się w stronę świątyni znajdującej się w samym centrum porażonego epidemią białej ślepoty miasta. Dopiero w jej wnętrzu – dzięki temu, co dostrzega żona lekarza, ostatnia obdarzona wzrokiem osoba – będziemy mogli zobaczyć skalę oraz znaczenie dokonujących się wokół nas teologicznych przesunięć.

Saramago posługuje się w jednej z finałowych scen powieści tyleż potężnym, co zagadkowym obrazem. Poszukujący pożywienia, wygłodniali i coraz bardziej przypominający zwierzęta bohaterowie znajdują się w kościele. Żona lekarza nie mogła uwierzyć, że to, co widzi, jest jawą, a nie snem. Ujrzała przed sobą ukrzyżowanego z białą opaską na oczach, obok kobietę z sercem przebitym siedmioma sztyletami, której oczy również zasłaniała biała przepaska, ale nie tylko oni mieli zasłonięte oczy, na wszystkich obrazach w kościele oczy świętych zakrywała gruba warstwa białej farby, a na głowach rzeźb zawiązane były chustki. Bóg oraz święci, wszyscy odwieczni rzecznicy spraw niewidzialnych, byli ślepi. Co więcej, zostali pozbawieni wzroku w sposób intencjonalny, przemyślany. Tego bluźnierczego (a może właśnie głęboko religijnego?) aktu dokonano ludzką ręką.

Wyobrażam sobie – mówi porażona tym widokiem żona lekarza – tego człowieka, który przekracza próg świątyni, uciekając przed światem ślepców i mając świadomość, że i on wkrótce oślepnie, wyobrażam sobie ten pusty kościół, zamknięte drzwi, śmiertelną ciszę, mogę sobie wyobrazić, jak patrzy na rzeźby, idzie od jednej do drugiej i zawiązuje chustki, wystarczą dwa supły i już opaska trzyma się na głowie, podchodzi do ołtarzy i szybkim ruchem pędzla zamazuje oczy świętym, by wtrącić ich w gęstą, nieprzeniknioną biel, ten ksiądz był chyba największym, a równocześnie najsprawiedliwszym i najbardziej ludzkim bluźniercą w historii, odważył się powiedzieć światu, że Bóg nie zasługuje na to, by patrzeć.

Na tych, którzy słuchają tej opowieści, pada blady strach. Czy jedyna widząca osoba nie zmyśla tego wszystkiego? Czy nie jest to jakiś okrutny żart osoby przytłoczonej koniecznością patrzenia; kogoś, kto sam przypomina złamane drzewo, które nie wytrzymało przygniatającego ciężaru gałęzi? Kobieta zaklina się, że nie kłamie. Przysięga swojemu mężowi na ostatnią świętość ich pozbawionego wzroku świata – na moje i twoje oczy.

Paradoksalnie, właśnie te zapewnienia powiększają tylko panikę moralną. Niestety w tłumie ślepców znajdowało się wielu obdarzonych wybujałą wyobraźnią, przesądnych wiernych. Nie mogli znieść myśli, że święci na obrazach są ślepi, a ich przepełnione miłosierdziem, umęczone oczy przestały już kontemplować cokolwiek poza własną ślepotą. To było tak, jakby ktoś powiedział ludziom, że otaczają ich zjawy zmarłych. W kościele rozległ się krzyk, po chwili strach ogarnął wszystkich i ludzie w panice zaczęli pchać się do wyjścia, a niejednokrotnie mogliśmy się już przekonać o tym, że w strachu nogi biegną szybciej od myśli, gubią się w szalonym pędzie, szczególnie wtedy, gdy przerażony człowiek nie widzi.

Co oznacza ten obraz Bożej ślepoty? Dlaczego samo jego wyobrażenie prowadzi niewidzących go przecież ślepców do tak panicznej reakcji? I czy aby ten właśnie obraz nie jest ukrytą przyczyną cudownego ozdrowienia, które ma miejsce w finale powieści? Odzyskanie wzroku przez mieszkańców miasta jest przecież równie niewytłumaczalne, jak wcześniejszy wybuch epidemii ślepoty. Można zapytać o to samo inaczej: czym właściwie jest Niewidzialne? I co jest niewidzialne? Bóg? Natura rzeczy? Śmierć, która zamyka nam oczy na wieki? Podejmując pewne ryzyko da się chyba powiedzieć na ten temat trzy rzeczy.

Po pierwsze: Niewidzialne przeraża. Zwłaszcza nas, nowoczesnych. Jest nieokiełznane i nie poddaje się żadnej procedurze porządkowania. Przeciwnie, to ono od nas domaga się pokory, ba! – przyznania się do bezradności. Wymaga również, co być może jeszcze trudniejsze, radykalnej ufności. Zawierzenia, którego nie podważy żaden dający się zaobserwować fakt, ani którym nie zachwieje historyczna wiedza czy znajomość ludzkiej natury. Wymaga, słowem, ufności ślepej. Niewidzialne chce, byśmy zawierzyli wbrew wszystkiemu, bo tego, co najistotniejsze – czy jest prawdą czy wymysłem – nie sposób zweryfikować.

Po drugie: Niewidzialne patrzy. Nic nie uchroni się przed jego wzrokiem. Niedostępne oczom śmiertelników, samo widzi wszystko. Właśnie we wzroku tkwi sekret jego podwójnej mocy: tej dosłownej (prze-mocy) i tej moralnej. Ten, kto wszystko widzi, wszystko wie i nad wszystkim panuje. I jednocześnie: wszystko potrafi sprawiedliwie osądzić. Jest coś głęboko przerażającego w tym wzroku, przed którym nikt ani nic nie może się ukryć. Porównywalnie zatrważająca może być chyba tylko myśl, że cokolwiek czynimy, jest pozbawione znaczenia. Nikt nie patrzy, nikt nie osądza, nikt nie słucha.

Po trzecie wreszcie: w naszych czasach nastąpiło – nie zawsze uświadomione – odwrócenie Niewidzialnego. To właśnie dlatego skonfrontowani z owym przewrotnym wyobrażeniem niewidzącego bóstwa ślepcy z powieści Saramago w szaleńczym popłochu uciekają z kościoła. Bóg pozbawiony wzroku – niewidzące Niewidzialne – wydaje się własnym zaprzeczeniem. Jest obrazem, którego nie można znieść. Oślepiony bóg (pisany już przez małe „b”) odbiera wszelką nadzieję. Niczego nie może zagwarantować. Nad niczym nie panuje. Jest bezradny i słaby, tak samo jak my. Wraz z jego wzrokiem utracona zostaje nadzieja na ostateczny triumf Widzialnego. Wszechwidzące Niewidzialne ma być przecież gwarantem tego, że koniec końców widzialne zatriumfuje.

Czy nie jest to nadzieja bezbożna? Czy to nie Niewidzialne powinno zatriumfować? Zastanówmy się nad konsekwencjami takiego (radykalnego!) stwierdzenia. Gdyby tak miało być, oznaczałoby to zgodę na radykalny skok w nieznane. Mamy zamknąć oczy i rzucić się w ciemność. Na ślepo. Bo przecież wszystkie widzialne znaki Niewidzialnego są… zwodnicze. We wszystkim, co możemy o nim wiedzieć, więcej jest fałszu niż prawdy. Czyżbyśmy stali więc przed takim oto dylematem: albo rozbroimy Niewidzialne, wtłaczając je w strukturę widzialności i przecząc tym samym jego naturze; albo też uznamy jego dwoistą, pełną obietnic, ale i przerażającą naturę i zaprzeczymy sobie: wszystkiemu, czym jesteśmy; wszystkiemu, co znamy?

Nie podejmuję się próby odpowiedzi na tak postawione pytania. Jasne jest jednak, że strącone z piedestału, oślepione Niewidzialne traci swoją dawną moc. Cywilizacja, w której dokonała się tego rodzaju rewolucja musi jakoś zapełnić powstałą w ten sposób pustkę. A że niczym nie da się jej zapełnić, zapełnia ją… niczym. To znaczy ekranem, na którym wszystko da się wyświetlić. Który więc wszystko czyni widzialnym, lecz sam widzialny nie jest. Bo sam jest pustką, nie-bytem. Nicością, na której powierzchni może dopiero pojawić się… coś.

11 września 2001 roku Niewidzialne wtargnęło w cywilizację widzialności z zatrważającą brutalnością. Zobaczyliśmy wtedy, że wojna bogów nie należy do przeszłości. Czy tego chcemy, czy nie, toczy się dziś – tu i teraz. Żyjemy w czasie wielkich teologicznych przesunięć.

Wydarzenie to pozwala spojrzeć z nowej perspektywy na to, czym jest współczesna zachodnia cywilizacja i kim jesteśmy my sami. Pozwala również zrewidować rozmaite popularne poglądy na temat miejsca religii we współczesnym świecie. Osławiony powrót sacrum byłby tu przede wszystkim wtargnięciem Niewidzialnego na ekrany. A zatem, w jakimś sensie, jego kapitulacją, podporządkowaniem się regułom widzialności. Przede wszystkim jednak, zaproponowane tu za Cezarym Wodzińskim ujęcie pozwala radykalnie zakwestionować dwa dominujące w naszych czasach spojrzenia: to, które chce widzieć w Niewidzialnym przesąd, którego powinniśmy się ostatecznie pozbyć oraz to, które dostrzega w nim fundament, na którym wszystko powinno zostać powtórnie osadzone. Niewidzialne jest tymczasem nieodparcie problematyczne. Jest naraz przerażające i pełne obietnic. Nie da się rozdzielić w nim tego, co cenne, od tego, co nieludzkie: światła od mroku.

Na koniec jeszcze uwaga. Zbyt pochopne byłoby utożsamienie Niewidzialnego z Bogiem czy sacrum. Taka redukcja to nieuzasadnione ograniczenie pola widzenia; tylko jeden, teologiczny, aspekt sprawy. W istocie bowiem sfera tego, co Niewidzialne jest o wiele szersza niż pierwotnie zakładaliśmy. Niewykluczone, że rozciąga się na bardzo wiele fundamentalnych dla naszego życia spraw. (Strach pomyśleć, że na wszystkie).

Nie można też wykluczyć, że ślepota jest po prostu innym imieniem kondycji człowieka. Ukrytym przed naszym wzrokiem sposobem, w jaki istniejemy. Uważam, że my nie oślepliśmy, lecz jesteśmy ślepi, Jesteśmy ślepcami, którzy widzą, Ślepcami, którzy patrzą i nie widzą – mówi u Saramago żona lekarza. Być może cywilizacja ekranów istnieje w gruncie rzeczy po to, abyśmy mogli nie zobaczyć ani świata, ani samych siebie – zorganizowaną, obłędnie racjonalną ucieczką od rzeczywistości. I, odwracając ten obraz, być może Niewidzialne jest tym, co nas do świata i do samych siebie przywraca.

Jan Tokarski (1981) – historyk idei, członek redakcji „Przeglądu Politycznego”. Ostatnio opublikował „Czy liberalizm umarł?” (2021).

 

 

 

Artykuł ukazał się w Przeglądzie Politycznym
167/2021

Skip to content